14.

Od 19.00 do północy

Prezydent William Matthews wciąż jeszcze był pod wrażeniem niezwykłości i gwałtowności radzieckiej reakcji. Niecierpliwie czekał na przyjazd dyrektora CIA, Roberta Bensona, i osobistego doradcy do spraw bezpieczeństwa, Stanisława Poklewskiego; po obu już posłano. Kiedy wreszcie dotarli do Owalnego Gabinetu, prezydent streścił im szczegóły osobliwej wizyty ambasadora Kirowa.

– Co, u diabła, może się za tym kryć? – spytał swoich trzech głównych doradców.

Żaden nie miał jednak gotowej odpowiedzi. Mogli sobie pozwolić jedynie na domysły. Ktoś zasugerował, że być może Rudin natrafił na silny opór we własnym Biurze Politycznym, co uniemożliwia mu zawarcie traktatu; sprawa “Freyi” jest tylko dogodnym pretekstem, żeby się wycofać. Ale szybko uznano ten domysł za błędny: bez traktatu Związek Radziecki nie dostanie obiecanego ziarna, a jego własne rezerwy zmieszczą się już zapewne na kilku ciężarówkach. Ktoś inny powiedział, że być może śmierć pilota Aerofłotu, kapitana Rudenki, była ciosem prestiżowym, którego Kreml nie może do dziś strawić. Ale i tę myśl odrzucono. W końcu nie zrywa się wielkich międzynarodowych traktatów z powodu śmierci jednego pilota. Dopiero po jakiejś godzinie dyrektor CIA przerwał te jałowe dyskusje.

– To się wydaje bezsensowne, a jednak musi mieć jakiś sens. Rudin nie podejmowałby tak szaleńczych kroków, gdyby nie miał istotnego powodu, którego nie znamy.

– Na pewno – zgodził się Matthews. – Ale to nie uwalnia nas od przerażającej konieczności wyboru: albo dopuścimy do uwolnienia Miszkina i Łazariewa i stracimy największą szansę traktatu rozbrojeniowego, jaka trafiła się naszemu pokoleniu, bo najdalej za rok będziemy mieli wojnę, albo użyjemy swoich sposobów, by do ich uwolnienia nie dopuścić, i narazimy Europę Zachodnią na największą katastrofę ekologiczną w obecnych czasach.

– Musimy więc szukać trzeciego rozwiązania – odezwał się Lawrence. – Ale gdzie, do cholery?

– Chyba tylko w jednym miejscu – włączył się Poklewski – w Moskwie. Odpowiedź musi tam być. Nie sądzę, byśmy mogli wymyślić sposób na uniknięcie obu tych fatalnych rozwiązań, jeśli nie dowiemy się przedtem, dlaczego Rudin tak zareagował…

– Myśli pan pewnie o “Słowiku” – przerwał mu Benson. – Ale na to jest za mało czasu. Nie mamy do dyspozycji tygodni ani nawet dni. Mamy parę godzin. Myślę, panie prezydencie, że powinien pan porozumieć się bezpośrednio z Rudinem. Gorącą linią. Niech pan porozmawia z nim jak prezydent z prezydentem. Może on po prostu powie, dlaczego tak się zaparł w sprawie tych porywaczy?

– A jeśli nie powie? – spytał Lawrence. – Przecież mógł to przekazać przez Kirowa. Albo wysłać osobisty list…

Matthews powziął decyzję.

– Mimo wszystko zadzwonię do Rudina. Ale jeśli nie przyjmie mojego telefonu albo odmówi bliższych wyjaśnień, będziemy zmuszeni uznać, że podlega on przemożnemu naciskowi swoich ludzi. Tymczasem, zanim uzyskamy połączenie z Moskwą, wtajemniczę w tę sprawę panią Carpenter i poproszę ją o konsultację z Sir Nigelem, a jeśli się da, także ze “Słowikiem”. Zadzwonię też do kanclerza Buscha. Może będzie mógł dać nam trochę więcej czasu.


Kiedy głos w słuchawce poprosił o połączenie z Ludwigiem Jahnem, telefonistka w centrali więzienia Tegel chciała od razu odmówić. Było dużo takich telefonów z prasy, zwłaszcza do tych pracowników więzienia, którzy mogli znać jakieś pikantne szczegóły na temat Miszkina i Łazariewa. Telefonistka miała ścisłe polecenie: nie łączyć. Ale kiedy rozmówca wyjaśnił, że jest krewnym Jahna i chce go zaprosić na ślub swojej córki, który ma się odbyć jutro w południe – zmiękła. W końcu rodzina to zupełnie inna sprawa. Włączyła odpowiedni numer; Jahn odebrał telefon w swoim pokoju służbowym.

– Mam nadzieję, że pamięta mnie pan – odezwał się głos w słuchawce.

Jahn pamiętał aż nazbyt dobrze: był to głos Rosjanina o lodowatych oczach z obozu koncentracyjnego.

– Nie powinien pan tu dzwonić – wyszeptał przerażony. – Zresztą nie mogę nic dla pana zrobić. Potrojono warty, inne są godziny zmian.

A ja jestem teraz na służbie non stop, nawet śpię w biurze. Aż do odwołania… takie są rozkazy. Ci dwaj są teraz zupełnie niedostępni…

– Niech pan lepiej wymyśli jakiś pretekst, żeby na chwilę wyjść – przerwał jego tłumaczenia pułkownik Kukuszkin. – Niedaleko od wejścia służbowego jest bar… – wymienił nazwę baru i ulicę. Jahn nie był tam nigdy przedtem, ale ulicę znał.

– Za godzinę, bo jeśli nie…

W Berlinie była godzina ósma. Wokół panowała ciemność.


Joan Carpenter, premier Wielkiej Brytanii, zasiadła właśnie do kolacji z mężem w mieszkalnej części budynku przy Downing Street 10, kiedy zawiadomiono ją, że prezydent Matthews pragnie z nią mówić. Natychmiast wróciła do swego gabinetu. Matthews i Carpenter znali się dobrze. Spotkali się już kilkanaście razy od czasu, kiedy urząd brytyjskiego premiera po raz pierwszy objęła kobieta. Toteż podczas kameralnych spotkań mówili sobie po imieniu. Teraz jednak, choć specjalna linia telefoniczna wykluczała jakikolwiek podsłuch, zachowywali formy oficjalne – choćby dlatego, że rozmowa była nagrywana dla celów dokumentacji.

Matthews krótko i zwięźle powtórzył to, co w imieniu Maksyma Rudina przekazał mu ambasador ZSRR w Waszyngtonie. Joan Carpenter nie wierzyła własnym uszom.

– Na litość boską, dlaczego?

– Też chciałbym to wiedzieć, droga pani – dobiegł z drugiej strony Atlantyku charakterystyczny, przeciągający samogłoski, głos południowca. – Nie mamy żadnego wyjaśnienia. Mamy za to dwa problemy. Po pierwsze, ambasador Kirów ostrzegł mnie, że jeśli treść żądania Rudina dostanie się do wiadomości publicznej., skutki – chodzi o Traktat Dubliński – będą takie same, jak gdybyśmy żądania nie spełnili. Sądzę, że mogę liczyć na pani dyskrecję?

– To oczywiste – odparła. – A drugi problem?

– Próbowałem porozumieć się przez gorącą linię z panem Rudinem. Niestety, jest nieosiągalny. Wyciągnęliśmy stąd wniosek, że ma on u siebie na Kremlu kłopoty, o których nie może mówić. Wszystko to stawia mnie w niesłychanie trudnej sytuacji. Na razie wiem tylko jedno… i jestem w tej kwestii całkowicie zdecydowany: nie mogę dopuścić do zerwania traktatu. Zbyt wielką ma on wartość dla całego Zachodu. Muszę bezwzględnie walczyć o jego podpisanie. Nie pozwolę, żeby zawalił się z powodu dwóch więźniów w Berlinie. To absurdalne, żeby garstka terrorystów okupujących tankowiec wywołała wojnę światową – a niewątpliwie taki byłby skutek.

– Całkowicie się z panem zgadzam. Czego jednak oczekuje pan ode mnie? Chyba nie rozmów z kanclerzem Buschem? Sądzę, że ma pan na niego większy wpływ niż ja.

– Nie o to chodzi, droga pani. Chciałbym wiedzieć dwie rzeczy. Mamy tu oczywiście pewne wyobrażenie o skutkach, jakie wywołałaby w Europie katastrofa “Freyi”, sądzę jednak, że pani wie już na ten temat znacznie więcej. Otóż chciałbym znać wszystkie wyobrażalne następstwa i możliwe rozwiązania… w razie, gdyby terroryści posunęli się do najgorszego.

– Istotnie – odpowiedziała pani Carpenter – nasi ludzie przez cały dzień szczegółowo analizowali wszystkie te sprawy. Nie braliśmy tylko pod uwagę zdobywania statku siłą. Teraz będziemy chyba musieli rozważyć i to. Oczywiście wydam natychmiast polecenie, aby najdalej w ciągu godziny przekazano panu wszystkie niezbędne informacje w tej kwestii. Co dalej?

– To trudna sprawa i nie bardzo wiem, czy mogę panią o to prosić – zastrzegł się dyplomatycznie Matthews. – Otóż sądzimy, że musi istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie decyzji Rudina, a póki go nie znamy, błądzimy w ciemnościach. Potrzebuję choć odrobiny światła, żeby wyjść z impasu. To znaczy, muszę znać powód postępowania Rudina. Tylko w ten sposób mogę szukać jakiegoś trzeciego wyjścia. Mówiąc krótko… chciałbym, aby wasi ludzie uaktywnili jeszcze raz “Słowika”. Może on wyjaśni nam, o co tu chodzi?

Joan Carpenter zawahała się. Nigdy dotąd nie ingerowała w konkretne działania Firmy Sir Nigela Irvine'a. W odróżnieniu od niektórych swoich poprzedników starała się nie wtykać nosa w pracę służb wywiadowczych po to jedynie, by zaspokoić własną ciekawość. Od momentu objęcia urzędu podwoiła budżety obu służb – SIS i MI5, a na stanowiska dyrektorów wyznaczyła ambitnych profesjonalistów, którzy odpłacili jej niezłomną lojalnością. Wiedziała, że ci ludzie jej nie zawiodą. I rzeczywiście, nigdy nie zawiedli.

– Zrobię, co będę mogła – rzekła po dłuższym namyśle. – Ale tu chodzi o coś, co znajduje się w samym sercu Kremla, a czas nagli. Mimo wszystko spróbujemy. Tyle mogę panu obiecać.

Odłożyła słuchawkę i sięgnęła po inną: zawiadomiła męża, żeby nie czekał na nią z kolacją; pozostanie w biurze przez całą noc. Z kuchni zamówiła duży dzbanek kawy. Potem zadzwoniła do domu Sir Juliana Flannery'ego. Powiedziała mu tylko, że pojawiły się nowe komplikacje, i poprosiła, by jak najszybciej wrócił do Urzędu Premiera. Ta rozmowa odbyła się ze zwykłego telefonu, przez sieć publiczną. Następna, i na razie ostatnia, wymagała użycia linii supertajnej i superspecjalnej. Na drugim końcu zgłosił się oficer dyżurny kwatery głównej Secret Intelligence Service. Premier kazała mu natychmiast skontaktować się z Sir Nigelem – gdziekolwiek się znajduje – i wezwać go na Downing Street 10. Skracając sobie oczekiwanie, włączyła telewizor; była dziesiąta, właśnie zaczynał się przegląd wiadomości BBC. Noc zapowiadała się długa i ciężka.


Wnętrze baru przypominało wagon kolejowy. Otyły Jahn z trudem wśliznął się do “przedziału” i usiadł naprzeciw Rosjanina. Ten patrzył nań chłodno, bez śladu emocji. Jahn, spocony ze strachu, nigdy by się nie domyślił, że Rosjanin walczy w tej chwili o własne życie; ani jeden muskuł nie drgnął w jego twarzy. Słuchał cierpliwie wyjaśnień Jahna o specjalnym reżimie wprowadzonym w więzieniu po czternastej. A przecież miał się czego bać: w rzeczywistości nie miał wcale dyplomatycznego paszportu i ukrywał się – jako gość swoich enerdowskich kolegów – w ich melinie znajdującej się w Berlinie Zachodnim.

– Rozumie pan więc – powtórzył nerwowo Jahn – że nie mogę nic dla pana zrobić. W żaden sposób nie mógłbym pana wpuścić na ten korytarz. Przez całą dobę dyżuruje tam co najmniej trzech ludzi. Każdy wchodzący musi okazać przepustkę. Nawet ja, chociaż wszyscy znamy się od lat. Nie wpuszczą zresztą do więzienia nikogo obcego bez telefonicznego porozumienia z naczelnikiem.

Kukuszkin wolno pokiwał głową. Jahn poczuł, że kamień spada mu z serca. A więc dadzą mu spokój; odczepią się od niego i nie zrobią krzywdy rodzinie. Wszystko skończone.

– Pan, oczywiście, ma wstęp na ten korytarz? – odezwał się Rosjanin. – Może pan wejść do tych cel?

– No, tak, jestem przecież nadzorcą bloku. Nawet muszę co pewien czas sprawdzać, czy u nich wszystko w porządku.

– Śpią normalnie?

– Chyba tak. Chociaż dowiedzieli się już o tej aferze na Morzu Północnym – rozgadał się Jahn. – Zabraliśmy im odbiorniki radiowe już po pierwszym komunikacie, ale inni więźniowie z izolatek zdążyli ich powiadomić. Pan wie, oni po prostu krzyczą jeden do drugiego. No więc, powiedzieli im, zanim przenieśliśmy wszystkich na inny korytarz. Teraz wątpię, czy tamci dwaj tak łatwo zasną.

Rosjanin znów zagadkowo pokiwał głową.

– W takim razie sam pan wykona tę robotę. Jahn zesztywniał.

– Nie, nnie – zająknął się. – Pan chyba nie zrozumiał. Nie mogę użyć pistoletu. W ogóle nie mógłbym nikogo zabić.

Zamiast odpowiedzi Rosjanin położył na stole dwie rurki przypominające wieczne pióra.

– A kto mówi o pistolecie?! Użyje pan tego. Otwarty koniec należy przybliżyć do ust i nosa śpiącego. Potem nacisnąć guzik z boku. To cyjanek potasu w aerozolu. Śmierć następuje po trzech sekundach, a po godzinie objawy są takie, jak po ataku serca. Po robocie zamknie pan cele, wróci do pokoju służbowego, wytrze ślady na rurkach i włoży je do szafki jakiegoś strażnika, który też ma dostęp do kluczy. Prosta, czysta robota. I nikt nie będzie pana podejrzewał.

To, co Kukuszkin położył na stole przed oczyma przerażonego strażnika, było nowoczesną wersją tych samych pistoletów gazowych, którymi “departament mokrej roboty” KGB uśmiercił dwadzieścia lat wcześniej na terenie Niemiec dwu przywódców nacjonalistów ukraińskich, Stiepana Banderę i Lwa Rebeta. W porównaniu z tamtą starą wersją zwiększyła się jedynie, dzięki prowadzonym wciąż badaniom, skuteczność aerozolu, natomiast zasada działania pozostała tak samo prosta. Wewnątrz rurki znajdowały się szklane kapsułki z kwasem pruskim. Naciśnięcie guzika uwalniało sprężynę, która miażdżyła szkło, otwierając jednocześnie zbiorniczek ze sprężonym powietrzem. Strumień powietrza porywał cząsteczki kwasu i wtłaczał je do dróg oddechowych ofiary. Po godzinie kompromitujący migdałowy zapach cyjankali znikał bez śladu, mięśnie ofiary z powrotem wiotczały i wszystko sprawiało wrażenie nagłego ataku serca.

Oczywiście nikt nie uwierzy w równoczesny zawał serca dwóch zdrowych, młodych ludzi; zacznie się śledztwo. Pistolety gazowe, znalezione w szafce strażnika, pogrążyłyby tego człowieka z kretesem.

– Ja… ja nie mogę tego zrobić – wyszeptał Jahn.

– Za to ja mogę – i zrobię to – wysłać całą pańską rodzinę za koło polarne, do obozu pracy, na resztę życia. Wybór jest prosty, panie Jahn. Na dziesięć minut pozbędzie się pan skrupułów… albo straci pan rodzinę. Niech pan to sobie przemyśli.

Kukuszkin odwrócił dłoń Jahna i wcisnął w nią obie rurki.

– Niech pan pomyśli – powtórzył – byle nie za długo. A jak pan się zdecyduje, niech pan od razu przystąpi do działania. To wszystko.

Wymknął się z “przedziału” i odszedł. Minęło jeszcze dobre parę minut, zanim Jahn schował oba pistolety gazowe do kieszeni płaszcza i poczłapał z powrotem w stronę więzienia. Za trzy godziny, o północy, zastąpi w fatalnym korytarzu starszego strażnika wieczornej zmiany. O pierwszej pójdzie do cel – i zrobi to. Dobrze wiedział, że nie ma wyboru.


Kiedy słońce zniknęło za horyzontem, w krążącym wciąż nad “Freyą” Nimrodzie dzienną kamerę F.126 zastąpiła inna, przystosowana do zdjęć nocnych F.135. Poza tym nic się nie zmieniło. Kamera nocna, penetrująca przestrzeń pod Nimrodem infraczerwonymi oczami, a wspomagana w razie potrzeby potężną lampą błyskową lub reflektorem o mocy miliona świec, mogła dostrzec prawie wszystko, co działo się 15000 stóp niżej.

Nie zauważyła jednak, jak postać w czerwonej wiatrówce, leżąca już od wielu godzin twarzą do pokładu, wolniutko poruszyła się, wczołgała pod kładkę inspekcyjną i ostrożnie, cal po calu, posuwała się w stronę nadbudówki. W końcu dotarła do niej i przez półotwarte drzwi wśliznęła się do środka. W Nimrodzie nikt tego nie zauważył.

O świcie brak ciała na pokładzie zinterpretowano jednoznacznie: wrzucili trupa do morza.

Człowiek w czerwonej wiatrówce, wstrząsany dreszczami, zszedł do kambuza, rozcierając zmarznięte ręce. Znalazł tam któregoś z kolegów i dostał od niego kubek wrzącej kawy. Kiedy wypił ożywczy płyn, wspiął się schodami na mostek i przebrał się we własne ubranie – to samo, które miał na sobie w chwili wejścia na pokład: czarny dres i czarny sweter.

– O rany! – wyszczerzył zęby w stronę kolegi pilnującego radarów. – Zdrowo mnie ostrzelałeś tymi ślepakami, jeszcze teraz czuję je na plecach. Nie mogłeś trochę spudłować?

– Andrij chciał, żeby to zrobić solidnie. I opłaciło się. Miszkin i Łazariew wyjdą jutro o ósmej. Po południu będą już w Tel Awiwie.

– Wspaniale! – ucieszył się fałszywy trup. – Teraz módlmy się tylko, żeby i reszta planów Andrija powiodła się.

– Uda się – odpowiedział z przekonaniem fałszywy zabójca. – A ty lepiej wciągnij maskę i zanieś łachy temu jankesowi w magazynie. A potem prześpij się. O szóstej rano przejmujesz wachtę.


Już w godzinę po telefonicznej rozmowie z premierem Sir Julian Flannery otworzył w Whitehall drugie posiedzenie sztabu kryzysowego. Pani Carpenter poinformowała go – podobnie jak Sir Nigela Irvine'a – o przyczynie tak radykalnej zmiany sytuacji. Poza tą trójką nikt w Wielkiej Brytanii nie znał i nie miał poznać całej sprawy. Członkowie sztabu kryzysowego dowiedzą się tylko, że wyższa racja stanu wymaga, aby przewidziane na jutrzejszy poranek uwolnienie Miszkina i Łazariewa opóźnić, a może nawet całkiem odwołać – zależnie od decyzji niemieckiego kanclerza.

W innym skrzydle Whitehall pracowały tymczasem aparaty telefoto, przekazujące strona po stronie wprost do Waszyngtonu całą dokumentację dotyczącą “Freyi”, jej załogi, ładunku i skutków ewentualnej katastrofy.

Sir Julian miał sporo szczęścia: większość ekspertów jego sztabu mieszkała nie dalej niż godzinę szybkiej jazdy od budynków rządowych. Prawie wszystkich zastał w domach, przy kolacji; nikt nie wyjechał na wieś; tylko dwóch trzeba było szukać w restauracjach. Jeden w teatrze. O dziewiątej trzydzieści również oni siedzieli już w sali zebrań UNICORNE.

– Musimy uznać – oświadczył Sir Julian – że kryzys wszedł w ostre stadium. Jeśli kanclerz Busch zdecyduje się opóźnić uwolnienie więźniów – a zapewne będzie to konieczne w celu wyjaśnienia pewnych dodatkowych kwestii – musimy liczyć się z tym, że terroryści spełnią swoją pierwszą groźbę. Zaczną wypompowywać ropę z tankowca. Dlatego już teraz musimy opracować dokładny plan neutralizacji przynajmniej pierwszych partii wylanej ropy, pierwszych dwudziestu tysięcy ton, a także zastanowić się, co zrobimy, jeśli wyciek będzie pięćdziesięciokrotnie większy.

Obraz, jaki wkrótce wyłonił się z wypowiedzi ekspertów, był ponury. Utrzymująca się od wielu lat obojętność brytyjskiej opinii w tej dziedzinie doprowadziła do poważnych zaniedbań. Mimo to Wielka Brytania dysponowała większą ilością emulgentów niż reszta Europy i miała najlepszy sprzęt do ich rozpylania.

– Muszę więc założyć – mówił przedstawiciel laboratorium Warren Springs – że główny ciężar walki ze skażeniem środowiska spadnie na nas. Wprawdzie w 1978 roku, w przypadku tankowca “Amoco Cadiz”, Francuzi nie przyjęli naszej pomocy, choć i wtedy mieliśmy lepsze emulgenty i skuteczniejsze urządzenia rozpylające. Za tę głupotę zapłacili później francuscy rybacy. Przestarzały detergent użyty do neutralizacji ropy okazał się bardziej toksyczny niż sama ropa. Z równym skutkiem można by strzelać grochem do ośmiornicy…

– Jestem pewien – przerwał dywagacje człowiek z Ministerstwa Spraw Zagranicznych – że Niemcy, Holendrzy i Belgowie nie odrzucą naszej oferty wspólnej akcji.

– A zatem musimy się do niej przygotować – wtrącił Sir Julian. – Ile tego właściwie mamy?

Głos ponownie zabrał dr Henderson z laboratorium Warren Springs.

– Najlepsze emulgenty… mam na myśli środki rozbijające ropę na drobiny i umożliwiające jej szybką biodegradację… otóż najlepszy produkowany u nas koncentrat niszczy w ten sposób dwadzieścia razy więcej ropy niż sam waży. W magazynach mamy w tej chwili tysiąc ton takiego koncentratu.

– Czyli wystarczy tylko na pierwsze dwadzieścia tysięcy – zauważył Sir Julian. – A co będzie, jeśli otworzą następne zbiorniki, jeśli wypuszczą milion ton?

– Nic na to nie poradzimy. Jeśli nawet jeszcze dziś wznowimy produkcję emulgentu, nic to nie da: każde tysiąc ton oznacza cztery dni produkcji. Potrzebowalibyśmy aż pięćdziesięciu tysięcy ton. Łatwo obliczyć, że zanim to zrobimy, ci cholerni fanatycy mogą zniszczyć wszystko, co żywe w Morzu Północnym i w Kanale, kompletnie zapaskudzić brzegi… od Hull aż po Kornwalię po naszej stronie, i od Bremy aż po wyspę Ouessant po drugiej.

– Przygotujmy się więc dobrze na jedną plamę ropy, zawartość jednego zbiornika – podsumował po krótkim namyśle Sir Julian. – Reszta jest poza naszym zasięgiem.

Sztab postanowił: przewieźć cały zapas emulgentów z magazynu w Hampshire do miejscowości Lowestoft na wschodnim wybrzeżu, zmobilizować w tym celu – z pomocą Ministerstwa Energii – ciężarówki cysterny należące do różnych firm petrochemicznych; zgromadzić te cysterny na wielkim parkingu na esplanadzie w Lowestoft, wycofać z normalnej służby i skierować do Lowestoft wszystkie holowniki z urządzeniami rozpylającymi, w tym również jednostki pożarnicze portu londyńskiego i marynarki wojennej. Spodziewano się, że już wczesnym rankiem cała ta flotylla znajdzie się w porcie nad Morzem Północnym i zacznie tankować emulgenty do swoich zbiorników.

– Jeśli morze będzie nadal spokojne – uzupełnił swoją informację dr Henderson – plama ropy powoli, z szybkością najwyżej dwu mil na godzinę, przesunie się z przypływem na północny wschód, w stronę północnych brzegów Holandii. Z odpływem morza plama zacznie dryfować z powrotem w stronę “Freyi”, nie rozpraszając się. To dałoby nam sporo czasu i możliwość skutecznego działania. Jeśli jednak zerwie się silniejszy wiatr, może on, i to znacznie szybciej, przemieścić plamę w dowolnym kierunku, niezależnie od prądów morskich i pływów. Możemy w zasadzie zneutralizować plamę o masie dwudziestu tysięcy ton, ale walka będzie trudniejsza, jeśli ta plama podzieli się i rozproszy.

– Nie możemy jednak wprowadzić żadnych statków w promieniu pięciu mil od “Freyi” – przypomniał wiceadmirał, zastępca szefa sztabu sił zbrojnych.

– Ale wolno nam obserwować plamę z Nimroda – przypomniał o obecności lotnictwa w tej akcji pułkownik z RAF. – Gdy tylko plama przesunie się poza obszar zakazany, pańskie jednostki pożarnicze mogą przystąpić do pracy.

– Uznajmy, że sprawę pierwszych dwudziestu tysięcy ton mamy załatwioną – powiedział człowiek z Foreign Office. – Ale co dalej?

– Nic – odparł krótko Henderson. – Dalej nasze możliwości się kończą, cały zapas będzie wyczerpany.

– Dalej jest już tylko wielka i ciężka praca nad likwidacją szkód – dodał Sir Julian.

– Jest jeszcze inne wyjście – odezwał się nagle pułkownik Holmes z piechoty morskiej. – Rozwiązanie siłowe.

Wokół stołu zapadła nieprzyjemna cisza. Zebrani tu naukowcy i urzędnicy woleli zajmować się problemami techniczno-organizacyjnymi, rozwiązywać je i wymyślać środki zaradcze. Wszyscy mieli pewność, że ten kościsty pułkownik – choć w cywilnym ubraniu – ma na myśli głównie dziurawienie ludzi kulami. Tylko wiceadmirał ze sztabu sił zbrojnych i pułkownik spadochroniarzy nie podzielali ogólnego uczucia niesmaku. Przeciwnie, żywo zainteresowali się tym, co mówił ich kolega z morskich oddziałów desantowych.

– Zapewne rozwiązanie to nie wzbudzi entuzjazmu panów – ciągnął Holmes – ale chcę przypomnieć, że terroryści zabili już z zimną krwią jednego marynarza “Freyi”. Mogą więc tak samo zabić pozostałych dwudziestu dziewięciu. Statek wart jest sto siedemdziesiąt milionów dolarów, ładunek – dalsze sto czterdzieści. Trzykrotnie wyższe sumy pochłonie likwidacja szkód i zanieczyszczeń. Jeśli kanclerz Busch z jakiegoś powodu nie będzie mógł wypuścić tych ludzi z Berlina, nie zostanie nam nic innego, jak tylko szturmować statek i próbować sprzątnąć faceta z detonatorem, zanim on zdąży nacisnąć guzik.

– Co pan konkretnie proponuje, pułkowniku Holmes? – spytał Sir Julian.

– Proponuję, aby ściągnąć z Dorset majora Fallona i posłuchać, co on ma do powiedzenia w tej sprawie.

Propozycję przyjęto. Sir Julian zapowiedział wznowienie obrad o trzeciej nad ranem. Dochodziła godzina dwudziesta druga.


W tym samym czasie, gdy w sali posiedzeń UNICORNE trwały obrady, w pobliskim gabinecie premiera dobiegała końca rozmowa pani Carpenter z Sir Nigelem Irvinem.

– Sytuacja przedstawia się następująco – powiedziała pani premier – jeśli nie znajdziemy trzeciego wyjścia, to albo ci ludzie odzyskają wolność, a Maksym Rudin rozwali Traktat Dubliński, albo zostaną w więzieniu, a ich przyjaciele rozwalą “Freyę”. Może w ostatniej chwili zawahają się i zrezygnują. Nie można tego wykluczyć, ale nie można też opierać na tym naszych nadziei i planów. Można by próbować odbić statek, ale szansę sukcesu są nikłe. Jeśli naprawdę chcemy znaleźć trzecie wyjście, musimy wiedzieć, dlaczego Rudin tak zagrał. Może to tylko blef? Może dąży do wyrównania kosztów obu stron w traktacie: Rosja zapłaci drogo za zboże, niech więc i Zachód poniesie duże straty finansowe. A jeśli nie ustąpimy, czy rzeczywiście zerwie traktat? Trzeba się tego wszystkiego spodziewać.

– Ile mamy na to czasu? Ile czasu daje nam prezydent Matthews? – spytał dyrektor generalny SIS.

– Zakładam, że można nie wypuścić porywaczy o świcie, jak to było uzgodnione, i przez jakiś czas zwodzić tych na “Freyi”, grać na czas. Długo to jednak trwać nie może. Myślę, że powinniśmy dostarczyć prezydentowi informacji najdalej jutro po południu.

– Obawiam się… a mam przecież w tych sprawach spore doświadczenie… obawiam się, że to niemożliwe. W tej chwili jest w Moskwie północ. O natychmiastowym kontakcie ze “Słowikiem” nie ma mowy. Chyba żeby spotkanie było już dawno umówione, ale wiem, że nie było. Próbować natychmiastowego kontaktu, to niemal pewność, że spalimy naszego agenta.

– Znam pańskie zasady, Sir Nigel, i szanuję je. Wiem, że bezpieczeństwo agenta w terenie jest kwestią najwyższej wagi. Ale sprawy państwowe też są tej rangi. A zniweczenie traktatu albo zniszczenie “Freyi” godzą w interesy naszego państwa. To pierwsze zagraża w dodatku pokojowi światowemu, i to na wiele lat. Być może dojdzie do władzy pan Wiszniajew… ze wszystkimi możliwymi konsekwencjami. A jeśli zniszczeniu ulegnie “Freya”, same tylko straty Lloyda, a tym samym straty skarbu brytyjskiego, będą katastrofalne. Że nie wspomnę już o losie tych trzydziestu marynarzy. To nie jest rozkaz, Sir Nigel. Proszę tylko, by pan sam dokonał wyboru między tymi dwoma fatalnymi rozwiązaniami a trzecim, które wystawia na ryzyko jednego rosyjskiego agenta.

Sir Nigel westchnął ciężko.

– Zapewniam panią, że zrobię wszystko, co w mojej mocy. Ma pani na to moje słowo.

– I ruszył z powrotem do swojej kwatery głównej.


Do głównej bazy innej służby specjalnej, SBS, która mieściła się w Poole w hrabstwie Dorset, zadzwonił ze swego biura w Ministerstwie Obrony pułkownik Holmes. Major Simon Fallon musiał oderwać się od kufla piwa, którym raczył się w kasynie oficerskim. Obaj komandosi znali się dobrze, rozmowa nie wymagała więc żadnych wstępów.

– Na pewno śledzisz aferę “Freyi”? – zaczął Holmes.

Z drugiej strony odpowiedział mu pełen satysfakcji chichot.

– Wiedziałem, że przyjdzie koza do wożą. Czego się po nas spodziewają?

– Sprawa się gmatwa – mówił Holmes. – Możliwe, że Niemcy zmienią zdanie i zatrzymają tych dwóch figlarzy w Berlinie na dłużej. Przed chwilą byłem na kolejnej naradzie UNICORNE. Oni nie lubią tych rzeczy, ale chcą przynajmniej poznać nasze propozycje. Masz już jakieś konkretne pomysły?

– Oczywiście! Myślałem nad tym przez cały dzień. Ale potrzebny mi jest model i plan statku. No i oczywiście sprzęt.

– W porządku. Plan już mam. Gorzej z modelem. Mam inny, choć podobnej konstrukcji. Na razie zbierz chłopaków. Weź z magazynu potrzebny sprzęt: aparaty do nurkowania, magnezy, całe żelastwo, gaz obezwładniający… Zresztą sam wiesz najlepiej. Marynarka z Port-land zajmie się waszym transportem. A teraz zostaw tam wszystko pod opieką jakiegoś łebskiego faceta, wskakuj do samochodu i przyjeżdżaj do Londynu. Chcę cię tu jak najszybciej widzieć.

– Rozumiem. Sprzęt jest już wybrany i zapakowany. Siedzimy na walizkach. Załatw jak najszybciej transport. No to cześć, ruszam.

Kiedy mocno zbudowany, krępy major wszedł z powrotem do baru, zapanowała cisza. Jego oficerowie wiedzieli już, że telefon był z Londynu i że był to ważny telefon. W ciągu paru minut wyciągnęli z koszar podoficerów i żołnierzy, a sami przebrali się z cywilnych ubrań w czarne mundury i zielone berety ich formacji. Już przed północą czekali na kamiennym nabrzeżu nad kanałem, wcinającym się głęboko w pilnie strzeżone tereny bazy Marines. Czekali na jednostki marynarki wojennej, które miały ich zabrać wraz ze sprzętem na miejsce przeznaczenia.

Księżyc świecił jasno nad przylądkiem Portland, gdy o północy trzy łodzie patrolowe wyszły z portu. “Sabre”, “Cutlass” i “Scimitar” skierowały się na wschód, w stronę Poole. Manetki gazu powędrowały na pozycję “cała naprzód”. Trzy dzioby uniosły się wysoko w górę, za rufami pojawiły się kaskady piany, a grzmot silników wypełnił zatokę.

Wstęgę szosy biegnącej przez Hampshire w stronę Londynu oświetlał aż po horyzont ten sam księżyc. Luksusowy rover majora Fallona żarłocznie połykał kolejne mile.


– I co ja, u diabła, mam powiedzieć temu Buschowi? – spytał prezydent Matthews swoich doradców.

W Waszyngtonie była piąta po południu. Choć w Europie już dawno zapadła noc, tutaj promienie słońca wciąż jeszcze oświetlały różany ogród za oknami, reagujący pierwszymi pąkami na ciepłą wiosenną pogodę.

– Nie sądzę, aby mógł pan powtórzyć mu treść rozmowy z Kirowem – zaczął Robert Benson.

– Dlaczego? Przecież powiedziałem to już pani Carpenter, a ona oczywiście powtórzy Irvine'owi.

– Jest pewna istotna różnica – wyjaśnił dyrektor CIA. – Joan Carpenter ma do rozwiązania tylko pewne problemy techniczne, związane z przewidywanym skażeniem, i ma do tego dobrych ekspertów. Nie musi o wszystkim informować swojego Gabinetu. Natomiast Busch ma zatrzymać w więzieniu Miszkina i Łazariewa, i tym samym zaryzykować wielką katastrofę dla Niemiec i ich sąsiadów. Jestem prawie pewien, że będzie chciał przekonsultować tę decyzję ze swoim rządem…

– To człowiek sztywnych zasad – poparł Bensona Lawrence. – Jeśli dowie się, że chodzi o Traktat Dubliński, tym bardziej będzie chciał podzielić się tą wiadomością z członkami Gabinetu.

– I na tym właśnie polega problem – podjął swój wywód Benson. – Natychmiast dowie się o tym piętnaście dalszych osób. Niektórzy z nich z kolei wygadają się przed żonami, przed współpracownikami. Pamiętamy przecież, jak to było z aferą tego Guillaume'a, współpracującego z wywiadem NRD. W Bonn jest stanowczo za dużo przecieków. A jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, możemy się pożegnać z Traktatem Dublińskim, bez względu na to, jak się skończy awantura na Morzu Północnym.

– Moi panowie, połączenie będzie już za chwilę. Co mam mu powiedzieć, do cholery?

– Proszę powiedzieć, że uzyskał pan informacje, których nie można powierzyć linii telefonicznej, nawet linii specjalnie zabezpieczonej – zaproponował Poklewski. – Może pan powiedzieć, że uwolnienie Miszkina i Łazariewa w ciągu najbliższych paru godzin spowoduje katastrofę znacznie gorszą niż ta, którą grożą terroryści na “Freyi”. I niech pan poprosi, żeby dał nam trochę więcej czasu.

– Ile? – spytał prezydent.

– Jak najwięcej – odparł Benson.

– A jak i ten czas się wyczerpie? – prezydenta nie opuszczały wątpliwości.

W tym momencie głos sekretarki oznajmił, że jest już połączenie z Bonn. Kanclerz Busch czekał przy aparacie w swoim własnym domu: specjalna linia z Waszyngtonu sięgała również tutaj. Nie trzeba było tłumacza, Diertrich Busch mówił płynnie po angielsku. Matthews zresztą przez dobre dziesięć minut nie dopuszczał go do głosu, a im dłużej mówił, w tym głębsze zdumienie wpadał szef niemieckiego rządu.

– Ale, na litość boską, dlaczego? – przerwał wreszcie potok wymowy Matthewsa. – Czy to godzi w jakiś sposób w Stany Zjednoczone?

Prezydent omal się nie wygadał. Powstrzymał go w ostatniej chwili ostrzegawczy gest Bensona.

– Dietrich, niechże pan zrozumie. Musi mi pan zaufać. Przez telefon, nawet przez tak strzeżoną linię, nie można wszystkiego powiedzieć.

Pojawił się nowy element sprawy, coś, co ma dla nas ogromne znaczenie. Powiem tylko tyle, ile mogę. Dowiedzieliśmy się czegoś ważnego o tych dwóch ludziach. Ich uwolnienie teraz, w ciągu najbliższych paru godzin, wywołałoby katastrofalne skutki. Dlatego proszę o czas, Dietrich, o trochę więcej czasu. Niech pan poczeka z ich uwolnieniem, dopóki nie zdołamy opanować pewnych wydarzeń.

Niemiecki kanclerz słuchał tych słów w swoim gabinecie i intensywnie myślał nad odpowiedzią. Rozpraszały go nieco dźwięki muzyki Beethovena, dobiegające spoza uchylonych drzwi salonu. Telefon przerwał mu miłą sjestę z cygarem przy muzyce z płyt. To, co mówił teraz amerykański prezydent, Busch przyjmował – określając rzecz oględnie – z pewnym niedowierzaniem. W jego przekonaniu transatlantycka linia specjalna, zainstalowana wiele lat temu dla zapewnienia łączności między rządami krajów NATO, regularnie sprawdzana – była stuprocentowo bezpieczna. Równie niedostępne dla niepowołanych uszu było połączenie Waszyngtonu z ambasadą USA w Bonn. Prezydent mógłby skorzystać z tej drogi, gdyby istotnie chciał przekazać kanclerzowi jakąś supertajną wiadomość. To, że Waszyngton po prostu nie ufa dyskrecji jego Gabinetu – po wykrytych już nieraz przypadkach działalności wschodnich szpiegów w samym centrum władzy nad Renem – jakoś nie przyszło kanclerzowi do głowy.

Z drugiej strony – myślał – prezydent Stanów Zjednoczonych nie dzwoniłby o tej porze i nie podnosiłby alarmu bez powodu. Musiał mieć powód, i to ważny – tego Busch był pewien. Tak czy inaczej, postanowił, nie będzie mógł spełnić prośby Matthewsa bez uprzednich konsultacji.

– Jest dopiero dziesiąta – powiedział – z decyzją możemy poczekać prawie do świtu. Nic nowego nie powinno się przez ten czas wydarzyć. W nocy zwołam ponownie posiedzenie Gabinetu i przekonsultuję z nimi tę sprawę. Nic więcej nie mogę panu na razie obiecać.

I na razie tym musiał się prezydent Matthews zadowolić.

Odłożywszy słuchawkę, Dietrich Busch zamyślił się. Musiało się zdarzyć coś ważnego, coś, co dotyczy Miszkina i Łazariewa, zamkniętych w izolatkach berlińskiego więzienia Tegel. Jeśli w tej sytuacji stanie im się coś złego, Rząd Federalny nie uniknie lawiny krytyki ze strony połączonych sił opozycji i prasy niemieckiej. A wybory do parlamentów krajowych już całkiem blisko…

Na początek zadzwonił do Ludwiga Fischera, ministra sprawiedliwości. Zastał go w domu – doskonale wiedział, że żaden z ministrów nie wyjedzie na ten weekend poza miasto; tak się z nimi umówił. Fischer przyjął jego sugestie natychmiast i bez zastrzeżeń: oczywiście, przeniesienie tych dwóch ze starego Tegel do znacznie nowocześniejszego i doskonale strzeżonego więzienia Moabit będzie krokiem ze wszech miar rozsądnym. Za mury moabickiego więzienia nie przedostaną się nawet agenci CIA. Fischer niezwłocznie przekazał polecenie kanclerza do Berlina. -


Istnieją sformułowania, z pozoru niewinne, które jednak – użyte w telefonicznej rozmowie szefa szyfrantów ambasady brytyjskiej w Moskwie ze stałym przedstawicielem SIS w tej ambasadzie – oznaczają w istocie: “Pędź tu na złamanie karku, jest pilna wiadomość z Londynu”. Takie właśnie sformułowanie wyrwało z łóżka o północy Adama Munro (w Londynie była dopiero dziesiąta) i pognało go przez uśpione miasto na Nabrzeże Maurice'a Thoreza.

Już w drodze z Downing Street do swojego biura Sir Nigel nabrał pewności, że premier ma bezwzględną rację. W porównaniu z zerwaniem Traktatu Dublińskiego albo zniszczeniem “Freyi”, jej załogi i ładunku – wystawienie jednego rosyjskiego agenta na ryzyko wpadki było ewidentnie mniejszym złem. Ż przykrością myślał o tym, co będzie musiał zlecić Adamowi Munro. Ale zanim jeszcze samochód dotarł do budynku SIS, Sir Nigel wiedział, że nie może od tego odstąpić.

Zszedł prosto do podziemia, do działu łączności, wprawiając w popłoch dyżurnych z nocnej zmiany, spokojnie dotąd wykonujących swoje rutynowe zadania. W końcu nikt nie może zabronić Mistrzowi rozmawiać w środku nocy bezpośrednio z jego moskiewskim pełnomocnikiem – jeśli tylko ma on na to ochotę! Toteż nie trzeba było nawet pięciu minut, aby pierwszy zaszyfrowany teleks dotarł do Moskwy. Trzydzieści minut później tą samą drogą przyszła odpowiedź, że Munro jest już na miejscu i czeka na instrukcje.

Operatorami teleksów na obu końcach linii byli starsi, bardzo doświadczeni pracownicy Firmy, obdarzeni stuprocentowym zaufaniem; musiało tak być – przez ich ręce przechodziły przecież co dzień komunikaty, których treść mogła doprowadzić do upadku rządy. Tym razem komunikat – już w zakodowanej postaci – powędrował najpierw do Cheltenham, miejscowości znanej z wyścigów konnych i z ekskluzywnego gimnazjum dla dziewcząt. Jest tu jednak również wielki las anten radiowych; z niego właśnie, po ponownym, automatycznym zdeformowaniu komunikatu do postaci nieczytelnej bez specjalnego dekodera miazgi, pobiegł on ponad śpiącą Europą do anten zainstalowanych na dachu ambasady. Każda litera wystukana na klawiaturze w Londynie, mimo tak licznych metamorfoz, już po czterech sekundach pojawiała się w pierwotnym kształcie na taśmie teleksu w podziemiach starego pałacu, należącego niegdyś do moskiewskiego magnata cukrowego.

– To sam Mistrz – oznajmił z podziwem szyfrant, odczytawszy symbol komunikatu.

Sir Nigel musiał przekazać Adamowi treść rozmowy Kirowa z prezydentem Matthewsem. Nie wiedząc, czego domaga się Rudin, Munro nie mógłby przecież powiedzieć “Słowikowi”, jakie są jego oczekiwania. Teleks terkotał więc nieustannie przez ładne parę minut. Munro z rozpaczą odczytywał wyrzucany z maszyny tekst.

– Nie mogę tego zrobić – szepnął do szyfranta, który tkwił; nieporuszony na swoim miejscu.

Transmisja z Londynu wreszcie się skończyła.

– Niech pan odpowie tak – rzekł Munro. – “Zrozumiałem, nie powtarzaj. Ten rodzaj informacji nie do zdobycia w tak krótkim czasie”.

Przez dalsze piętnaście minut trwała wymiana zdań między Munro i Sir Nigelem. – “Istnieje przecież sposób szybkiego kontaktu z S.” sugerował Londyn. – Tak, ale tylko w przypadku bezwzględnej konieczności – odpowiedział Munro. – “Ten przypadek kwalifikuje się jako konieczność do trzeciej potęgi” – wystukiwała maszyna argumenty z Londynu. – Ale S. nie zdoła się niczego dowiedzieć przed upływem kilku dni – kontrargumentował Munro. – Dopiero we czwartek będzie ich zebranie. – “Niech S. dostarczy informację z minionego czwartku” – domagał się Londyn. – We czwartek sprawa porwania “Freyi” jeszcze w ogóle nie istniała – odparował Munro. W końcu Sir Nigel zrobił to, czego miał nadzieję uniknąć.

– Przykro mi – podyktował szyfrantowi – ale to jest polecenie premiera i nie mogę go zaniechać. Poza tym, jeśli nie podejmiemy próby uniknięcia tych katastrof, nie będzie można zabrać S. na Zachód.

Munro patrzył w osłupieniu na zwitki papieru wydostające się z teleksu. Oto pierwszy wpadał w pułapkę, którą sam zastawił, czyniąc z kobiety, którą kochał, agenta londyńskiego dowództwa. Nawet jeśli to dowództwo tkwiło nadal w przekonaniu, że “Słowik” to Anatol Kriwoj, prawa ręka tego podżegacza Wiszniajewa, zawiedziony i dlatego skłonny do zdrady aparatczyk. Munro pochylił się z rezygnacją nad szyfrantem:

– Proszę nadać do Londynu następujący tekst: “Spróbuję dziś w nocy stop nie biorę odpowiedzialności, jeśli S. odmówi albo zostanie zdemaskowany stop”.

Odpowiedź Mistrza była tym razem krótka: “Zgoda. Wykonać”. W Moskwie było wpół do czwartej i bardzo, bardzo zimno.

Szósta trzydzieści w Waszyngtonie. Zmierzch zapada nad rozległymi trawnikami, widocznymi przez kuloodporne okna z prezydenckiego fotela. Trzeba już zapalić światła. Grupka mężczyzn w Owalnym Gabinecie czeka. Czeka na wieści od kanclerza Buscha, od nieznanego agenta w Moskwie, od zamaskowanego terrorysty niewiadomego pochodzenia, który siedzi teraz u brzegów Europy na ważącej milion ton bombie, z palcem na spuście detonatora. Czekają na nikłą szansę jakiegoś trzeciego wyjścia.

Zadzwonił telefon – do Poklewskiego. Słuchał przez chwilę, potem zakrył mikrofon dłonią, by przekazać wiadomość prezydentowi. Była to odpowiedź na pytanie skierowane godzinę temu do Departamentu Marynarki. Tak, jakaś jednostka US Navy była w pobliżu “Freyi”. USS “Moran” zakończył właśnie kurtuazyjną wizytę w duńskim porcie Esbjerg; i właśnie wracał do swojej eskadry Stałych Sił Morskich Atlantyku – STANFORLANT – patrolującej obecnie wody na zachód od Norwegii. Okręt oddalił się już znacznie od brzegów duńskich; płynął na północny zachód, na spotkanie innych należących do tej eskadry jednostek NATO.

– Niech zawróci – polecił prezydent.

Poklewski przekazał rozkaz naczelnego dowódcy sił zbrojnych USA do Departamentu Marynarki; stąd, poprzez kwaterę główną STANFORLANT, dotarł on szybko do amerykańskiego okrętu. O pierwszej w nocy USS “Moran”, w połowie drogi z Danii na Orkady, położył ostro ster na burtę i całą siłą swoich maszyn pomknął w świetle księżyca na południe, w stronę kanału La Manche. Była to jednostka uzbrojona w pociski sterowane, a choć swoją masą – 8000 ton wyporności – przewyższała brytyjski lekki krążownik “Argyll”, sklasyfikowana była jako niszczyciel, typu “DD”. Prując gładką powierzchnię morza z szybkością niemal trzydziestu węzłów, dotarła o ósmej rano w pobliże “Freyi” i zarzuciła kotwicę pięć mil od tankowca.


Na parkingu przed hotelem “Możajskij”, obok ronda zamykającego Prospekt Kutuzowa, było niewiele samochodów, a niemal wszystkie ciemne i puste – z wyjątkiem dwóch. Siedzący w jednym z nich Munro dostrzegł nagle, jak inny samochód zapalił na chwilę światła i natychmiast je zgasił. Wysiadł ze swojego wozu i poszedł szybko w tamtą stronę. Kiedy znalazł się na fotelu pasażera obok Walentyny, zauważył w jej oczach przestrach.

– Co się stało? Dlaczego dzwoniłeś do mnie do domu? Na pewno odnotowali ten telefon.

Otoczył ją ramieniem i mimo grubego palta, jakie miała na sobie, poczuł, że Walentyna drży.

– Dzwoniłem z budki, a zresztą to nie ja – próbował zażartować. – To tylko jakiś Grigorij przepraszał, że nie przyjdzie na kolacje. Nie będą nic podejrzewać.

– O drugiej w nocy nikt nie dzwoni w takiej sprawie – ucięła. – A w dodatku rejonowy widział, jak wyjeżdżałam. Na pewno doniesie.

– Wybacz mi, kochanie… widzisz…

Szybko opowiedział jej o wizycie ambasadora Kirowa u Matthewsa; o tym, jak to trafiło do Londynu, a dalej do niego; jak wreszcie zażądali, by spróbował dowiedzieć się, dlaczego Kreml tak twardo stawia sprawę Miszkina i Łazariewa.

– Nie wiem – odparła krótko. – I nic nie przychodzi mi do głowy. Może dlatego, że zamordowali kapitana Rudenkę? Ten człowiek miał żonę i dzieci…

– Daj spokój, Wału, przecież wiemy, o czym się przez te dziesięć miesięcy mówiło w Biurze. Traktat Dubliński to dla was sprawa życia i śmierci. Czy Rudin ryzykowałby jego utratę dla zemsty na dwóch ludziach?

– Na razie jeszcze go nie zerwał… Może chce tylko narazić Zachód na koszty. Nawet jeśli statek wyleci w powietrze, poradzicie sobie. Tyle że będzie to kosztowało. Ale Zachód na to stać, Zachód jest bogaty…

– Jak możesz, Walentyno? Na tym statku jest dwudziestu dziewięciu marynarzy. Oni też mają żony i dzieci. Życie tych ludzi za przetrzymanie w więzieniu dwóch… Nie, musi być jakiś inny, znacznie ważniejszy powód.

– Nie wiem – powtórzyła. – Nie wspominali o tym na zebraniach Biura. Przecież wiesz.

Munro wpatrywał się bezradnie w przednią szybę. Na przekór wszystkiemu gdzieś w głębi duszy żywił nadzieję, że ona zna odpowiedź na pytanie Waszyngtonu, że może podsłuchała coś na korytarzach Komitetu Centralnego. Teraz zostawało już tylko jedno: zapytać ją o to…

Zapytał – a ona patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami, w których prawie nie było łez.

– Przecież obiecali – wyszeptała. – Obiecali, że za dwa tygodnie zabiorą nas, mnie i Saszę, z Rumunii…

– I złamali słowo – przyznał. – Domagają się jeszcze tej jednej przysługi.

Oparła czoło na dłoniach zaciśniętych na kierownicy.

– Złapią mnie… Bardzo się boję…

– Nie złapią – próbował ją pocieszyć. – KGB działa znacznie wolniej, niż się ludziom zdaje, tym wolniej, im wyżej jest podejrzany. A gdybyś zdobyła tę informację dla prezydenta Matthewsa, myślę, że nasi ludzie mogliby zabrać ciebie i Saszę już za parę dni, nie za dwa tygodnie. Dlatego błagam, Walentyno, spróbuj. To nasza jedyna szansa, żeby być razem.

Teraz z kolei ona długo wpatrywała się w ciemność za szybą.

– Było dziś wieczór zebranie Biura Politycznego – powiedziała nagle. – Nie znam jeszcze treści. To nadzwyczajne zebranie, poza zwykłym harmonogramem. Przepisywanie protokołu zacznie się jutro… to znaczy dzisiaj, o dziesiątej rano. Cały personel musiał zrezygnować z sobotnich wyjazdów, żeby przygotować to na poniedziałek. Nie wiem, może mówili właśnie o tym.

– Czy możesz tam wejść, przejrzeć notatki, posłuchać taśm?

– W środku nocy? Co ja im powiem? Że po co przyszłam?

– Och, cokolwiek. Powiedz na przykład, że chcesz wcześniej zacząć i wcześniej skończyć, żeby móc wyjechać poza miasto.

– Spróbuję – odpowiedziała po długim namyśle. – Spróbuję. Ale zrobię to tylko dla ciebie, nie dla tych oszustów z Londynu.

– Ja… znam trochę tych z Londynu, nie są aż tak źli – próbował nieśmiało bronić swoich szefów Munro i z przekonaniem dodał: – Na pewno zabiorą ciebie i Saszę, jeśli jeszcze ten jeden raz im pomożesz. To już ostatnie ryzyko, naprawdę ostatnie.

Zdawało się, że go nie słyszy. Nagle jakby zapomniała o swoim lęku przed KGB, o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, o strasznych konsekwencjach wpadki. Kiedy się znowu odezwała, w jej głosie nie było już drżenia.

Znasz magazyn “Dietskij Mir”?… Stoisko z gumowymi zabawkami, o dziesiątej rano.

Stał na czarnym asfalcie i patrzył, jak oddalają się tylne światła jej samochodu. A więc zrobił to. Rozkazali mu, a on to wykonał. Cóż, status dyplomaty chronił go przecież przed Łubianką. W najgorszym razie Dymitr Ryków wezwie brytyjskiego ambasadora na dywanik, wyrazi “stanowczy protest” i uzna Adama Munro za persona non grata. Ale Walentyna? Walentyna jedzie teraz prosto do tajnych archiwów i nie chroni jej nawet zwykły pretekst normalnej obecności w swoim miejscu pracy. Spojrzał na zegarek: jeszcze siedem godzin. Siedem godzin ściskających żołądek i szarpiących do bólu nerwy.


Podobnie jak Munro, starszy wachmistrz Ludwig Jahn z udręką wpatrywał się tej nocy w czerwone światła odjeżdżającego samochodu. Przez otwartą bramę więzienia Tegel patrzył, jak opancerzona karetka więzienna unosi Miszkina i Łazariewa i znika za najbliższym zakrętem. Ale w odróżnieniu od Munro, Jahn nie będzie już na nic w napięciu czekał, nie będzie nerwowo liczył godzin i minut. Dla niego czekanie się skończyło.

Poszedł wolno do swego pokoju na pierwszym piętrze i starannie zamknął drzwi. Przez chwilę stał przy otwartym oknie, potem zamachnął się i cisnął daleko w ciemność rurkę z cyjankiem. Był tęgi, nieruchawy – łatwo uwierzą w zawał serca, jeśli tylko nie będzie żadnych śladów.

Wychylił się mocno przez okno. Myślał o swoich bratankach za murem berlińskim, przypomniał sobie ich roześmiane twarze, kiedy wujaszek Ludo przyniósł – Boże, to ledwie trzy miesiące temu! – podarki świąteczne. Zamknął oczy, podniósł do twarzy drugi pistolet gazowy i nacisnął spust.

Ból uderzył w jego płuca ciężkim młotem. Mordercza rurka, wypuszczona ze słabnącej dłoni, spadła na ulicę z cichym brzękiem. Jahn osunął się, uderzył brodą o parapet i runął na plecy na podłogę pokoju. Kiedy znajdą go koledzy, pomyślą, że otworzył okno, gdy poczuł pierwszy atak bólu. Tylko pułkownik Kukuszkin będzie znał prawdę; ale to nie będzie już miało żadnego znaczenia.

Wybiła północ. Granie kurantów przytłumił hałas przejeżdżającej ciężarówki. Ciężkie koła zmiażdżyły leżącą w rynsztoku niewielką czarną rurkę.

Afera “Freyi” miała już swoją pierwszą śmiertelną ofiarę.

Загрузка...