Epilog

Była Dwudziesta w Europie Zachodniej, dwudziesta druga w Moskwie. Już od godziny toczyła się specjalna sesja Biura Politycznego. Jefrem Wiszniajew i jego poplecznicy niecierpliwili się coraz bardziej. Główny ideolog Partii wiedział, że jest już dość silny, by uderzyć; nic było co dalej zwlekać. Wstał z grobowa miną.

– Towarzysze, ta dyskusja jest może bardzo ciekawa, ale do niczego nas nie doprowadzi. Poprosiłem o zwołanie specjalnej sesji Biura w pewnym konkretnym celu, a mianowicie po to, by stwierdzić, czy nasze grono nadal obdarza pełnym zaufaniem obecnego sekretarza generalnego, szanownego towarzysza Maksyma Rudina. Słyszeliśmy tu wiele argumentów za tak zwanym Traktatem Dublińskim i równie wiele przeciwko niemu. Słyszeliśmy, że ma on nam zapewnić wielkie dostawy zboża ze Stanów Zjednoczonych i że będziemy musieli zapłacić pewną cenę… moim zdaniem cenę niezwykle wysoką. Wiemy już także o ucieczce do Izraela dwóch morderców, Miszkina i Lazariewa. Ludzi, którzy, jak to ponad wszelką wątpliwość udowodniono, są winni śmierci naszego drogiego towarzysza Jurija Iwanienki. Stawiam wniosek następującej treści: Biuro Polityczne odmawia towarzyszowi Rudinowi dalszej rekomendacji na stanowisko najwyższego przywódcy naszej wielkiej ojczyzny. Towarzyszu sekretarzu generalny, proszę o poddanie tego wniosku pod głosowanie.

Usiadł. Zapadła śmiertelna cisza. Upadek każdego kremlowskiego władcy to moment przerażający, nawet dla tych potężnych rekinów, które uczestniczą w głosowaniu – cóż dopiero dla obecnych przy tym małych płotek.

– Kto jest za wnioskiem? – postawił formalne pytanie Rudin. Wismiajew natychmiast podniósł rękę. W jego ślady poszedł marszałek Kierenski, a po chwili także Litwin Yitautas. Minęło parę sekund, zanim dołączył do nich Tadżyk Muchamiedow. I wtedy zadzwonił telefon. Rudin podniósł słuchawkę i przez dłuższą chwilę słuchał w milczeniu.

– Nie chce, oczywiście, przerywać głosowania – powiedział odkładając słuchawkę – ale wiadomość, jaką w tej chwili otrzymałem, może niektórych z nas zainteresować. Otóż dwie godziny temu Miszkin i Łazariew zmarli śmiercią gwałtowną w swoich celach w podziemiach komendy policji w Tel Awiwie. Ich wspólnik poniósł śmierć, wypadając z okna hotelu w tym samym mieście. Godzinę temu terroryści, którzy opanowali na Morzu Północnym tankowiec “Freya”, by szantażem wymusić uwolnienie tamtych dwóch, zginęli w morzu płonącej ropy. Nikt z nich nie powiedział ani słowa… no, i już nie powie… Ale byliśmy, o ile pamiętam, w trakcie głosowania nad wnioskiem towarzysza Wiszniajewa…

Kilka par oczu wbiło się z wielkim zainteresowaniem w fakturę zielonego rypsu na stole.

– Kto jest przeciwko wnioskowi? – mruknął Rudin.

Podnieśli dłonie Pietrow i Ryków, po nich Szuszkin, Stiepanow i Gruzin Czawadze. Petnanow, który ostatnio głosował już za frakcją Wiszniajewa, próbował chwycić nowy wiatr w żagle – i też podniósł rękę.

– Chciałbym – odezwał się Komarów, odpowiedzialny za rolnictwo – wyrazić szczególną satysfakcję z faktu, że mogę z pełnym przekonaniem poprzeć moim głosem naszego sekretarza generalnego.

Dłoń Komarowa także znalazła się w górze. Rudin uśmiechnął się do niego. “Ty gnido – pomyślał – już ja się postaram, żebyś poszedł do piachu”.

– A zatem – podsumował głośno wyniki głosowania – wraz z moim głosem mamy: cztery za, osiem przeciw. Wniosek został odrzucony. Sądzę, że nie ma już żadnych innych spraw?

Istotnie, nie było.


Dwanaście godzin później kapitan Thor Larsen znów stanął na mostku “Freyi”. Noc, którą miał za sobą, pełna była zdarzeń. O ósmej wieczór brytyjscy komandosi znaleźli go w kajucie i uwolnili z kajdanek. Saperzy z Marynarki Królewskiej ostrożnie opuścili się do pustych ładowni statku i wyciągnęli zapalniki z dynamitu. Potem przenieśli ładunki wybuchowe na pokład i szybko odtransportowali je jak najdalej od supertankowca.

Silne ręce komandosów odkręciły stalowe sztaby blokujące drzwi, za którymi sześćdziesiąt cztery godziny uwięziona była załoga. Uwolnieni marynarze śpiewali i tańczyli z radości. Potem przez całą noc rozmawiali przez radio z rodzinami.

Troskliwe dłonie lekarza z Marynarki Królewskiej ułożyły kapitana Larsena na jego własnej koi i opatrzyły rany – najlepiej, jak można było w tych warunkach.

– Potrzebna będzie interwencja chirurga – zdecydował lekarz. – Zapewnimy to panu natychmiast, jak tylko przyleci pan helikopterem do Rotterdamu, zgoda?

– Niezupełnie – zaprotestował Larsen, już na krawędzi omdlenia. – Do Rotterdamu przybędę na “Freyi”.

Lekarz przemył strzaskaną dłoń płynem antyseptycznym i wstrzyknął rannemu morfinę, by uśmierzyć ból. Zanim skończył, Larsen już spał.

Zręczne dłonie lotników sprowadzały na pokład “Freyi” kolejne śmigłowce; tą drogą dotarł tu najpierw Harry Wennerstrom, by okiem właściciela i gospodarza spojrzeć na odzyskany statek. Potem śmigłowcami przybyła z Europortu ekipa cumownicza. Pompiarz “Freyi” szybko znalazł swoje zapasowe bezpieczniki i włączył system kontroli ładunku; do zbiornika opróżnionego przez terrorystów przepompował, dla przywrócenia równowagi, połowę zawartości innego zbiornika; w końcu zamknął wszystkie zawory i klapy inspekcyjne.

Kiedy kapitan spał głęboko, dwaj najstarsi rangą jego zastępcy skontrolowali cal po calu pokład “Freyi”, od dziobu aż po rufę. Główny mechanik skrupulatnie obejrzał swoje ukochane maszyny i sprawdził wszystkie systemy: działały bez zarzutu.

Holowniki i jednostki gaśnicze już w pierwszych godzinach po zmroku zaczęły rozpylać stężony emulgent tam, gdzie na powierzchni morza dryfowały jeszcze resztki nie spalonej ropy. Ale nie było tego wiele: prawie wszystko spłonęło w krótkotrwałym piekielnym pożarze, wznieconym magnezjowymi pociskami komandora Manninga.

Larsen obudził się tuż przed świtem. Pierwszy steward pomógł mu włożyć ubranie – Larsen zdecydował, że będzie to galowy mundur kapitana żeglugi wielkiej. Ostrożnie wsunął obandażowaną dłoń w rękaw ozdobiony czterema złotymi opaskami i z powrotem oparł ją na temblaku zawieszonym na szyi. O ósmej rano stanął na mostku obok pierwszego i drugiego oficera. Byli tu już także dwaj piloci z Kontroli Mozy: starszy miał swoją nieodłączną “brązową skrzynkę” z instrumentami nawigacyjnymi.

Larsen ze zdumieniem stwierdził, że morze wokół niego jest zatłoczone. Były tu trawlery z Humber i z Schelde, kutry rybackie z Lorient i Saint Mało, z Ostendy i z portów Kentu. Były statki handlowe kilkunastu bander i okręty wojenne państw NATO.

Dwie minuty po ósmej ogromne śruby “Freyi” drgnęły i zaczęły się obracać. Masywny łańcuch kotwicy z łoskotem wynurzył się z głębiny. Pod rufą utworzył się przepastny wir spienionej wody. I oto kamery telewizyjne, zainstalowane na czterech krążących w górze samolotach, przekazały na cały świat triumfalny moment: wielka bogini znów ruszyła w drogę.

Po chwili prędkość jej była już wystarczająco duża, by firmowy proporzec z hełmem wikingów, zwisający dotąd luźno, zatrzepotał wesoło na wietrze. I wtedy na morzu wokół tankowca rozpętała się orgia dźwięków. Bekliwe sygnały statków rybackich, ryczące basem syreny dużych jednostek, piszczące przeraźliwie gwizdki holowników – wszystko to mieszało się i przekrzykiwało nawzajem. W ten sposób cała ta morska menażeria – statki małe i wielkie, lśniące nowością i stare zardzewiałe krypy – oddawały “Freyi” tradycyjny żeglarski salut.

Larsen jeszcze raz rozejrzał się po zatłoczonym morzu: tylko przed dziobem tankowca, w kierunku Euroboi nr l, otwierała się szeroka, pusta droga. Odwrócił się do stojącego obok Holendra.

– Panie pilocie, proszę wziąć kurs na Rotterdam.


W niedzielę, 10 kwietnia 1983 r., w Sali Świętego Patryka na Zamku Dublińskim, dwaj mężczyźni zbliżyli się do wielkiego dębowego stołu, który wniesiono tu specjalnie na tę okazję, i zasiedli przy nim. Z długiej Galerii Minstreli wszystkie ich poruszenia śledziły kamery telewizyjne i przekazywały ten obraz na cały świat.

Dymitr Ryków starannie wykaligrafował swoje nazwisko – w imieniu ZSRR – pod obiema oprawionymi w marokin kopiami traktatu i przekazał je Davidowi Lawrence'owi, który złożył swój podpis w imieniu USA.

Już kilka godzin później pierwsze statki ze zbożem, czekające na redach Murmańska i Leningradu, Sewastopola i Odessy, weszły do portów. A po tygodniu pierwsze jednostki wojskowe, rozlokowane z obu stron Żelaznej Kurtyny, zaczęły pakować swój śmiercionośny ekwipunek, by odjechać daleko od dzielącej Europę potrójnej linii drutów kolczastych.


Zebranie Biura Politycznego, które odbyło się w czwartek, czternastego kwietnia, w budynku Arsenału na Kremlu, nie miało zwykłego, roboczego charakteru. Jeden z członków rządzącego grona spóźnił się nieco na początek posiedzenia, zatrzymany przez chwilę w przedpokoju przez majora kremlowskiej gwardii. Kiedy Jefrem Wiszniajew wszedł wreszcie na salę obrad, jedenastu pozostałych członków Biura siedziało już przy stole – i wszyscy patrzyli nań bez śladu sympatii. Maksym Rudin królował, jak zwykle, u szczytu stołu ustawionego w literę “T”. Wszystkie krzesła po obu stronach ogona litery – po pięć z każdej strony – były zajęte. Zostało tylko jedno, na końcu ogona, naprzeciw Rudina.

Zrezygnowany Wiszniajew podszedł powoli do tego krzesła, określanego w tym gronie jako “ława oskarżonych”. Był spokojny – już od jedenastu dni wiedział, że będzie to jego ostatnie posiedzenie.


W nocy z 17 na 18 kwietnia mały frachtowiec ospale wlókł się wzdłuż rumuńskiego wybrzeża Morza Czarnego. Na krótko przed drugą oderwała się od jego burty szybka motorówka i pomknęła w czerń nocy. Zatrzymała się o trzy mile od brzegu. Komandos siedzący obok sternika sięgnął po swoją potężną latarkę i skierował ku niewidocznej plaży umówiony sygnał: trzy długie błyski, potem trzy krótkie. Nie było żadnej odpowiedzi z brzegu. Komandos powtórzył swój sygnał jeszcze cztery razy. Nadal nie było odpowiedzi.

Motorówka zawróciła w stronę frachtowca. Godzinę później była już na swoim miejscu pod pokładem, a z kabiny radiooperatora płynął do Londynu zakodowany meldunek.

Wkrótce inny zaszyfrowany meldunek powędrował z Londynu do ambasady brytyjskiej w Moskwie:»Niestety, “Słowik” nie stawił się na spotkanie. Proponuję wracać do Londynu”«.


25 kwietnia w pałacu kongresowym na Kremlu zebrało się plenum Komitetu Centralnego KPZR. Zjechali się delegaci z całego Związku, niektórzy z miejscowości odległych o wiele tysięcy kilometrów. Na podium, pod gigantycznym reliefem przedstawiającym głowę Lenina, Maksym Rudin rozpoczął swoją wielką mowę pożegnalną.

Najpierw obszernie przedstawił kryzys, w którego obliczu stanęła ojczyzna przed rokiem; barwnie nakreślił obraz grożącej klęski głodu – aż nieświadomym tego wszystkiego słuchaczom stanęły włosy na głowie. Potem opisał błyskotliwą akcję dyplomatyczną Biura, które wysłało Dymitra Rykowa do Dublina, by tam wytargował od Amerykanów bezprecedensowe wielkie dostawy zboża, a także technologii naftowej i komputerów o minimalnych cenach. O ustępstwach w dziedzinie zbrojeń nie wspomniał ani słowem. Przez dziesięć minut delegaci stali, oklaskując go burzliwie.

Rudin przeszedł teraz do zagadnień światowego pokoju. Przypomniał zebranym, że pokojowi wciąż zagrażają, imperialistyczne ambicje terytorialne zachodniego kapitalizmu. Ale zagrażają mu niekiedy, dodał niespodziewanie, knowania naszych własnych, wewnętrznych przeciwników pokojowego współistnienia. Te słowa zelektryzowały słuchaczy; ich konsternacja była bezgraniczna.

– Jednakże – Rudin podniósł w górę palec w geście przestrogi – utajeni wśród nas wspólnicy zachodnich imperialistów zostali zdemaskowani i wyplenieni, dzięki niezmordowanej czujności towarzysza Jurija Iwanienki, który, niestety, po długiej i mężnej walce z dręczącą go chorobą, zmarł tydzień temu w sanatorium.

Wiadomość o śmierci Iwanienki wywołała okrzyki bólu i żalu po towarzyszu, który – zanim odszedł na zawsze – ocalił ich wszystkich od najgorszego. Rudin gestem ręki uciszył salę.

– Towarzysz Iwanienko – oświadczył – nie był na szczęście sam. Już przed pierwszym, październikowym zawałem serca wytrwale i wiernie pomagał mu w odpowiedzialnej pracy towarzysz Wasyl Pietrow. który potem, w okresie hospitalizacji Iwanienki, wziął na siebie cały trud umacniania czołowej roli Związku Radzieckiego w walce o pokój na świecie.

Rozległa się gromka owacja dla Piętrowa.

– Ponieważ zaś – ciągnął Rudin – antypokojowe knowania, zarówno w ZSRR, jak poza jego granicami, zostały zdemaskowane i skompromitowane, Związek, w swoim bezgranicznym umiłowaniu pokoju i odprężenia, mógł po raz pierwszy od wielu lat zredukować swoje plany zbrojeniowe. Dzięki temu wysiłek państwa będzie można w większym stopniu skierować na produkcję dóbr konsumpcyjnych i na wszelkiego rodzaju świadczenia społeczne. Stało się to możliwe wyłącznie dzięki wielkiej czujności Biura, które z całą stanowczością zwalczało antypokojowe tendencje wszędzie, gdziekolwiek się one pojawiły.

I znowu oklaski trwały dobre dziesięć minut. Tym razem Rudin wyczekał cierpliwie do końca i dopiero gdy aplauz zdawał się przygasać, uniósł w górę obie dłonie, by uciszyć salę.

On sam pracował przez lata całe najlepiej jak umiał; teraz jednak nadszedł czas, by się pożegnać.

Zaskoczenie było kompletne. Zaległa gęsta cisza.

Pełnił odpowiedzialną funkcję długo, być może zbyt długo. Wielki ciężar, jaki niósł na swych barkach, nadszarpnął w końcu jego siły i zdrowie.

Ramiona mówcy istotnie ugięły się, jakby pod wielkim ciężarem. Rozległy się sporadyczne okrzyki: “Nie… to niemożliwe…”

Tak, tak, jest już stary. A czego teraz najbardziej pragnie? Dokładnie tego, o czym marzy każdy stary człowiek. Usiąść w zimowy wieczór przy kominku i bawić się z wnukami…

Na galerii dla dyplomatów zagranicznych szef kancelarii ambasady brytyjskiej pochylił się nad uchem ambasadora:

– Chyba trochę przesadza z tymi swoimi ludzkimi uczuciami – szepnął. – Więcej on ludzi skazał na śmierć, niż ja zjadłem obiadów.

Ambasador uniósł brew i mruknął w odpowiedzi:

– Niech pan nie narzeka. Gdyby to była Ameryka, pewnie wprowadziłby teraz na podium całe stadko swoich wnucząt.

– Chyba najwyższy czas – kończył Rudin – powiedzieć drogim towarzyszom całą prawdę: lekarze nie dają mi szans na więcej niż kilka miesięcy życia. Dlatego chciałby już teraz, oczywiście za zgodą zebranego tu dostojnego gremium, zwolnić się z odpowiedzialnej funkcji i spędzić tę tak krótką już resztę życia w ukochanym domu na wsi, w cieple rodzinnego ogniska.

Kilka kobiet obecnych na sali zaniosło się szczerym szlochem.

I jeszcze ostatnia kwestia. Ma zamiar oficjalnie ustąpić za pięć dni, trzydziestego kwietnia. Nazajutrz, w dniu wielkiego majowego święta ludzi pracy, już ktoś inny stanie pośrodku trybuny nad Mauzoleum Lenina, by odebrać uroczystą defiladę. Kim będzie ten nowy człowiek?

Powinien to być ktoś młody i energiczny, mądry i niezłomny patriota. Ktoś, kto sprawdził się już na najwyższych stanowiskach, ale nie wpadł jeszcze w starczą rutynę. Takim człowiekiem – człowiekiem, który spełnia oczekiwania wszystkich narodów radzieckich – jest towarzysz Wąsy l Pietrow…

Wybór Piętrowa na następcę Rudina dokonał się przez aklamację. Rzecznicy innych kandydatów zostaliby niewątpliwie zakrzyczani, gdyby próbowali się odezwać.

Ale nie próbowali.


Po przesileniu w aferze “Freyi” Sir Nigel Irvine chciał zatrzymać Munro w Londynie, a w każdym razie nie wysyłać go już do Moskwy. Jego wizyta u Rudina, trzeciego kwietnia o świcie, musiała oczywiście zupełnie go zdekonspirować, nie mógł więc już być przedstawicielem Firmy w ZSRR. Munro poprosił jednak osobiście premiera, by dać mu ostatnią szansę upewnienia się na miejscu, jaki los spotkał agenta o wdzięcznym pseudonimie “Słowik”. Uwzględniając jego wielkie zasługi w rozwiązywaniu ostatniego kryzysu, pani Carpenter przychyliła się do tej prośby.

Ambasador i szef kancelarii przyjęli powrót Munro bez entuzjazmu i wcale nie byli zdziwieni, kiedy jego nazwisko przestało pojawiać się w oficjalnych sowieckich zaproszeniach, a Ministerstwo Handlu Zagranicznego dało do zrozumienia, że nie życzy sobie jego udziału w rozmowach handlowych. Błąkał się więc po mieście, jak nieproszony gość, na przekór wszystkiemu czepiając się nadziei, że Walentyna – nadal żywa i bezpieczna – jakoś się z nim skontaktuje. Raz nawet nakręcił numer jej prywatnego telefonu. Nikt nie podniósł słuchawki. Oczywiście mogło jej akurat nie być w domu – nie ryzykował jednak dalszych prób. Po upadku frakcji Wiszniajewa dostał wiadomość z Londynu, że dają mu czas do końca miesiąca. Potem zostanie wezwany do Firmy, gdzie oczekuje się jego rezygnacji z pracy.

Mowa pożegnalna Rudina wywołała gorączkową aktywność w moskiewskich placówkach dyplomatycznych. Każda z nich obszernie informowała swój rząd o okolicznościach odejścia starego genseka i gromadziła dokumentację na temat jego następcy, Wasyla Piętrowa. Również z tego, wciągającego absolutnie wszystkich wiru działań, Munro był wyłączony.

Tym bardziej zaskakujący był fakt, że kiedy do brytyjskiej ambasady przyszło zaproszenie na uroczyste przyjęcie w Wielkim Pałacu Kremlowskim w przeddzień święta Pierwszego Maja – na zaproszeniu, tuż po nazwiskach ambasadora i szefa kancelarii, figurowało nazwisko Adama Munro. Również przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych, potwierdzając zaproszenie telefonicznie, wspomniał, że “pan Munro będzie mile widziany”.

Bankiet, którego drugim, a może raczej pierwszym powodem było uroczyste pożegnanie Maksyma Rudina, pełen był blasku i przepychu. Ponad setka czołowych dygnitarzy przemieszała się tu z czterokroć większą liczbą dyplomatów z krajów socjalistycznych, z Zachodu i z Trzeciego Świata. Byli też przedstawiciele partii komunistycznych spoza bloku; dość niepewnie czuli się pośród wszystkich tych fraków i smokingów, mundurów wojskowych i dyplomatycznych, galonów i akselbantów, gwiazd, orderów i medali. Wydawało im się, że to raczej car abdykuje, a nie przywódca egalitarnego, bezklasowego raju proletariuszy.

Goście i gospodarze rozproszyli się po sali, oświetlonej trzema tysiącami żarówek w sześciu wielkich kandelabrach; w niszach, których ściany zdobiły pełnowymiarowe portrety wielkich carskich bohaterów wojennych i innych kawalerów Krzyża Świętego Jerzego – wymieniali prywatne plotki i fałszywe oficjalne serdeczności. Rudin krążył między nimi jak stary lew, przyjmując pochlebstwa od obcych ludzi ze stu pięćdziesięciu krajów jak coś, co mu się najoczywiściej należy.

Munro obserwował go z daleka, ale nie był na liście gości wyróżnionych osobistą prezentacją, a zbliżać się z własnej inicjatywy do ustępującego przywódcy – było w jego sytuacji co najmniej nierozsądne. Na krótko przed północą Rudin, usprawiedliwiwszy się naturalnym w jego wieku zmęczeniem, przeprosił gości i zostawił ich pod opieką Piętrowa i innych członków Biura. Parę minut później Munro poczuł lekkie dotknięcie w ramię. Odwrócił się. Za nim stał wysoki major w nieskazitelnym uniformie kremlowskich pretorianów. Nieprzenikniony, jak oni wszyscy, major odezwał się doń po rosyjsku, cicho, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu:

– Panie Munro, proszę ze mną.

Szkot nie był nawet zdziwiony. Najwyraźniej jego nazwisko znalazło się na liście zaproszonych przez pomyłkę; teraz ktoś się w tym zorientował i po prostu każą mu wyjść.

Ale idący przed nim major minął główne drzwi wyjściowe, szybko przeciął ośmiokątną Salę św. Włodzimierza i po drewnianych schodach zamkniętych spiżową kratą (przed majorem ją oczywiście otwarto) wyprowadził gościa na dziedziniec. Oficer szedł szybko i pewnie; świetnie orientował się w labiryncie przejść i korytarzy, których nawet stali bywalcy Kremla nie oglądają nigdy. Idący wciąż za nim Munro przeciął dziedziniec i znalazł się w Teremie, czyli małym pałacu carów, zwanym też Pałacem Komnat. Tutaj przy wszystkich drzwiach czuwali milczący strażnicy. Bez słowa otwierali drzwi przed majorem i jego podopiecznym i zamykali je natychmiast po ich przejściu. Oficer prowadził gościa prosto przez reprezentacyjne komnaty carów: Frontową i Krzyżową. Do ostatnich drzwi, choć także stał przy nich strażnik, zastukał osobiście. Ze środka rozległo się burkliwe: “Wejść!” Major otworzył drzwi, stanął z boku i gestem zaprosił Munro do środka.

Trzecią reprezentacyjną salą Tereniu jest Komnata Tronowa, sanktuarium carów starej Rosji, najbardziej niedostępne miejsce na Kremlu. Wyłożona czerwono-złotą mozaiką, z wiśniowymi dywanami na kunsztownym drewnianym parkiecie, nieco mniejsza od innych Komnat sprawia wrażenie bardziej przytulnej. To tutaj carowie odbywali najbardziej poufne, robocze spotkania ze swymi emisariuszami. Przy oknie, patrząc w ciemność i w gwiazdy, stał Rudin. Usłyszawszy trzask zamykanych drzwi, odwrócił się w stronę gościa.

– A więc, panie Munro, opuszcza pan nas, jak słyszałem. Minęło dwadzieścia siedem dni od chwili, kiedy Munro rozmawiał z nim w jego apartamencie w Arsenale. Rudin przyjął go wtedy w szlafroku, ze szklanką mleka w dłoniach. Teraz był w świetnie skrojonym ciemnoszarym garniturze – niemal na pewno uszytym w Londynie – z dwiema miniaturkami Orderu Lenina i gwiazdką Bohatera Związku Radzieckiego w klapie. Niewątpliwie wszystko to dobrze pasowało do Komnaty Tronowej.

– To prawda, panie prezydencie – przyznał Munro.

– Jeszcze tylko przez dziesięć minut – zauważył Rudin, spojrzawszy na zegarek. – O północy oficjalnie przechodzę na emeryturę. Pan też, jak sądzę, odejdzie ze służby?

Stary lis doskonale wie, że spaliłem się jako agent – pomyślał Munro – i że będę musiał odejść.

– Tak, panie prezydencie – powiedział głośno. – Jutro wracam do Londynu i składam rezygnację.

Rudin nie podszedł do niego, nie wyciągnął ręki na pożegnanie. Stał majestatycznie po drugiej stronie komnaty, dokładnie tam, gdzie dawniej stawali carowie. To miejsce było szczytem szczytów, absolutnym wierzchołkiem wielkiego Imperium Rosyjskiego. A więc skinął tylko łaskawie głową.

– Życzę panu szczęśliwej drogi, panie Munro.

Nacisnął mały onyksowy dzwonek na stole i drzwi, przed którymi stał Munro, otworzyły się.

– Żegnam, panie prezydencie – odpowiedział. Nim zdążył się odwrócić, Rudin odezwał się ponownie:

– Proszę mi powiedzieć, panie Munro, co sądzi pan o naszym placu Czerwonym?

Szkot stanął, zaskoczony: jak na moment formalnego pożegnania, pytanie było cokolwiek dziwne. Pomyślał przez chwilę, potem ostrożnie odpowiedział:

– Jest imponujący.

– Imponujący, tak – powiedział Rudin jakby ważąc słowa. – Być może nie tak elegancki jak wasz Berkeley Square, ale czasem także tutaj można usłyszeć śpiew słowika.

Munro zastygł w przerażeniu, na podobieństwo postaci wymalowanych na suficie nad jego głową. Żołądek podjechał mu pod gardło. A więc wpadła! Wpadła – i złamali ją do tego stopnia, że powiedziała wszystko. Wydała nawet swój pseudonim i umówione hasło: słowa starej piosenki o słowiku z Barkeley Square.

– Czy… rozstrzelacie ją? – spytał posępnie. Rudin wydawał się autentycznie zaskoczony.

– Rozstrzelamy? Dlaczego mielibyśmy ją rozstrzelać?

A więc trafi do obozu pracy, skazana na powolną śmierć w męce – ona, jedyna kobieta, którą Adam kochał i którą wkrótce miał poślubić w rodzinnej Szkocji.

– Co z nią zrobicie?

Stary Rosjanin uniósł brwi, udając zdumienie.

– Co zrobimy? Nic. Przecież to lojalna obywatelka. Prawdziwa patriotka. Niech pan mnie dobrze zrozumie, młody człowieku. Ona bardzo pana ceni – nie kocha, nie, to nie to – ale naprawdę, szczerze pana lubi…

– Nie rozumiem – przerwał Munro. – Skąd pan to wie?

– Ona sama prosiła, żeby to panu powiedzieć. Widzi pan… ona nie będzie nigdy gospodynią w Edynburgu. Nie będzie panią Munro. I nie spotka pana już nigdy. Ale bardzo jej zależy, żeby nie martwił się pan o nią, żeby się pan nie gryzł. A więc powtarzam: jest cała i zdrowa, jest tu szanowana, a nawet otoczona przywilejami… i jest wśród swoich. Naprawdę nie ma pan powodów do zmartwienia.

Nagle Munro zrozumiał – i było to równie bolesne, jak żywiona jeszcze przed chwilą straszliwa obawa. Tak, nie było powodu nie wierzyć Rudinowi.

– Ona… pracowała dla pana… – mówił z trudem, jakby nagle zapomniał rosyjskiego. – Była tylko pańskim agentem. Grała, od samego początku grała. Już od pierwszego spotkania w lesie, gdy tylko Wiszniajew zaczął domagać się wojny w Europie, pracowała dla pana…

Siwy kremlowski lis wzruszył ramionami.

– Panie Munro – parsknął – a czy inaczej prezydent Matthews uwierzyłby w te wszystkie ważne informacje, które chciałem i musiałem mu przekazać?

Nieprzenikniony major o zimnych, stalowych oczach ujął Szkota lekko pod łokieć. Munro znalazł się za progiem Komnaty Tronowej ciężkie drzwi zamknęły się za nim. Pięć minut później wypuszczono go przez małe drzwiczki w Spasskiej Bramie na plac Czerwony. Na płaci dowódcy paradnych oddziałów do znudzenia powtarzali swoje role przeć poranną defiladą. Nad jego głową zegar wybił północ.

Poszedł w lewo, licząc na to, że złapie taksówkę pod hotelem “Nacjonal”. Po jakichś stu krokach, kiedy mijał Mauzoleum Lenina nagle, ku zdumieniu i zgorszeniu stojącego tam milicjanta, zaczął się głośno śmiać.

Загрузка...