9.

Twarz ambasadora ZSRR wyrażała zimną wściekłość, gdy pojawił się drugiego stycznia w Departamencie Stanu u Davida Lawrence'a. Amerykański sekretarz stanu przyjął go na życzenie (choć może lepszym słowem byłoby: żądanie) strony radzieckiej. Ambasador odczytał swój oficjalny protest drewnianym, jednostajnym głosem. Kiedy skończył, położył tekst na biurku Amerykanina. Lawrence, który już wcześniej doskonale wiedział, o co chodzi, miał gotową odpowiedź, przygotowaną przez jego radców prawnych, z których aż trzech stało teraz za jego fotelem.

Przyznał, że Berlin Zachodni istotnie nie jest suwerennym krajem, ale miastem pod okupacją czterech mocarstw. Jednakże alianci zachodni już dawno uzgodnili, że w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości wszystkie sprawy kryminalne i cywilne rozpatrywać będą sądy zachodnioberlińskie, pozostawiając siłom okupacyjnym sądzenie tylko tych przestępstw, które naruszają prawo wojskowe aliantów. Porwanie samolotu pasażerskiego – ciągnął – choć jest ciężkim przestępstwem, nie zostało dokonane przez obywateli USA ani przeciwko obywatelom USA, ani na terenie amerykańskiej bazy wojskowej. Jest to zatem sprawa podlegająca jurysdykcji cywilnej. Rząd Stanów Zjednoczonych stwierdza, że nie ma prawa przetrzymywać na terytorium Berlina Zachodniego osób nie będących obywatelami USA, ani dowodów rzeczowych nie będących własnością amerykańską – nawet jeśli ów samolot wylądował w bazie US Air Force. Lawrence nie widzi zatem innego wyjścia, jak odrzucić protest.

Ambasador wysłuchał go w grobowym milczeniu. Na koniec powiedział jedynie, że uważa amerykańskie wyjaśnienie za niezadowalające i że złoży swojemu rządowi raport w tym duchu. To powiedziawszy opuścił gabinet Lawrence'a, by wrócić do swojej ambasady i preparować raport dla Moskwy.

Trzej mężczyźni, którzy spotkali się tego dnia w małym mieszkaniu na Bayswater w Londynie, wpatrywali się ponuro w gazety porozrzucane po całej podłodze.

– Pech – mruknął Andrew Drake – cholerny pech! W tej chwili powinni już być w Izraelu. Posiedzieliby jakiś miesiąc i można by im zrobić konferencję prasową. Dlaczego, u diabła, musieli strzelić do tego kapitana?

– Gdyby wylądował na Schónefeld i odmówił dalszego lotu do Berlina Zachodniego, byliby tak czy tak skończeni – zauważył Azamat Krim.

– Ale wystarczyło go ogłuszyć – żachnął się Drake.

– Stracili głowę – wtrącił się Kamynski. – Teraz lepiej zastanówmy się, co robić dalej.

– Czy ta broń, którą oddali Amerykanom, może naprowadzić na nasz ślad? – spytał Drake małego Tatara.

Ten stanowczo pokręcił głową.

– Dotrą najwyżej do sklepu, który ją sprzedał. Ale nie do mnie. Przecież nikomu się tam nie przedstawiałem.

Drake przemierzał dywan w tę i z powrotem, głęboko zamyślony.

– Nie sądzę, żeby mieli ich wydać Ruskim – odezwał się w końcu. – Oni oczywiście chcieliby ich dostać: za porwany samolot, za śmierć Rudenki, za napaść na tajniaka w samolocie i za tego drugiego, któremu zabrali legitymację. Sprawę zabicia pilota traktują na pewno poważnie. Mimo to nie sądzę, żeby władze zachodnioniemieckie odesłały im dwóch Żydów… na pewną śmierć. Z pewnością jednak będą ich sądzić i skażą na wiele lat, może nawet na dożywocie. Jak myślisz, Myrosław, czy w tej sytuacji chłopcy powiedzą coś na temat Iwanienki?

– Jeśli mają choć trochę rozumu, to na pewno nie. W każdym razie i nie w Berlinie. Niemcy mogliby zmienić zdanie i odesłać ich Rosjanom, Niemcy zresztą pewnie i tak nie uwierzą, że Iwanienko nie żyje, bo Moskwa zaprzeczy i przedstawi na dowód jakiegoś sobowtóra. Ruscy oczywiście uznają, nawet bez dalszego śledztwa, że to Miszkin i Łazariew go załatwili, i zrobią wszystko, żeby ich zlikwidować. A że Niemcy nie wezmą tego poważnie, to i nie będą chłopaków specjalnie chronić, Dlatego myślę, że będą siedzieć cicho. Chcą żyć.

– Dla nas to żaden pożytek – postawił kropkę nad “i” Krim. – Przecież zrobiliśmy to wszystko, żeby doprowadzić do wielkiej kompromitacji sowieckiego aparatu. Ale my nie możemy wystąpić z konferencją prasową. Nie znamy nawet szczegółów, które mogłyby przekonać świat, że to prawda. Mogą to zrobić tylko oni.

– A więc trzeba ich stamtąd wyciągnąć – powiedział stanowczym głosem Drake. – Musimy zrobić następną akcję i wymusić przekazanie ich do Tel Awiwu: całych, zdrowych, z gwarancją szybkiego uwolnienia. Inaczej wszystko pójdzie na marne.

– To co zrobimy? – powtórzył swoje pytanie Kamynski.

– Pomyślimy nad tym – odparł Drake. – Znajdziemy jakiś sposób, rozplanujemy to i wykonamy. Nie mogą przecież marnować życia w berlińskim kryminale… z taką sensacją w głowie. Ale czasu jest mało. Ci w Moskwie szybko poskładają sobie wszystkie klocki do kupy. Już chwycili trop i wkrótce będą wiedzieli, kto wykonał tę robótkę w Kijowie. A wtedy uruchomią plan zemsty. Musimy ich uprzedzić.


Lodowata wściekłość radzieckiego ambasadora w Waszyngtonie była niczym wobec złości, w jaką wpadł dwa dni później jego kolega w Bonn, gdy stanął przed zachodnioniemieckim ministrem spraw zagranicznych. Odmowa rządu RFN – powiedział – odmowa wydania tych dwóch zbrodniarzy władzom ZSRR lub wschodnioniemieckim stanowi jaskrawe pogwałcenie dotychczasowych przyjaznych stosunków i musi być traktowana jako akt wrogości – podkreślił z naciskiem.

Zachodnioniemiecki minister czuł się niezręcznie. Prywatnie żałował wręcz, że Tupolew nie wylądował w NRD – nie byłoby kłopotu. Toteż powstrzymał się od komentarza, że skoro zdaniem Rosjan Berlin Zachodni nie jest częścią RFN, powinni się zwrócić w tej sprawie do zachodnioberlińskiego Senatu.

Tymczasem ambasador już trzeci raz powtarzał swoją śpiewkę: że przestępcy są obywatelami radzieckimi, że również ofiary są obywatelami ZSRR, że pokład samolotu jest w myśl prawa międzynarodowego częścią terytorium kraju armatora, że porwanie nastąpiło w ich przestrzeni powietrznej, a morderstwo na pasie startowym wschodnioniemieckiego lotniska lub też nad nim. A zatem zbrodnia ta winna być sądzona przez radziecki lub, ostatecznie, przez wschodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości.

Minister wyjaśnił najuprzejmiej jak potrafił, że we wszystkich poprzednich tego rodzaju sprawach porywacze byli sądzeni przez sąd kraju, w którym wylądowali, jeśli tylko ten kraj życzył sobie tego. Co w żadnym razie nie oznacza braku zaufania wobec rzetelności procedury sądowej ZSRR…

Oj, oznacza, oznacza – pomyślał. Nie było chyba w tym momencie w całych Niemczech Zachodnich nikogo – począwszy od władz, poprzez prasę, a na szerokiej publiczności skończywszy – kto miałby choć cień nadziei, że ekstradycja Miszkina i Łazariewa może oznaczać cokolwiek innego niż bestialskie przesłuchania w KGB, kapturowy sąd i wreszcie pluton egzekucyjny lub szubienicę. A dodatkowy problem stwarzało w Niemczech to, że obaj byli Żydami.

Pierwsze dni stycznia nie obfitują zwykle w ciekawe wydarzenia, toteż cała uwaga zachodnioniemieckiej prasy skupiła się na tej sprawie. Konserwatywne gazety z potężnego koncernu Alexa Springera głośno domagały się, aby porywaczom – jakkolwiek wielka byłaby ich wina – wytoczono uczciwy proces, co może zapewnić jedynie sąd zachodnio-niemiecki. Bawarska partia CSU, na której wspierała się aktualna koalicja rządów, wyrażała tę samą opinię. Z niektórych źródeł dotarły do prasy liczne i szczegółowe informacje o niedawnych akcjach represyjnych KGB w rejonie Lwowa, skąd pochodzą porywacze. Sugerowano, że lęk przed tą nową formą terroru w pełni usprawiedliwia ich ucieczkę, choć metody, jakich użyli, zasługują na potępienie. Wreszcie niedawna afera z kolejnym szpiegiem komunistycznym zatrudnionym w instytucji państwowej nie przysporzyła rządowi popularności i nie usposobiła go pojednawczo w stosunku do Moskwy. A przy tym zbliżały się wybory do parlamentów krajowych…

Prawdę mówiąc, minister miał już ścisłe instrukcje od kanclerza. Miszkin i Łazariew – oświadczył ambasadorowi ZSRR – będą mieli proces w Berlinie Zachodnim, najszybciej jak to możliwe, i jeśli (a raczej: kiedy) sąd orzecze ich winę, otrzymają sprawiedliwe wyroki.


Zebranie Biura Politycznego pod koniec tego tygodnia przebiegało burzliwie. Również tym razem magnetofony były wyłączone, a stenografowie nieobecni na sali.

– To skandal! – wołał niemal od progu Wiszniajew. – Jeszcze jeden skandal, który kompromituje Kraj Rad w oczach świata. To nie miało prawa się zdarzyć!

Nie powiedział tego wyraźnie, ale wszyscy zrozumieli. Jeśli “coś takiego” się zdarzyło, to wyłącznie z winy słabego autorytetu Maksyma Rudina.

– Nie zdarzyłoby się – odparował atak Pietrow – gdyby myśliwce towarzysza marszałka zestrzeliły ten samolot nad Polską, jak zwykle.

– Była przerwa w łączności między kontrolą naziemną a dowódcą eskadry – tłumaczył się Kierenski. – To się zdarza, bardzo rzadko, ale się zdarza.

– Więc znowu zadecydował przypadek? – zauważył chłodno Ryków. Wiedział już od swoich ambasadorów, że proces Miszkina i Łazariewa będzie publiczny, i cały świat się dowie, jak najpierw ogłuszyli oficera KGB w tarnopolskim parku, jak zabrali mu dokumenty, jak w końcu posłużyli się nimi, by wejść do kabiny pilotów.

– Czy jest możliwe – spytał Pietranow, stronnik Wiszniajewa – że ci dwaj ludzie to ci sami, którzy zabili Iwanienkę?

Jego pytanie zelektryzowało salę.

– Nie mamy żadnego powodu tak sądzić – odpowiedział stanowczo Pietrow. – Wiemy już, że porywacze są mieszkańcami Lwowa, nie Kijowa. To po prostu dwaj Żydzi, którym odmówiono pozwolenia na emigrację. Oczywiście bierzemy pod uwagę i to, ale jak dotąd nie widać żadnego związku między tymi sprawami.

– Ale gdyby taki związek został wykryty, będziemy oczywiście o tym powiadomieni? – spytał Wiszniajew.

– To się rozumie samo przez się – mruknął Rudin.

Wezwano stenografów i przystąpiono do omawiania postępów w Castletown oraz szczęśliwego zakupu 10 milionów ton ziarna pastewnego. Wiszniajew już się nie odzywał. Ryków starał się jak mógł wykazać, że już z tą ilością zakupionego ziarna Związek będzie mógł przetrwać zimę i wiosnę bez większych ustępstw w dziedzinie zbrojeń. Marszałek Kierenski kwestionował wprawdzie to twierdzenie, ale Komarów musiał przyznać, że zakup 10 milionów ton paszy pozwoli mu wydać natychmiast z magazynów tę samą ilość ziarna i tym samym zapobiec wielkiej rzezi. Stronnicy Rudina jeszcze raz utrzymali swoją wątłą przewagę.


Kiedy członkowie Biura rozchodzili się, Rudin odciągnął na bok Wasyla Piętrowa.

– Ci dwaj Żydzi… rzeczywiście nie mają nic wspólnego ze śmiercią Iwanienki?

– Może i mają – przyznał Pietrow. – Wiemy oczywiście, że to oni dokonali przedtem napadu w Tarnopolu, a więc mieli możliwość wyjeżdżania poza Lwów. Mamy ich odciski palców z samolotu. Pasują do odcisków wziętych w ich mieszkaniach we Lwowie. Nie znaleźliśmy tam butów, których ślady były w Kijowie na miejscu morderstwa, ale nadal szukamy tych butów. I jeszcze jedno: mamy niewielki fragment odcisku palca z samochodu, który potrącił matkę Iwanienki. Staramy się teraz, przez naszych ludzi w Berlinie, zdobyć pełne odciski palców tych drani. Jeśli będą się zgadzać…

– Przygotujcie od razu plan na taką ewentualność – przerwał Rudin. – Rozpatrzcie możliwość zlikwidowania ich w więzieniu w Berlinie Zachodnim. Tak na wszelki wypadek. I jeszcze jedno: jeśli okaże się, że to rzeczywiście są zabójcy Iwanienki, zawiadom mnie… a nie Biuro.

Najpierw ich załatwimy, a dopiero potem poinformujemy naszych kochanych towarzyszy.

Pietrowowi zaschło w gardle: oszukiwanie Biura Politycznego – to już była gra o najwyższe stawki, jakie można sobie wyobrazić. Jeden fałszywy krok i lecisz w przepaść; i nie będzie żadnej siatki ochronnej. Przypomniał sobie, co mówił mu Rudin przy kominku dwa tygodnie temu: przy remisowym układzie sił ewentualne komplikacje po śmierci Iwanienki mogą sprawić, że ktoś z “naszych” przejdzie na drugą stronę – i nie będzie już żadnych rezerwowych asów do zagrania.

– Tak jest! – powiedział tylko.


Dokładnie w połowie tego miesiąca zachodnioniemiecki kanclerz Dietrich Busch przyjął w swoim biurze – w budynku Kancelarii Republiki, tuż obok starego pałacu Schaumberg – ministra sprawiedliwości Ludwiga Fischera. Stojąc przed panoramicznym oknem szef rządu patrzył na rozciągający się za nim zaśnieżony plac Kancelarii. Jednakże nic z owej mroźnej atmosfery styczniowej, jaka ogarnęła miasto i rzekę, nie przenikało do wnętrza nowoczesnego budynku Urzędu Kanclerskiego; było tu na tyle ciepło, by zdjąć marynarkę i podwinąć rękawy koszuli.

– Co nowego w sprawie Miszkina i Łazariewa? – spytał Busch.

– To dziwne – odparł minister sprawiedliwości – ale oni są bardziej skłonni do współpracy, niż można było oczekiwać. Wygląda na to, że chcą jak najszybciej stanąć przed sądem.

– To świetnie, my przecież chcemy dokładnie tego samego. Będziemy szybko mieli to z głowy. Ale… co pan ma właściwie na myśli mówiąc, że są skłonni do współpracy?

– Zaproponowano im głośnego adwokata, znanego z poglądów prawicowych. Powstał nawet specjalny fundusz na ten cel, może z jakichś prywatnych dotacji niemieckich, a może z kasy Ligi Obrony Żydów z Ameryki… nie wiem. Nie zgodzili się na tego obrońcę, bo chciał zrobić z procesu wielki spektakl, barwny obraz terroru KGB wobec tamtejszych Żydów i ich walki z tym terrorem.

– I prawicowy adwokat chce się tego podjąć?

– Och, pan przecież wie, że dzisiaj dla prawicy każdy środek jest dobry, byle przyłożyć Rosjanom… Tymczasem Miszkin i Łazariew wolą uznać w całości swoją winę i powoływać się tylko na okoliczności łagodzące. I upierają się przy takiej linii obrony. Będą twierdzić, że broń wypaliła przypadkowo, kiedy samolot uderzył kołami w pas startowy. Jeśli tak powiedzą, ich nowy obrońca wystąpi o przekwalifikowanie sprawy… z morderstwa na nieumyślne zabójstwo.

– Myślę, że możemy im to załatwić. Ile dostaliby w takim przypadku?

– Łącznie z wyrokiem za porwanie samolotu piętnaście do dwudziestu lat. Oczywiście po odbyciu jednej trzeciej kary darowano by im resztę. Są młodzi, mają po dwadzieścia parę lat. Przed trzydziestką byliby już na wolności.

– A więc jednak co najmniej pięć lat – odetchnął z ulgą Busch. – Bo już się obawiałem, że to będzie pięć miesięcy. No, ale za pięć lat będą już tylko nazwiskami z archiwum sądowego. Pamięć jest krótka.

Po chwili namysłu ciągnął dalej.

– Niech więc tak będzie. Rosjanom się to oczywiście nie spodoba, ale co nas to obchodzi? Oni będą się oczywiście za morderstwo domagać dożywocia, a to by oznaczało w praktyce dwadzieścia lat.

– Jest coś jeszcze – przerwał te rozmyślania Fischer. – Om chcą, żeby po procesie przenieść ich do jakiegoś więzienia w Niemczech Zachodnich.

– Po co?

– Boją się wendety ze strony KGB. Uważają, że będą bezpieczniejsi tutaj niż w Berlinie.

– Bzdura! Będą sądzeni w Berlinie i tam też odsiedzą wyrok. Rosjanie ani myślą załatwiać swoich porachunków w berlińskim więzieniu. Nie odważyliby się… Zresztą możemy ich przenieść po jakimś roku. Ale nie teraz… No, Ludwig, niech się pan bierze do roboty. Powinniśmy to załatwić szybko i gładko, skoro oni, jak pan powiada, “chcą współpracować”. Tylko niech pan trzyma prasę z daleka ode mnie, przynajmniej do wyborów. I ambasadora ZSRR także.


Poranne słońce nad Czitą odbijało się w lśniącym jak lustro pokładzie ogromnego tankowca, który już od dwóch i pół miesiąca stał przy nabrzeżu wyposażeniowym. W ciągu tych siedemdziesięciu pięciu dni “Freya” przeszła gruntowną metamorfozę. Przez wszystkie te dni i noce w jej nieruchomym, martwym kadłubie mrowiły się i uwijały skrzętnie maleńkie istoty. Setki mil kabli, rur, węży gumowych i przewodów elektrycznych oplotły jej ciało. Zainstalowano i uruchomiono istny labirynt połączeń elektrycznych, zmontowano i sprawdzono niewiarygodnie skomplikowany system pomp. Sterowane komputerem urządzenia, służące do napełniania i opróżniania gigantycznych zbiorników, popychające statek naprzód i wstecz, pozwalające nawigować całymi tygodniami bez sternika, obserwować gwiazdy na niebie i dno morskie pod kilem – wszystko to było już na swoim miejscu.

Gotowe były też spiżarnie i chłodnie, przeznaczone na żywność dla załogi; zainstalowano meble, drzwi i okucia, żarówki, umywalnie, piece kuchenne, centralne ogrzewanie i klimatyzację. Wyposażono salę kinową, saunę, trzy bary, dwie jadalnie. Były już w kajutach łóżka, miękkie wykładziny na podłogach i nawet wieszaki w szafach.

Pięciopiętrowa nadbudówka przekształciła się z pustej skorupy) w luksusowy hotel; mostek kapitański, kabina radiooperatora i centrala komputerowa wypełniły się procesorami, kalkulatorami, magazynami] pamięci i systemami kontrolnymi. Kiedy już ostatni robotnik zabrał) swoje narzędzia i opuścił pokład, tankowiec był – pod względem! wielkości, pojemności, mocy silników, komfortu i doskonałości technicznej – absolutnym szczytem osiągnięć technologii morskiej.

Dwa tygodnie wcześniej przybyła tu drogą lotniczą reszta załogi. Składali się na nią, obok kapitana Larsena, pierwszy, drugi i trzeci oficer, główny mechanik, pierwszy i drugi mechanik, główny elektryk (nazywany też “pierwszym elektrykiem”), oficer-radiooperator oraz główny steward, także traktowany jako oficer. Skład ten uzupełniali: pierwszy kucharz, czterech stewardów, trzech “palaczy” (w istocie byli to specjaliści obsługujący maszynownię), jeden konserwator silników, dziesięciu wykwalifikowanych marynarzy pokładowych i jeden specjalista obsługi pomp.

Na dwa tygodnie przed pierwszym rejsem roboczym holowniki odciągnęły “Freyę” od nabrzeża, na środek zatoki Ise. Tutaj po raz pierwszy jej wielkie śruby zaczęły mleć wodę i wyniosły statek na otwarty ocean: rozpoczęły się ostateczne próby morskie. Dla oficerów i reszty załogi, a także dla kilkunastu japońskich techników, którzy uczestniczyli w tym próbnym rejsie, miały to być dwa tygodnie ciężkiej, wyczerpującej pracy; należało bowiem sprawdzić działanie wszystkich systemów w każdych okolicznościach rzeczywistych lub tylko teoretycznie możliwych.

Statek wart był 170 milionów dolarów i to – na równi z jego ogromem – wzbudzało należny respekt wśród załóg licznych jednostek stojących na redzie Nagoi, kiedy przepływał koło nich kierując się ku oceanowi.


Odległa o dwadzieścia kilometrów od Moskwy miejscowość Archangielskoje słynna jest nie tyle ze swego muzeum, co z restauracji, w której jeszcze dziś podają prawdziwe kotlety z niedźwiedzia. W ostatnim tygodniu mroźnego stycznia zamówił tu sobie stolik Adam Munro; przyjechał w towarzystwie dziewczyny z sekretariatu ambasady brytyjskiej. Na takie kolacje Munro zapraszał coraz to inne dziewczyny, tak aby żadna nie wiedziała o nim zbyt wiele. Jeśli któraś pytała go, dlaczego uparł się jechać aż tak daleko po oblodzonych szosach i w piętnastostopniowym mrozie, udzielał wymijających odpowiedzi.

Zresztą w restauracji było ciepło i przytulnie, toteż kiedy Munro powiedział, że musi wrócić na chwilę do samochodu po papierosy, dziewczyna nie miała nic przeciwko temu. Przeniknął go mróz, kiedy w samym tylko garniturze znalazł się na ośnieżonym parkingu, w podmuchach lodowatego wiatru. Ruszył biegiem w stronę, w której w ciemnościach błysnęły przez chwilę podwójne reflektory łady. Wśliznął się do samochodu Walentyny, objął ją, przyciągnął do siebie i pocałował.

– Przykro pomyśleć, że siedzisz tam z inną kobietą – szepnęła i wtuliła twarz pod jego brodę.

– Nie przejmuj się, to nic nie znaczy. To tylko dobry pretekst, żeby przyjechać tutaj bez żadnych podejrzeń. Mam dla ciebie nowiny.

– To dotyczy… nas?

– Tak. Pytałem moich ludzi, czy pomogliby ci stąd zwiać, i zgodzili się. Jest już konkretny plan. Znasz port Konstanca na wybrzeżu rumuńskim?

– Nie. To znaczy słyszałam o nim, ale nigdy tam nie byłam. Wszystkie wakacje spędzam na naszym wybrzeżu.

– Czy mogłabyś tym razem wyjechać z Saszą do Rumunii?

– Myślę, że tak. Mogę wypoczywać, gdzie zechcę… oczywiście w granicach naszego bloku. Rumunia nie powinna nikogo dziwić.

– Kiedy Sasza ma wiosenną przerwę szkolną?

– Chyba pod koniec marca. Czy to ważne?

– Tak, bo to musi nastąpić w połowie kwietnia. Moi ludzie mówią, że właśnie wtedy będą mogli zabrać was z plaży motorówką na pokład pewnego frachtowca. Możesz załatwić sobie wiosenny urlop z Saszą w Konstancy albo gdzieś w pobliżu, na przykład w Mamai?

– Spróbuję – powiedziała w zamyśleniu. – Spróbuję… Och, Adamie, to się wydaje tak strasznie blisko…

– Bo to rzeczywiście blisko, niecałe trzy miesiące. Jeśli będziesz miała choć trochę więcej cierpliwości, niż ja miałem kiedyś, wszystko pójdzie dobrze. Zaczniemy całkiem nowe życie.

Parę minut później oddała mu stenogram z pierwszego w tym miesiącu zebrania Biura Politycznego – i odjechała w mrok. Munro zatknął plik papierów za pasek, pod koszulę i marynarkę, i wrócił do ciepłego wnętrza restauracji. Tym razem – obiecywał sobie w duchu, nie przerywając ani na chwilę pogodnej konwersacji z sekretarką – nie będzie już żadnych błędów, żadnych wahań: nie pozwoli jej odejść, jak w 1961. Tym razem wszystko już będzie na zawsze.


Campbell wyprostował się w swoim fotelu i ponad georgiańskim stołem spojrzał na profesora Sokołowa. W Długiej Galerii zamku Castletown profesor kończył właśnie przemówienie, z którego wynikało, że wyczerpał już wszystkie środki, że poczynił wszelkie możliwe ustępstwa. Z położonej piętro niżej sali jadalnej donoszono, że poczynione tam – w drugą stronę – ustępstwa w kwestii handlu żywnością są równie znaczące.

– Drogi przyjacielu Iwanie – odpowiedział – myślę, że ma pan rację. Nie sądzę, abyśmy zdołali osiągnąć w tej fazie coś więcej.

Rosjanin oderwał wzrok od leżących przed nim, spisanych gęsto cyrylicą notatek. Już od ponad stu dni walczył zaciekle o to, by każdą tonę ziarna, niezbędną dla ratowania jego kraju od katastrofy, okupić możliwie najmniejszymi redukcjami w dziedzinie zbrojeń. Od początku wiedział, że będzie musiał pójść na ustępstwa, o jakich jeszcze cztery lata wcześniej, w Genewie, nikomu się nie śniło. Robił jednak wszystko, żeby wynegocjować możliwie najodleglejsze terminy tych redukcji.

– Zgadzam się z panem, Edwinie. Myślę, że możemy już sporządzić szkic traktatu o redukcji zbrojeń dla naszych rządów.

– A także szkic protokołu handlowego – przypomniał Campbell. – Zdaje się, że nasze rządy również na to czekają niecierpliwie.

Sokołów zdobył się na kwaśny uśmiech.

– I ja tak myślę.

Przez cały następny tydzień podwójne zespoły tłumaczy i stenografów opracowywały traktat rozbrojeniowy i umowę handlową. Niekiedy potrzebny był udział głównych negocjatorów, by sprecyzować jakiś paragraf lub problem, jednak większość prac interpretacyjnych i translacyjnych wykonali asystenci. Kiedy wreszcie dwa obszerne dokumenty, każdy w dwu wersjach językowych, były gotowe, obaj szefowie delegacji zawieźli je do swoich stolic, by przedstawić zwierzchnikom.


Drake podniósł głowę znad gazety.

– Mam pomysł – powiedział.

– Jaki? – spytał Krim, który właśnie wszedł do pokoju z tacą, na której dymiły trzy czarki kawy. Drake podsunął mu gazetę.

– Przeczytaj ten reportaż na górze.

Podczas gdy Drake spokojnie sączył kawę, Krim czytał w skupieniu. Kamynski spoglądał to na jednego, to na drugiego, oczekując jakichś wyjaśnień.

– Oszalałeś! – odezwał się w końcu Krim.

– Może – odparł Drake. – Ale bez odrobiny szaleństwa możemy tu siedzieć bezczynnie jeszcze przez dziesięć lat. A to powinno się udać. Pomyśl: Miszkin i Łazariew najdalej w ciągu dwóch tygodni staną przed sądem. Wynik można z góry przewidzieć. Możemy więc już teraz zacząć planowanie akcji. Bo przecież musimy to zrobić tak czy owak, jeśli chcemy doprowadzić do ich uwolnienia. Dlatego zabierzmy się lepiej od razu do roboty. Ty, Azamat, służyłeś chyba w spadochroniarzach w Kanadzie?

– Tak, przez pięć lat.

– Uczyli cię pracy z materiałami wybuchowymi?

– Jasne. Dywersja i sabotaż. Trzymiesięczne przeszkolenie w wojskach saperskich.

– A ja miałem kiedyś fioła na punkcie elektroniki i radia – ciągnął Drake. – Może dlatego, że mój ojciec prowadził kiedyś warsztat radiowy. Czyli z techniką sobie poradzimy. Tyle że będziemy potrzebowali pomocy, dodatkowych ludzi.

– Ilu? – spytał Krim.

– Jednego poza terenem akcji: przejmie Miszkina i Łazariewa po ich uwolnieniu. To powinien załatwić Myrosław. A robotę wykonamy my dwaj… plus pięciu ludzi do ochrony.

– Chyba jeszcze nikt nie próbował takiego numeru – zauważył Tatar sceptycznie.

– Tym lepiej. Nikt się nie będzie tego spodziewał. Nie będą na to przygotowani.

– Ale przecież złapią nas w końcu.

– Niekoniecznie. Znajdę jakieś wyjście, jeżeli będę musiał. A zresztą, nasz ewentualny proces byłby sensacją stulecia. Po uwolnieniu Miszkina i Łazariewa cały Zachód patrzyłby na nas życzliwie. A sprawa wolnej Ukrainy zyskałaby jeszcze większy rozgłos w świecie.

– A znasz takich pięciu, którzy chcieliby pomóc?

– Od lat notuję sobie nazwiska. Są ludzie, którzy mają już dość gadania. Jeśli powiem im, co już zrobiliśmy, będę miał pięciu chętnych jeszcze w tym miesiącu.

– No dobrze – zgodził się Krim. – Skoro już w to wdepnęliśmy, brnijmy dalej. Gdzie mam pojechać tym razem?

– Do Belgii. Potrzebuję dużego mieszkania w Brukseli. Sprowadzimy tam chłopaków… to będzie nasza baza.


W chwili gdy Drake wydawał pierwsze polecenia, po przeciwnej stronie globu nad Czitą, nad stoczniami koncernu Isikawadżima-Harima wstawało słońce. “Freya” stała znowu przy nabrzeżu wyposażeniowym, jej silniki cicho mruczały. Poprzedniego wieczoru odbyła się u prezesa I. H. długa konferencja, w której wzięli udział obaj naczelni dyrektorzy – stoczni i kompanii żeglugowej – obaj dyrektorzy finansowi, a także Harry Wennerstrom i Thor Larsen. Opinie ekspertów technicznych obu stron były zgodne: wszystkie systemy robocze wielkiego tankowca działają, doskonale. Wennerstrom podpisał dokument ostatecznego odbioru, stwierdzający, że “Freya” jest dokładnie tym, za co zapłacił.

W rzeczywistości zapłacił dotąd tylko pięć procent ceny statku w momencie podpisywania wstępnej umowy, pięć procent w dniu położenia stępki, pięć procent z okazji wodowania i pięć procent w chwili oficjalnego przekazania. Pozostałe cztery piąte plus odsetki od kredytu miał spłacać przez następne osiem lat. Ale już teraz posiadał pełne i wyłączne prawo dysponowania statkiem. Uroczyście opuszczono flagę koncernu stoczniowego, a na jej miejscu zatrzepotał w porannej bryzie j proporzec Nordia Linę – srebrny skrzydlaty hełm wikingów na niebieskim tle.

Wysoko na mostku, górującym nad wielką przestrzenią pokładu, Wennerstrom wciągnął Larsena do kabiny radiowej i starannie zamknął za sobą drzwi. Kabina była całkowicie dźwiękoszczelna.

– Teraz cały statek jest twój. Ale… zmieniłem trochę plany dotyczące waszego przybycia do Europy. Nie będziemy rozładowywać statku na morzu. W każdym razie nie w tym pierwszym, dziewiczym rejsie. Poprowadzisz go… ten jeden, jedyny raz… z pełnym ładunkiem do Europortu w Rotterdamie.

Larsen patrzył na swego pracodawcę i nie wierzył własnym uszom. Przecież Wennerstrom wie równie dobrze jak on sam, że supertankowce klasy ULCC nigdy dotąd nie wchodziły do portów z pełnym ładunkiem; zatrzymywały się na redzie, daleko od brzegu, i tam przepompowywano większość ładunku na mniejsze tankowce, by zmniejszyć zanurzenie w dalszej podróży po płytkich morzach. Albo też cumowały przy “sztucznych wyspach”, wysuniętych daleko w morze końcówkami rurociągów, poprzez które ropa wędrowała na ląd. Powiedzenie o “narzeczonej w każdym porcie” było kiepskim żartem w stosunku do załóg tych morskich kolosów. Pracujący na nich marynarze nieraz przez cały rok nie oglądali z bliska żadnego portu, a na ląd – przeważnie ojczysty – schodzili tylko z okazji urlopu. Toteż pomieszczenia załogi na statku stawały się dla nich prawdziwym “drugim domem”.

– Przecież “Freya” nie przejdzie nawet przez kanał La Manche – protestował Larsen.

– Nie popłynie przez Kanał. Obejdziecie od zachodu Irlandię i Hebrydy, potem między Orkadami i Szetlandami na Morze Północne, a dalej na południe wzdłuż szelfu. Przed płyciznami holenderskimi staniecie na głębokiej kotwicy. Stąd piloci poprowadzą was głównym torem wodnym do ujścia Mozy. Od Hook van Holland do Europortu pociągną was holowniki.

– Ale “Freya” z pełnym ładunkiem nie zmieści się na torze wodnym przed Rotterdamem – protestował ponownie Larsen.

– Owszem, zmieści się – odparł spokojnie Wennerstrom. – Już cztery lata temu tor został pogłębiony do stu piętnastu stóp. Wasze zanurzenie wyniesie dziewięćdziesiąt osiem. Słuchaj, Thor, gdyby mnie kto pytał, czy ktokolwiek potrafi wprowadzić “milionera” do Europortu, wskazałbym tylko jednego marynarza w świecie: właśnie ciebie. Wiem, że nawet dla ciebie to cholernie trudne, ale daj staremu człowiekowi ten ostatni w życiu sukces. Chcę, żeby świat zobaczył moją “Freyę”. Tam wszyscy przybiegną ją oglądać. Cały rząd holenderski, prasa światowa. Będą moimi gośćmi… i chcę, żeby ich zamurowało. A przecież inaczej nikt jej nie zobaczy. Całe życie będzie poza zasięgiem wzroku tych szczurów lądowych.

– No dobrze – zgodził się w końcu Larsen. – Ale tylko ten jeden raz. I tak będę pewnie o dziesięć lat starszy, jak to wszystko się skończy.

Wennerstrom, bezgranicznie szczęśliwy, uśmiechnął się jak mały chłopiec.

– Zobaczysz, jakie będą mieli miny, kiedy wejdziesz do Rotterdamu. Do zobaczenia pierwszego kwietnia, kapitanie Larsen.

Dziesięć minut później nie było go już na pokładzie. W samo południe “Freya” rzuciła cumy i ruszyła w stronę ujścia zatoki. Na nabrzeżach gromadzili się japońscy robotnicy, by pożegnać ją i pobłogosławić w pierwszej podróży. 2 lutego o godzinie czternastej “Freya” znalazła się znów na otwartym oceanie. Jej dziób skierował się wolno w stronę Filipin, Borneo i Sumatry. Tak zaczął się jej dziewiczy rejs.


10 lutego w Moskwie zebrało się Biuro Polityczne, by przedyskutować i zaaprobować lub odrzucić projekty traktatów, wynegocjowane w Castletown. Rudin i jego stronnicy zdawali sobie sprawę, że jeśli zdołają na tym zebraniu przeforsować warunki traktatu, to już tylko nieszczęśliwy wypadek mógłby przeszkodzić w jego ratyfikacji i podpisaniu. Równie dobrze rozumieli to Wiszniajew i jego jastrzębie. Toteż zebranie trwało długo i miało szczególnie gorący przebieg.

Ludzie sądzą często, że wielcy politycy, nawet podczas spotkań prywatnych, rozmawiają grzecznie i elegancko ze swymi kolegami lub adwersarzami. Nie jest to prawdą w odniesieniu do paru ostatnich prezydentów USA, a już zupełnie nie stosuje się do zamkniętych posiedzeń Biura. Ciężka rosyjska “łacina” pojawia się tu często i w dużym wyborze. Tym razem jedynie dbały o formy Wiszniajew trzymał język na wodzy, choć ton jego wypowiedzi był ostry, gdy punkt po punkcie krytykował poczynione w Castletown ustępstwa. Głównym rzecznikiem frakcji umiarkowanej był tym razem minister spraw zagranicznych Ryków.

– Uzyskaliśmy wiele. Zapewniliśmy sobie zakup, po rozsądnych lipcowych cenach, pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna. Bez tego zakupu już dziś stoimy w obliczu wielkiej narodowej katastrofy. Nadto otrzymamy zaawansowaną technologię, wartości prawie trzech miliardów dolarów, w dziedzinie produkcji rynkowej, w komputerach i w przemyśle naftowym. Dzięki temu będziemy mogli stawić czoło problemom, które dręczą nas od dwu dziesięcioleci, i przezwyciężyć je w ciągu pięciu lat. W zamian za to musimy pójść na pewne minimalne ustępstwa w dziedzinie zbrojeń i stanu gotowości wojskowej, które jednak, podkreślam to, w żadnej mierze nie osłabią naszej dominacji w Trzecim Świecie ani nie ograniczą naszego dostępu do zasobów surowcowych Trzeciego Świata. Tak więc, dzięki światłemu przewodnictwu towarzysza Maksyma Rudina, wyszliśmy obronną ręką z katastrofalnej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się w maju zeszłego roku. Odrzucić obecnie warunki traktatu… to powrócić do sytuacji z maja, a nawet gorzej: reszta naszych zasobów zbożowych z 1982 roku wyczerpie się najdalej w ciągu dwóch miesięcy.

Kiedy pod koniec zebrania warunki traktatu poddano pod głosowanie – a było to w istocie głosowanie nad dalszym przywództwem Maksyma Rudina – wynik był, po staremu, remisowy. Sprawę przesądził zatem głos przywódcy.


– Teraz już tylko jedno mogłoby go powalić – odezwał się Wiszniajew z ponurą determinacją w głosie, kiedy wieczorem wracał wraz z Kierenskim samochodem do domu. – Coś naprawdę wielkiego, coś, co wstrząsnęłoby jego ludźmi, zanim dojdzie do ratyfikacji układu. Jeśli nic takiego się nie zdarzy, Komitet Centralny zastosuje się do rekomendacji Biura i przyjmie układ. Gdybyśmy chociaż zdołali w porę dowieść, że ci dwaj parszywi Żydzi z Berlina mają na sumieniu zabójstwo Iwanienki…

Kierenski nie miał zbyt pewnej miny. W głębi duszy zastanawiał się nawet, czy dokonał właściwego wyboru. Wtedy, trzy miesiące temu, wszystko wskazywało na to, że Rudin pod presją Amerykanów posunie się za daleko – i utraci większość przy stole okrytym zielonym rypsem. Dlatego właśnie Kierenski był teraz związany z Wiszniajewem; tymczasem okazało się, że wiosną nie będzie wielkich manewrów w Niemczech Wschodnich – i musiał się z tym pogodzić.

– Jeszcze jedno – odezwał się znowu Wiszniajew. – Gdybyśmy o tym wiedzieli pół roku temu, walka o władzę byłaby już skończona… Dostałem wiadomość od swojego człowieka w klinice w Kuncewie. Rudin jest śmiertelnie chory.

– Śmiertelnie…? – powtórzył zaintrygowany minister obrony. – To znaczy… kiedy?

– Niestety, nie tak prędko – odparł ideolog. – Dożyje jeszcze podpisania tego traktatu. Czas pracuje na naszą niekorzyść, kochany, i nic nie możemy na to poradzić. Chyba żeby afera Iwanienki wybuchła mu nagle jak petarda przed nosem…


W tym samym czasie “Freya” pruła fale cieśniny Sund. Z lewej burty widoczne były brzegi Jawy, z prawej piętrzył się na nocnym niebie wielki masyw wulkanu Krakatau. W ciemnym wnętrzu mostka kapitańskiego blade światła aparatury pomiarowej dostarczały Larsenowi i pełniącemu wachtę oficerowi wszystkich niezbędnych informacji. W małym pokoiku, w tylnej części mostka, komputer porównywał wciąż dane napływające z trzech niezależnych systemów nawigacyjnych – choć były to dane aż do znudzenia identyczne. Wyświetlane z dokładnością do pół sekundy kątowej wskazania kompasu konkurowały ze światłem odległych, nieruchomych i niezmiennych gwiazd. Do komputera płynęły sygnały z gwiazd sztucznych: zbudowanych ludzką ręką satelitów meteorologicznych. Bank pamięci rejestrował też fale przypływu, siłę wiatru, prądy głębinowe, temperaturę i wilgotność powietrza. Komputer z kolei wysyłał wciąż sygnały do wielkiej płetwy sterowej, która tam daleko, pod belką rufową, poruszała się z precyzją rybiego ogona.

Wysoko nad mostkiem nieustannie obracały się dwie anteny radarowe, ostrzegające o bliskich lądach i górach, statkach i radiolatarniach. Również te sygnały trafiały do komputera, który natychmiast je analizował, gotów uruchomić urządzenia alarmowe przy najmniejszych oznakach niebezpieczeństwa. Pracujące pod dnem statku echosondy kreśliły trójwymiarową mapę odległego dna morskiego, a umieszczony w bulwiastym dziobie sonar śledził czarną otchłań na trzy mile naprzód. Bo też “Freya” potrzebowała 2,5 mili i aż trzydziestu minut na to, by się całkowicie zatrzymać. Była przecież ogromna.

Przed świtem statek opuścił cieśninę Sund, a komputery skierowały go na północny zachód, wzdłuż linii szelfu, w stronę Cejlonu i Morza Arabskiego.


Dwa dni później, 12 lutego, ośmiu mężczyzn spotkało się w mieszkaniu wynajętym przez Azamata Krima na przedmieściu Brukseli. Pięciu nowych wezwał tutaj Drake, który już od dawna ich obserwował, i wielokrotnie rozmawiał, zanim wreszcie zdecydował, że mogą uczestniczyć w realizacji jego marzenia: by wstrząsnąć Moskwą. Cała piątka była pochodzenia ukraińskiego, ale urodzili się i mieszkali w różnych krajach: dwaj w Republice Federalnej Niemiec, jeden w Nowym Jorku, dwaj pozostali w Wielkiej Brytanii.

Kiedy usłyszeli, co Miszkin i Łazariew zrobili z szefem KGB, rozległ się zgodny szmer podziwu. Nikt też nie wycofał się, kiedy Drake zaproponował, by działać razem aż do ostatecznego sukcesu, to znaczy aż do uwolnienia obu bojowników i zapewnienia im bezpieczeństwa. Szczegóły omawiali przez całą noc; o świcie podzielili się na cztery dwuosobowe zespoły.

Drake i Kamynski wrócą do Anglii, by kupić niezbędny w tej akcji sprzęt elektroniczny. Jeden z Niemców i jeden z Anglików zdobędą w Niemczech potrzebne materiały wybuchowe. Drugi Niemiec, mający znajomości w Paryżu, wybierze się wraz z drugim Anglikiem do Francji, aby tam kupić albo ukraść broń. Wreszcie Krim z Amerykaninem rozejrzą się za jakimś szybkim motorowym kutrem. Amerykanin, który pracował kiedyś w stoczni jachtowej na północy stanu Nowy Jork, mógł być w tej sprawie najlepszym doradcą.


Osiem dni później w ściśle strzeżonym budynku sądowym przy zachodnioberlińskim więzieniu Moabit rozpoczął się proces Łazariewa i Miszkina. Obaj siedzieli cicho i potulnie na ławie oskarżonych, kiedy – otoczeni wieloma rzędami zabezpieczeń, począwszy od zwojów drutu kolczastego na szczycie więziennego muru, aż po mrowiących się wokół sali sądowej uzbrojonych strażników – wysłuchiwali stawianych im zarzutów. Odczytywanie aktu oskarżenia zajęło dziesięć minut. Okrzyki zdziwienia dały się słyszeć z gęsto nabitych ławek prasowych, kiedy obaj, bez żadnych zastrzeżeń, przyznali się do wszystkich zarzucanych im przestępstw. Teraz wstał prokurator, by zespołowi sędziów przedstawić swoją interpretację zdarzeń, jakie rozegrały się w ostatnim dniu starego roku. Kiedy skończył, sędziowie opuścili salę, by przedyskutować racje i uzgodnić wyrok.


“Freya” wpływała powoli i dostojnie przez cieśninę Ormuz do Zatoki Perskiej. Ciepła nocna bryza przekształciła się wraz ze wschodem słońca w chłodny wiatr shamal, niosący z północnego wschodu tumany pyłu, przesłaniające horyzont i zamazujące kontury lądu. Cała załoga statku znała dobrze ten widok: wszyscy wielokrotnie już pływali po ropę do Zatoki, wszyscy byli doświadczonymi marynarzami tankowców.

Po prawej burcie statku, w odległości zaledwie dwu kabli, przesunęły się jałowe, pustynne wyspy Quoin; po lewej oficerowie z mostka mogli rozpoznać księżycowy krajobraz półwyspu Musandam, jego nagie skaliste góry. “Freya” płynęła bez ładunku, toteż niewielka głębokość toru wodnego nie stwarzała na razie żadnych problemów. Inaczej będzie w drodze powrotnej, z pełnym ładunkiem ropy. Głęboko zanurzony statek będzie posuwał się powoli, a uwaga sterników skupi się na sondach głębinowych, na ekranach odtwarzających obraz dna morskiego, przesuwającego się ledwie kilka stóp pod kilem “Freyi” – dziewięćdziesiąt osiem stóp pod linią wodną.

Na razie statek wciąż jeszcze obciążony był tylko balastem, który wiózł w swoich ładowniach od samego początku podróży, od Czity. Tych ładowni, a raczej ogromnych zbiorników, było na nim aż sześćdziesiąt – umieszczone w trzech rzędach od dziobu aż po rufę. Jeden z nich przeznaczony był na “pomyje”: odprowadzano doń substancje użyte przedtem do płukania pięćdziesięciu zbiorników roboczych, z których każdy mieścił 20 tysięcy ton ropy. Pozostałe dziewięć zbiorników zapewniało statkowi odpowiedni balast i stateczność. Napełniano je wyłącznie wodą morską wtedy, gdy “Freya” płynęła bez ładunku. Dzięki takiej konstrukcji można było mieć pewność, że nie dojdzie do lekkomyślnego zanieczyszczenia morza ropą naftową. I załoga “Freyi” miała taką pewność, gdy płynęła do Abu Dhabi po swój pierwszy ładunek.


Jest przy ulicy Miollin w Paryżu skromny bar, w którym zwykły spotykać się przy kieliszku małe płotki światowego handlu bronią. Właśnie tutaj brytyjski Ukrainiec i jego niemiecki rodak spotkali się ze swoim francuskim łącznikiem. Prowadzone szeptem rozmowy między tym ostatnim a innym Francuzem ciągnęły się kilka godzin. Wreszcie łącznik wrócił do stolika, przy którym obaj Ukraińcy mocno się już niecierpliwili.

– Kumpel mówi, że da się zrobić – oświadczył. – Pięćset dolców za sztukę. Amerykańskich, w gotówce. Do każdej sztuki jeden magazynek.

– Bierzemy, jeśli dorzuci gratis jeden pistolet z pełnym magazynkiem – podjął decyzję człowiek z Niemiec.

Trzy godziny później w garażu prywatnego domu w Neuilly sześć automatycznych karabinów i jeden rewolwer MAB kaliber 9 – owinięte w koce – znalazły się w bagażniku samochodu Ukraińców. Pieniądze też zmieniły właściciela. Po dalszych dwunastu godzinach, tuż przed północą 24 lutego, dwaj ludzie Drake'a wrócili do wynajętego w Brukseli mieszkania i pieczołowicie złożyli swój ładunek na dnie szafy.

Poranek 25 lutego zastał “Freyę” w drodze powrotnej przez cieśninę Ormuz. Na mostku kapitańskim dało się słyszeć westchnienie ulgi, kiedy oficerowie, wpatrzeni w ekrany sond, spostrzegli, że dno przed statkiem zaczyna wreszcie opadać. Cyfry na monitorze skoczyły nagle z dwudziestu do stu sążni. “Freya” zaczęła stopniowo przyspieszać, wreszcie z normalną przy pełnym obciążeniu szybkością piętnastu węzłów skierowała się przez Zatokę Omańską na południe.

Miała teraz ogromny ładunek, i wykonywała pracę, do której była przeznaczona: wiozła milion ton ropy naftowej do nienasyconych rafinerii w Europie – dla milionów rodzinnych limuzyn, które tę ropę przerobią na spaliny. Statek zanurzony był teraz dokładnie do oznaczonej linii wodnej – dziewięćdziesiąt osiem stóp nad kilem – i wiedziały o tym urządzenia alarmowe, gotowe zareagować natychmiast, gdy tylko dno morskie niebezpiecznie się przybliży.

W dziewięciu zbiornikach balastowych nie było już wody; działały one teraz jak pontony, rozmieszczone – po trzy – na dziobie, w połowie długości statku i na rufie. Ten ostatni rząd zbiorników balastowych znajdował się pod samą nadbudówką. Na jej piątym piętrze kapitan Thor Larsen przekazał właśnie wachtę pierwszemu oficerowi i zszedł do swojej przytulnej kajuty, by zjeść śniadanie i uciąć sobie krótką drzemkę.


26 lutego rano, po przerwie, która trwała kilka dni, sędzia przewodniczący procesowi w Moabicie zaczął czytać orzeczenie, przygotowane przez niego i jego dwóch kolegów. Zajęło mu to parę godzin. Na ławie oskarżonych Miszkin i Łazariew słuchali z kamiennymi twarzami. Tylko od czasu do czasu popijali wodę ze stojących przed nimi szklanek. Stłoczeni na ławkach prasowych dziennikarze z różnych krajów przyglądali im się ciekawie. Jeden z nich wszakże, korespondent lewicowego zachodnioniemieckiego miesięcznika, sprawiał wrażenie, jakby bardziej od samych więźniów interesowały go stojące przed nimi szklanki.

Sąd zarządził przerwę na lunch, a kiedy po przerwie rozprawę wznowiono, owego dziennikarza nie było już na sali. Dzwonił do kogoś z pobliskiej budki telefonicznej. Parę minut po trzeciej sąd przystąpił wreszcie do ogłoszenia wyroku. Obu oskarżonym kazano wstać i odczytano tę samą dla obu sentencję: piętnaście lat więzienia.

Odwieziono ich natychmiast do więzienia Tegel w północnej części miasta. W ciągu paru minut budynek sądu opustoszał. Teraz zajęły się nim sprzątaczki: wynosiły pełne pomiętych papierów kosze na śmieci, myły karafki i szklanki. Jedna z nich, miła kobieta w średnim wieku, zajęła się sprzątaniem ławy oskarżonych. Upewniwszy się, czy pozostałe sprzątaczki jej nie widzą, wzięła obydwie szklanki więźniów, zawinęła je w serwetki i schowała na dno swojej torby na zakupy, pod papiery po zjedzonych kanapkach. Nikt tego nie zauważył i nikogo to nie interesowało.


* * *

W ostatnim dniu tego miesiąca Wasyl Pietrow poprosił o prywatną audiencję u Rudina, w jego kremlowskim apartamencie.

– Miszkin i Łazariew! – zawołał energicznie od progu.

– Wiem – próbował się domyślić Rudin. – Dostali po piętnaście lat, a należałoby ich postawić pod ścianę.

– Jeden z naszych ludzi w Berlinie Zachodnim zwinął szklanki, z których pili wodę w czasie procesu. Odciski palców na jednej z nich zgadzają się z tymi, które znaleziono w samochodzie użytym do zamachu w Kijowie.

– A więc to oni – skomentował Rudin ponuro. – Niech ich cholera! Słuchaj, Wasyl, trzeba się ich jak najszybciej pozbyć, jasne? Przekaż sprawę do departamentu mokrej roboty.

KGB, instytucja wielka i skomplikowana, składa się z czterech wydziałów głównych, siedmiu wydziałów samodzielnych i sześciu samodzielnych departamentów. Ogromna większość jej działań skupia się jednak w czterech wydziałach głównych. Jeden z nich – Pierwszy – zajmuje się wyłącznie tajną działalnością poza granicami ZSRR. Do tego właśnie wydziału należy sekcja określana jako Departament V (jak Yictor) albo Departament Wykonawczy. Istnienie i działanie tej sekcji pragnie KGB okryć jak najgłębszą tajemnicą – zarówno przed światem, jak przed własnymi obywatelami. Jej zadania obejmują sabotaż, grabież, porwania i morderstwa. Wtajemniczeni funkcjonariusze mówią o tej sekcji po prostu: “departamient mokrych dieł”; bo też jego prace często kończą się krwawym zabójstwem. Tam właśnie polecił Rudin przekazać sprawę likwidacji Miszkina i Łazariewa.

– Zrobiłem już, co trzeba – odparł Pietrow. – I chcę powierzyć tę sprawę pułkownikowi Kukuszkinowi, szefowi obstawy Iwanienki. On ma osobiste powody, żeby to zrobić dobrze. Zapewne będzie chciał pomścić śmierć szefa i swoje upokorzenie… no i dobrze wie, że ratuje w ten sposób własną skórę. Jakieś dziesięć lat temu przeszedł staż w Departamencie V. I nie trzeba go specjalnie wtajemniczać w to, co się zdarzyło na ulicy Róży Luxemburg. Był tam przecież. W dodatku dobrze mówi po niemiecku. A w tej sprawie będzie się kontaktował tylko z generałem Obrazcowem i ze mną.

Rudin skinął głową.

– Dobrze, daj mu tę robotę… Niech sam sobie dobierze ludzi, a Obrazcow niech da mu wszystko, co potrzebne. Oficjalnie będzie to odwet za zabójstwo tego lotnika… kapitana Rudenki. Rozumiesz oczywiście, że to musi się udać już za pierwszym razem. Jeśli Kukuszkin spartoli robotę, tamci natychmiast zaczną mówić, a po takim nieudanym zamachu na ich życie świat łatwo im uwierzy. Z pewnością uwierzy Wiszniajew. Domyślasz się, co by to oznaczało?

– Domyślam się – odparł Pietrow spokojnie. – Ale Kukuszkin nie zawiedzie. Załatwi to osobiście.

Загрузка...