5.

Pierwszy dzień sierpnia był wilgotny i deszczowy. Już po dziesiątej rano nieco przestarzały, ale komfortowy czterosilnikowy odrzutowiec VC-10, należący do dowództwa Królewskich Sił Lotniczych, wystartował z bazy Lyneham w Wiltshire i skierował się na zachód, w stronę Irlandii i Atlantyku. Grono pasażerów nie było liczne: jeden generał lotnictwa, którego poprzedniego wieczora poinformowano, że ze wszystkich możliwych terminów właśnie ten jest najlepszy na rozmowy w Pentagonie w sprawie przyszłych prób bombowca strategicznego, prowadzonych wspólnie przez USAF i RAF, oraz jeden cywil w wytartym prochowcu.

Generał lotnictwa przedstawił się cywilowi, którego obecności tutaj bynajmniej się nie spodziewał, i usłyszał w odpowiedzi, że jego towarzysz podróży, pan Barrett z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ma pilną sprawę w ambasadzie brytyjskiej przy Massachusetts Avenue w Waszyngtonie, a polecono mu skorzystać z tego właśnie lotu VC-10, by oszczędzić brytyjskim podatnikom wydatku na kosztowny bądź co bądź na tej trasie bilet. Oficer RAF nigdy nie dowiedział się, że w istocie było dokładnie odwrotnie.

Na południe od VC-10 równoległym transatlantyckim korytarzem powietrznym leciał z Heathrow do Nowego Jorku rejsowy Boeing 747. Na jego pokładzie, pośród ponad trzystu innych pasażerów, znajdował się Azamat Krim alias Arthur Crimmins, obywatel kanadyjski. Krim leciał do Ameryki z pełną kieszenią forsy, miał tam bowiem dokonać szczególnych zakupów.

Osiem godzin później VC-10 lądował miękko w bazie lotniczej Andrews w stanie Maryland, dziesięć mil na południowy wschód od Waszyngtonu. Zaledwie pilot dokołował w pobliże hangaru i wyłączył silniki, pod przysunięte w pośpiechu schodki zajechał z fasonem reprezentacyjny samochód z Pentagonu, który wyrzucił z siebie dwugwiazdkowego generała US Air Forces. Dwaj żandarmi z sił lotniczych wyprężyli się na baczność, gdy brytyjski generał schodził ku oczekującemu go “komitetowi powitalnemu”. Cała uroczystość nie trwała dłużej niż pięć minut; reprezentacyjna limuzyna odjechała do Waszyngtonu, żandarmi odmaszerowali, a ciekawscy z bazy lotniczej powrócili do swoich zajęć.

Nikt nie zauważył samochodu z prywatnymi numerami rejestracyjnymi, który dziesięć minut później podjechał do stojącego VC-10. W każdym razie nikt, kto rozpoznałby specyficzną antenę na dachu, zdradzającą pojazdy Centralnej Agencji Wywiadowczej. Nikt też nie zwrócił uwagi na bezbarwnego cywila, który zszedł po schodkach wprost do oczekującego go samochodu. Nikt nie przyglądał się, gdy samochód opuszczał bazę.

Przedstawiciel Kompanii w ambasadzie amerykańskiej przy Grosvenor Square w Londynie, zaalarmowany poprzedniego wieczora, wysłał natychmiast zaszyfrowany telegram do Langley; ten telegram leżał teraz obok kierowcy. Kierowca, w cywilnym ubraniu, był funkcjonariuszem dość niskiego szczebla, natomiast pasażer na tylnym siedzeniu, który powitał gościa z Londynu, był szefem sekcji zachodnioeuropejskiej, jednym z bezpośrednich podwładnych wicedyrektora operacyjnego Kompanii. Wysłano go na powitanie Anglika głównie dlatego, że jako były szef komórki CIA w Londynie dobrze go znał. A nikt nie lubi falsyfikatów, zwłaszcza w takich sytuacjach.

– Cieszę się, że znów pana widzę, Nigel – powiedział, upewniwszy się przedtem, że przybysz jest rzeczywiście tym, którego oczekiwał.

– To ładnie, że osobiście wyjechał pan po mnie, Lance – odparł Irvine, choć dobrze wiedział, że nie było to spowodowane uprzejmością. W samochodzie rozmawiali o Londynie, o dzieciach, o pogodzie. Żadnych pytań w rodzaju: “Co też tu pana sprowadza?”. Samochód sunął Stołeczną Autostradą Okrężną w kierunku zachodnim, potem przez most Woodrowa Wilsona na Potomaku wjechał do stanu Wirginia.

Na przedmieściach Alexandrii kierowca skręcił w prawo, na autostradę im. George'a Washingtona, biegnącą wzdłuż zachodniego brzegu rzeki. Kiedy mijali lotnisko krajowe i cmentarz Arlington, Sir Nigel obserwował panoramę Waszyngtonu. Wiele lat temu był tutaj łącznikiem SIS przy Kompanii, rezydującym w ambasadzie brytyjskiej. Ciężkie to były czasy: w następstwie afery Philby'ego nawet stan pogody uważany był za informację tajną, jeśli rozmówcą był Anglik. W tym momencie Sir Nigel przypomniał sobie jednak, co wiezie w swojej teczce, i nieco się rozchmurzył.

Po trzydziestu minutach zjechali z autostrady w prawo, potem przemknęli nad nią i wjechali w las. Irvine zauważył mały drogowskaz z napisem: BPR – CIA. No i po co to piszą? – zastanawiał się. Albo wiesz, gdzie to jest, albo nie wiesz – a jak nie wiesz, to znaczy, że nikt cię tu nie prosił.

Zatrzymali się na chwilę przy strzeżonej pilnie bramie znajdującej się w masywnym siedmiostopowym płocie, który otacza całe Langley, Lance okazał przepustkę; ruszyli i pojechali w lewo. Pierwszym budynkiem, jaki minęli, była paskudna kopulasta sala konferencyjna, zwana tutaj z powodu swego kształtu “Igloo”. Kwaterę główną Kompanii stanowi zespół pięciu bloków: cztery zewnętrzne wyrastają z narożników centralnego, co z lotu ptaka przypomina krzyż św. Andrzeja.,,Igloo” przylepione jest do budynku stojącego najbliżej głównej bramy. Dopiero gdy go minęli, Irvin dostrzegł ukryty w głębi gmach centralny, z imponującym portalem. Wielka granitowa mozaika przed głównym wejściem układała się w herb Stanów Zjednoczonych. Irvine wiedział jednak, że jest to wejście dla kongresmanów, senatorów i innych niezbyt mile widzianych gości. Jego samochód jechał dalej, minął cały kompleks, skręcił w prawo i w końcu znalazł się na tyłach budynku centralnego.

Jest tutaj stroma pochylnia, zamykana ruchomą metalową kratą. Tędy prowadzi droga na ekskluzywny parking podziemny, mieszczący nie więcej niż dziesięć samochodów. Czarna limuzyna zatrzymała się i człowiek imieniem Lance przekazał gościa w ręce swego przełożonego. Charles “Chip” Allen, wicedyrektor operacyjny Kompanii, też dobrze znał Sir Nigela.

W tylnej ścianie parkingu znajdują się stalowe drzwi, strzeżone przez dwu uzbrojonych ludzi i prowadzące do małej windy. Chip Allen wpisał dane identyfikacyjne swego gościa na plastikowy kartonik. Był on namagnesowany i służył do otwierania drzwi windy. Po pokonaniu siedmiu kondygnacji winda zatrzymała się przy mieszkaniu dyrektora generalnego. Inna plastikowa kartka – z innym kodem magnetycznym – pozwoliła im dostać się do przedpokoju: mieli teraz przed sobą troje drzwi. Chip Allen zastukał w środkowe. Zawiadomiony chwilę wcześniej o przyjeździe brytyjskiego gościa, Bob Benson przywitał go w swoim apartamencie.

Przeszli od razu do salonu i usiedli przy podłużnym stoliku przed kominkiem z marmuru. Benson lubił widok płonących i trzaskających drew, ale w sierpniu Waszyngton nie jest właściwym miejscem na palenie w kominku; na stałe za to włączona była klimatyzacja. Gospodarz zasunął pergaminowy ekran w stylu japońskim, odgradzający “gabinetową” część salonu. Podano kawę i dopiero gdy zostali sami, Benson zapytał wreszcie:

– Co pana sprowadza do Langley?

Sir Nigel łyknął trochę kawy, potem rozparł się wygodnie w fotelu.

– Zaproponował nam swoje usługi pewien nowy informator – odparł, starając się unikać jakiejkolwiek egzaltacji. Mówił dalej przez dobre dziesięć minut, zanim dyrektor CIA przerwał mu po raz pierwszy:

– W Biurze Politycznym, mówi pan? W samym Biurze?

– Ściśle biorąc ktoś, kto ma stały dostęp do protokołów Biura.

– Czy nie ma pan nic przeciwko temu, że zaproszę tu od razu Chipa Allena i Bena Kahna?

– Absolutnie nic, Bob. Przecież i tak dowiedzą się o wszystkim za godzinę czy dwie. Oszczędźmy sobie powtórek.

Benson wstał, podszedł do bufetu, na którym stał telefon, i połączył się z sekretarką. Odkładając słuchawkę popatrzył przez panoramiczne okno na rozległy, zielony las.

– O Boże… – westchnął głęboko.

Sir Nigel był nawet zadowolony, że ci dwaj starzy znajomi z CIA będą od samego początku uczestniczyć w rozmowach. Każda organizacja czysto wywiadowcza (w odróżnieniu od takich, które jak KGB są zarazem tajną policją) ma dwa główne działy. Pierwszy to dział operacyjny, zajmujący się zbieraniem informacji; drugi to dział analizy, w którym te informacje się porównuje, uzupełnia i interpretuje. Oba muszą działać dobrze. Jeśli informacje są błędne, najlepsza nawet analiza doprowadzi tylko do absurdu. Jeśli analiza jest nieudolna, wszelkie wysiłki zbieraczy informacji idą na marne. Politycy chcą wiedzieć, co robią inne państwa, zarówno potencjalnie wrogie, jak przyjazne, a także to, co zamierzają one zrobić. To, co robią inni, można w naszych czasach coraz częściej po prostu podejrzeć; nie można jednak w ten sposób dowiedzieć się, co zamierzają. Właśnie dlatego żadne kosmiczne kamery nie zastąpią nigdy inteligentnego analityka, badającego materiały z sekretnych narad w innych krajach.

W CIA dyrektora generalnego – który często zajmuje to stanowisko w wyniku nominacji politycznej – wyręczają w praktyce wicedyrektor do spraw operacji (DDO) i wicedyrektor do spraw analizy (DDI). Praca Działu Operacyjnego inspiruje autorów książek sensacyjnych; Dział Analiz to praca na zapleczu, żmudna, powolna, metodyczna, często nawet nudna – ale zawsze bezcenna. Niczym bracia syjamscy, DDO i DDI muszą pracować ręka w rękę; muszą też sobie nawzajem ufać. Benson, który przyszedł tu z prezydenckiej nominacji, miał dużo szczęścia. Jego zastępcą do spraw operacyjnych był Chip Allen, klasyczny WASP, były mistrz amerykańskiego futbolu. Funkcję DDI pełnił Ben Kahn, Żyd, były mistrz szachów; pasowali do siebie jak para rękawiczek.

Po pięciu minutach obaj byli już w apartamencie Bensona i z uwagą słuchali Sir Nigela. Kawa stygła w zapomnieniu. Mistrz szpiegów brytyjskich mówił tym razem prawie godzinę. Nikt mu nie przerywał.

Potem trzej Amerykanie czytali protokół dostarczony przez “Słowika”, rzucając od czasu do czasu łakome spojrzenia na leżącą na stole taśmę. Głęboką ciszę przerwał wreszcie Chip Allen.

– Nowy Pienkowski… – skomentował krótko.

– Na pewno będziecie chcieli wszystko to sprawdzić – powiedział spokojnie Sir Nigel. Nikt nie zaprzeczył. – Przyjaźń jest przyjaźnią, ale… Nam zajęło to około dziesięciu dni, za to mamy już pewność. Głosy sprawdzone co do jednego. O czystce w sowieckim Ministerstwie Rolnictwa już mówiłem. No i są oczywiście wasze zdjęcia z Kondora. A na koniec mam jeszcze to…

Wydobył z teczki małą foliową torebkę zawierającą młody pęd pszenicy.

– Jeden z naszych chłopców zwędził to z pola pod Leningradem. – Damy to do zbadania naszemu Departamentowi Rolnictwa – ucieszył się Benson. – Czy ma pan jakieś inne sprawy, Nigel?

– O, nic wielkiego… Może parę drobiazgów…

– No, niechże pan mówi – naciskał Benson. Sir Nigel nabrał powietrza w płuca.

– Chodzi o rosyjskie oddziały w Afganistanie. Podejrzewamy, że przemykają się dolinami w stronę Pakistanu i Indii. A ponieważ uważamy ten teren za swoją strefę wpływów, więc gdybyście chcieli rzucić na to okiem z Kondora…

– Załatwione – rzekł Benson bez wahania.

– A poza tym – ciągnął Sir Nigel – ten sowiecki informator, którego wywieźliście z Genewy dwa tygodnie temu… On chyba sporo wie o wtyczkach KGB w naszym ruchu związkowym.

– Wysłaliśmy wam protokoły przesłuchań – rzucił Allen pospiesznie.

– Tak, ale chcielibyśmy mieć do niego bezpośredni dostęp. Allen spojrzał na Kahna, ten tylko wzruszył ramionami.

– OK – powiedział Benson. – A czy my możemy mieć dostęp do “Słowika”?

– Niestety nie – odparł Sir Nigel. – To całkiem inna sprawa. “Słowik” działa w piekielnie trudnych warunkach, jest wystawiony na największe ryzyko. A ja nie chcę płoszyć ryby, zanim na dobre nie połknie haczyka. Zresztą będziecie dostawać wszystko to, co my, i równie szybko. Ale nie włączajcie się w to. Postaram się zwiększyć częstotliwość i objętość dostaw, ale to wymaga czasu i wielkiej ostrożności.

– Na kiedy przewidziana jest następna dostawa? – spytał Allen.

– Od dziś za tydzień. W każdym razie wtedy ma być spotkanie, ale mam nadzieję, że również towar.

Noc spędził Sir Nigel w należącym do CIA domku wiejskim w Wirginii; następnego dnia “pan Barrett” odleciał z powrotem do Londynu, tym samym samolotem, w towarzystwie tego samego generała lotnictwa.


Trzy dni później Azamat Krim odpływał na pokładzie starej “Queen Elizabeth II” od nabrzeża 49 w porcie nowojorskim – do Southampton. Zdecydował się na podróż morską zamiast lotniczej, bo to stwarzało większą szansę, że jego bagaż nie będzie prześwietlany aparaturą rentgenowską. Zakupy udały się w całej pełni. Wśród jego bagaży była typowa, przewieszana przez ramię aluminiowa skrzynka, jakiej zwykli używać zawodowi fotografowie do przewozu swoich kamer i obiektywów. Nie można jej było prześwietlić – można było jednak ręcznie sprawdzić zawartość. Rzecz w tym, że wymodelowana gąbka, wypełniająca skrzynkę i chroniąca aparaty i obiektywy przed wzajemnym obijaniem, przyklejona była dołem do fałszywego dna, umieszczonego dwa cale nad prawdziwym. W powstałej w ten sposób przestrzeni zmieściły się dwa rewolwery i kilka magazynków z amunicją.

Inny bagaż, ukryty głęboko na dnie małego kufra z ubraniami, stanowiła aluminiowa tuba z nakrętką, zawierająca coś, co przypominało długi teleobiektyw, około 4 cali średnicy. Krim zakładał, że tylko najbardziej podejrzliwy celnik mógłby rozpoznać w tym przedmiocie coś innego niż rodzaj obiektywu stosowanego przez fanatyków fotografii do zdjęć z bardzo dużej odległości; umieszczone w tym samym kuferku albumy zdjęć dzikich zwierząt i ptaków miały potwierdzać tę interpretację.

W istocie ów “obiektyw” był wzmacniaczem obrazu – zwanym też noktowizorem – jaki można swobodnie, bez specjalnego zezwolenia, kupić w Stanach Zjednoczonych, ale nie w Wielkiej Brytanii.


W niedzielę, 8 sierpnia upał lał się z nieba na Moskwę, toteż wszyscy, którzy nie wyjechali na podstołeczne plaże, tłoczyli się na licznych tutaj pływalniach, zwłaszcza na nowym zespole basenów, zbudowanym na Olimpiadę 1980. Ale pracownicy ambasady brytyjskiej, podobnie jak kilkunastu innych przedstawicielstw zagranicznych, spędzali ten dzień na nadrzecznej plaży powyżej mostu Uspienskiego. Był wśród nich Adam Munro. Próbował zachowywać się równie beztrosko jak inni, ale przychodziło mu to z trudem. Stanowczo za często spoglądał na zegarek, w końcu zaczął się ubierać.

– Hej, Adam, chyba nie masz zamiaru wracać? Jeszcze kawał dnia przed nami! – zawołała doń jedna z sekretarek.

Zmusił się do grymasu niezadowolenia.

– Niestety, obowiązki wzywają! – odkrzyknął. – Muszę przygotować tę cholerną wizytę Izby Handlowej z Manchesteru.

Poszedł przez zarośla do samochodu, wrzucił do środka swój plażowy ekwipunek, rozejrzał się ukradkiem, czy nikt go nie obserwuje, i zamknął samochód. Dokoła kręciło się zbyt wielu mężczyzn w sandałach, luźnych spodniach i rozpiętych koszulach; gdyby nawet jeden z nich był szpiclem, nie można by go było rozpoznać. Munro przyjął optymistyczne założenie, że ludzie z KGB nigdy nie zdejmują marynarek; a że w zasięgu jego wzroku nie było nikogo, kto by miał na sobie ten nieodłączny rekwizyt, ruszył śmiało przez las na północ.

Walentyna czekała już na niego ukryta w cieniu drzew za polaną. Mimo całej radości, jakiej doznawał na jej widok, poczuł nerwowy skurcz żołądka. Nie miała przecież żadnego doświadczenia w tej zabawie w chowanego ze szpiclami, nie można więc było wykluczyć, że jest śledzona. Jeśli tak – jemu samemu, jako dyplomacie, grozi co najwyżej wydalenie z kraju, tyle że reperkusje międzynarodowe tego wydalenia mogą być ogromne. Ale i to nie było jego głównym zmartwieniem – najbardziej przerażało go to, co stanie się z Walentyną, jeśli ją schwytają. Bez względu na motywy, jakimi się kierowała, jej czyn miał tylko jedną kwalifikację prawną: zdrada stanu.

Objął ją i pocałował. Odwzajemniła pocałunek, ale drżała w jego ramionach.

– Boisz się? – spytał.

– Trochę – przytaknęła. – Słuchałeś tego nagrania?

– Tak, zanim przekazałem je dalej. Może nie powinienem był tego robić, ale zrobiłem.

– A więc wiesz już, że czeka nas głód. Widzisz, ja już doświadczyłam głodu w tym kraju, tuż po wojnie. Byłam małym dzieckiem. To było straszne… ale wtedy wiedzieliśmy, że przyczyną jest wojna, Niemcy. I jakoś to znosiliśmy. Nasi przywódcy byli z nami, dążyli do poprawy sytuacji.

– Może i tym razem jakoś sobie poradzą – odezwał się Munro bez przekonania.

Walentynę tylko to zirytowało.

– Ależ oni nawet nie próbują! Siedzę tam, słucham ich głosów, przepisuję taśmy. Ciągle tylko się kłócą, każdy próbuje ratować własną głowę.

– A ten… wuj twojego męża, marszałek Kierenski? – spytał ostrożnie.

– Nie lepszy od innych. Kiedy wychodziłam za mąż, wuj Nikołaj przyszedł na nasze wesele. Pomyślałam wtedy: jaki to wesoły, sympatyczny człowiek. Ale to, oczywiście, było jego życie prywatne. Dzisiaj słucham go w życiu publicznym. Jest taki sam jak inni, bezwzględny i cyniczny. Każdy z nich kombinuje tylko, jak zyskać przewagę nad innymi, jak zdobyć władzę… a naród niechaj diabli biorą. Czasami myślę, że powinnam być taka jak oni. Ale nie potrafię. Ani teraz, ani już nigdy w życiu.

Munro patrzył na sosny po drugiej stronie polany, ale widział drzewka oliwne i młodego żołnierza wykrzykującego: “Nie jestem żadnym twoim chłopcem!”. Zdumiewające – pomyślał -jak łatwo rządy tracą kontrolę nad poddanymi przez zwykłe nadużycie władzy. Nie zawsze tak jest, może nawet nieczęsto – ale jednak…

– Mógłbym cię wyrwać z tego bagna, naprawdę. Musiałbym potem odejść z dyplomacji, ale to właściwie i tak już postanowione. A Sasza jest jeszcze tak mały, że z łatwością zaadaptowałby się gdzie indziej.

– Nie, Adamie. To silna pokusa, ale nie mogę. Cokolwiek się zdarzy, czuję, że tu jest mój kraj i tu muszę zostać – zawahała się przez chwilę. – Może zresztą kiedyś… nie wiem.

Siedzieli dłuższy czas w ciszy, trzymając się za ręce. Ona pierwsza przerwała milczenie.

– Czy twoi… ludzie z wywiadu zabrali taśmę do Londynu?

– Myślę, że tak. Oddałem ją człowiekowi, który, jak sądzę, reprezentuje Secret Service w ambasadzie. Pytał mnie, czy będzie następna?.

Walentyna ruchem głowy wskazała na swoją sportową torbę.

– Jest tylko kopia pisemna. Nie będę już mogła przynosić taśm. Po przepisaniu zamyka się je w kasie pancernej, a ja nie mam klucza. Te papiery w torbie to następne posiedzenie Biura.

– Jak to zdobywasz?

– Po każdym zebraniu taśmy i stenogramy przenoszone są pod strażą do budynku Komitetu Centralnego. Jest tam zamknięty wydział, w którym pracuję z pięcioma koleżankami. Kierownikiem jest mężczyzna. Po przepisaniu taśmy zamyka się w sejfie.

– To w jaki sposób wyniosłaś tę pierwszą?

– Ten kierownik jest nowy, przyszedł dopiero w zeszłym miesiącu. Poprzedni zostawiał nam więcej swobody. Obok naszego pokoju jest studio nagrań, w którym kopiujemy taśmy przed zamknięciem w sejfie. Miesiąc temu robiłam to ja. Byłam tam sama dostatecznie długo, żeby ukraść kopię i zastąpić ją czystą taśmą.

– Czystą? – przeraził się Munro. – Jeśli będą chcieli ją przesłuchać, natychmiast zauważą zamianę!

– To nieprawdopodobne – uspokoiła go. – Po kontroli zgodności protokołu pisemnego z taśmą matką nikt już taśm nie słucha, i tylko protokół jest do wglądu w archiwum. Z tą taśmą miałam dużo szczęścia. A wyniosłam ją w torbie z zakupami, pod żywnością kupioną w kantynie KC.

– Nie rewidują cię?

– Prawie nigdy. My, elita Nowej Rosji, cieszymy się zaufaniem – dodała z sarkazmem. – Aż papierami jest jeszcze łatwiej. Protokół z ostatniego posiedzenia czerwcowego odbiłam na kopiarce. Zrobiłam po prostu jedną kopię za dużo, potem cofnęłam licznik o jedną pozycję. Potem ten dodatkowy egzemplarz wetknęłam pod taki staroświecki pas do pończoch… noszę czasem coś takiego do pracy. Trochę od tego byłam grubsza, ale jakoś nikt nie zauważył.

Adamowi robiło się słabo na myśl o jej nieostrożności.

– O czym mówili na tym zebraniu? – spytał wskazując na torbę.

– O możliwych konsekwencjach. O tym, co będzie, kiedy zacznie się głód. Jak zareaguje ludność. Najgorsze, że potem, na początku lipca, było jeszcze jedno zebranie, a ja nie znam jego treści, bo byłam na urlopie. Nie mogłam przecież zrezygnować z urlopu… to wzbudziłoby podejrzenia. Po powrocie rozmawiałam z dziewczyną, która przepisywała tamten protokół. Była blada z przerażenia i nic nie chciała powiedzieć.

– Czy możesz go jakoś zdobyć?

– Spróbuję. Mogę to zrobić tylko wtedy, kiedy jestem sama w biurze i mam dostęp do kopiarki. Potem oczywiście cofam licznik i nie ma śladu, że jej ktoś używał. Ale wszystko to nie wcześniej niż na początku przyszłego miesiąca. Dopiero wtedy będę pracować na drugiej zmianie, a tylko na drugiej zmianie zostaję w biurze sama.

– Nie powinniśmy więcej spotykać się w tym miejscu – zmienił temat Munro. – Takie nawyki bywają niebezpieczne.

Przez całą następną godzinę wykładał jej elementarne reguły obowiązujące w tej robocie; było to absolutnie niezbędne, jeśli mieli się nadal spotykać. W końcu podał jej plik gęsto zadrukowanych karteczek, zatknięty dotąd za paskiem pod luźną koszulą.

– Tu jest wszystko, co musisz wiedzieć. Naucz się tego na pamięć, potem spal. Popiół najlepiej spuść z wodą w toalecie.

Parę minut później ona z kolei wyjęła z torby i dała mu plik cienkich kartek, pokrytych czystym pismem maszynowym, cyrylicą. Potem zniknęła w lesie, by niespełna kilometr od tego miejsca wsiąść do własnego samochodu, zaparkowanego na piaszczystej drodze.

Munro cofnął się w głęboki cień sklepienia nad bocznym wejściem do cerkwi. Wyciągnął z kieszeni rolkę taśmy klejącej, zsunął spodnie do kolan i przymocował otrzymany przed chwilą pakiet do uda. Podciągnąwszy z powrotem spodnie i zapiawszy pasek ruszył w drogę; papiery uwierały go co prawda w udo, ale workowate spodnie “madę in USSR” całkowicie maskowały ich obecność.

Do północy w zaciszu swego mieszkania przeczytał te papiery co najmniej dziesięć razy. W najbliższą środę odleciały do Londynu: w walizeczce, przykutej łańcuchem do ręki kuriera, w grubej zapieczętowanej kopercie, zaadresowanej do rąk własnych łącznika SIS w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.


Szklane drzwi prowadzące do ogrodu pełnego róż były szczelnie zamknięte i tylko szum powietrza z aparatury klimatyzacyjnej zakłócał ciszę Owalnego Gabinetu w Białym Domu. Łagodne dni czerwca dawno się skończyły; duszny, wilgotny upał waszyngtońskiego sierpnia nie pozwalał nawet myśleć o otwarciu drzwi i okien. Liczni jak zwykle na Pennsylvania Avenue turyści, spoceni i zziajani, podziwiali znany obrazek frontowego wejścia Białego Domu, z kolumnadą, flagą i łukowatym podjazdem, albo czekali cierpliwie na swoją kolej, by pod opieką przewodników obejrzeć od środka tę najświętszą z amerykańskich świętości. Ale żaden z nich nie dotrze nigdy do niskiej, zachodniej części budynku. A właśnie tu spotkał się dziś prezydent Matthews ze swymi najbliższymi doradcami. Naprzeciw prezydenckiego biurka siedzieli Stanisław Poklewski i Robert Benson. Towarzyszył im tym razem sekretarz stanu David Lawrence – prawnik z Bostonu, jeden z filarów establishmentu wschodniego wybrzeża.

Matthews zatrzasnął leżącą przed nim teczkę. Już dawno pochłonął i przetrawił pierwszy protokół Politbiura, a raczej jego angielski przekład; teraz zapoznał się z opiniami własnych ekspertów na ten temat.

– Tak się upierałeś, Bob, przy własnej prognozie tego deficytu na trzydzieści milionów ton. Teraz okazuje się, że zabraknie im pięćdziesiąt do pięćdziesięciu pięciu milionów. Czy masz pewność, że ten protokół z Politbiura jest autentyczny?

– Sprawdziliśmy wszystko, wszelkimi możliwymi sposobami. Głosy są prawdziwe. Nadmiar Lindanu w korzeniu jest prawdą. Czystka w ich Ministerstwie Rolnictwa też jest prawdą. Naszym zdaniem nie może być żadnych wątpliwości, że to nagranie pochodzi z obrad Biura Politycznego.

– Musimy mieć stuprocentową pewność – myślał głośno prezydent. – Nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd. Nigdy jeszcze nie mieliśmy tak wielkiej szansy.

– Panie prezydencie – odezwał się Poklewski – wszystko to oznacza, że Rosjanie mają przed sobą już nie poważny deficyt, jak sądziliśmy miesiąc temu, w chwili uruchomienia Ustawy Shannona, ale powszechny głód.

Nie wiedział, że powtarza w ten sposób słowa Wasyla Piętrowa, wypowiedziane dwa miesiące temu na Kremlu; taśma nie zarejestrowała ich jednak – Pietrow rzucił je był półgłosem do siedzącego obok Iwanienki.

Matthews wolno pokiwał głową.

– Trudno się z tym nie zgodzić, Stan. Pytanie tylko, co m y mamy z tym zrobić?

– Niech głodują – odpowiedział Poklewski – To ich największy błąd od czasu, gdy Stalin zlekceważył nasze ostrzeżenia o ruchach wojsk niemieckich przy ich granicy wiosną 1941. Tym razem wróg jest wewnętrzny. Niech więc radzą sobie z nim sami.

– David? – zwrócił się prezydent do sekretarza stanu.

Lawrence nieufnie pokręcił głową. Na temat sporów między wojowniczym Poklewskim a ostrożnym bostończykiem krążyły już legendy. Również tym razem David Lawrence miał odmienne zdanie.

– Po pierwsze sądzę, że nie rozpatrzyliśmy jeszcze dość wnikliwie wszystkiego, co może się zdarzyć, jeśli wiosną przyszłego roku ZSRR pogrąży się w chaosie. Moim zdaniem chodzi tu o coś więcej, niż tylko o skazanie Sowietów na wypicie piwa, jakiego nawarzyli. Takie zdarzenie musi wywołać rozległe i poważne następstwa międzynarodowe…

– Bob? – prezydentowi nie starczyło cierpliwości, by wysłuchać, co Lawrence ma do powiedzenia “po drugie”. Szef centrali wywiadowczej krótko przedstawił rezultaty swoich przemyśleń.

– Mamy trochę czasu, panie prezydencie. Oni wiedzą, że uruchomiliśmy Ustawę Shannona. Wiedzą też, że jeśli będą potrzebowali zboża, muszą zwrócić się do nas. Jak to już powiedział sekretarz Lawrence, istotnie powinniśmy rozpatrzyć wszelkie możliwe następstwa głodu w ZSRR. Możemy zacząć już teraz. Otóż prędzej czy później Kreml musi podjąć grę. Kiedy zaś to zrobi, okaże się, że wszystkie atuty są w naszym ręku. Wiemy, jak złe są ich perspektywy – ale oni nie wiedzą, że my wiemy. Mamy zboże, mamy Kondory, mamy “Słowika”, i czas pracuje dla nas. A więc tym razem wszystkie asy są w naszych rękach. Nie ma potrzeby decydować już dziś, jak rozegramy tę partię.

Lawrence skinął głową i popatrzył na Bensona jakby z większym szacunkiem. Poklewski wzruszył tylko ramionami. Prezydent Matthews podjął nagłą decyzję.

– Stan, chcę, abyś już teraz powołał grupę roboczą w ramach Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Ma być mała i absolutnie tajna. Wy trzej, nadto szef połączonych sztabów, ministrowie obrony, skarbu i rolnictwa. Chcę wiedzieć dokładnie, co się stanie w skali światowej, jeśli tam zapanuje głód. Muszę to wiedzieć… i to szybko.

Zadzwonił jeden z telefonów na biurku. Było to bezpośrednie połączenie z Departamentem Stanu. Matthews spojrzał badawczo na Lawrence'a.

– Czy to ty do mnie dzwonisz? – zażartował.

Sekretarz stanu wstał i odebrał telefon; słuchał przez kilka minut, potem odłożył słuchawkę.

– Sprawy nabierają tempa, panie prezydencie – powiedział. – Dwie godziny temu w Moskwie minister spraw zagranicznych Rykow wezwał do siebie naszego ambasadora Donaldsona. W imieniu swego rządu zaproponował kupno od Stanów Zjednoczonych – do wiosny przyszłego roku – pięćdziesięciu pięciu milionów ton zbóż.

Przez dłuższą chwilę w gabinecie słychać było tylko tykanie starego pozłacanego zegara stojącego na marmurowym kominku.

– A co odpowiedział Donaldson? – spytał Matthews.

– Odpowiedział oczywiście, że propozycja będzie przekazana do rozpatrzenia w Waszyngtonie i że niewątpliwie odpowie pan we właściwym trybie.

– Jak panowie widzą, odpowiedź będzie potrzebna szybko – powrócił prezydent do przerwanego wątku. – Jakiś czas mogę oczywiście zwlekać, ale najdalej do piętnastego września muszę odpowiedzieć na tę propozycję. A żeby to zrobić, muszę dokładnie znać nasze własne plany… na każdą ewentualność.

– Za parę dni dostaniemy zapewne nową porcję wiadomości od “Słowika”. Pozwoli to nam może zorientować się, jak Kreml widzi ten problem.

– Zgoda, Bob, zaczekajmy. Ale jak tylko raport nadejdzie, chcę mieć angielski przekład na biurku.


Spotkanie u prezydenta skończyło się o zmierzchu. W Anglii już od paru godzin panowała noc. W kronikach policyjnych pod datą 11-12 sierpnia 1982 znalazło się potem kilkadziesiąt włamań, ale policję hrabstwa Somerset najbardziej zaniepokoiła kradzież dokonana w sklepie z bronią sportową w ładnym, cichym miasteczku Taunton. Złodzieje najwyraźniej odwiedzili sklep wcześniej, za dnia, alarm bowiem był odcięty przez kogoś, kto musiał dobrze wiedzieć, którędy biegnie kabel. W nocy, nie mając już problemów z alarmem, złodzieje przecięli potężnymi nożycami żelazną kratę w oknie na zapleczu.

Sklep bynajmniej nie był splądrowany: nie zabrano rewolwerów, które – przydatne w obrabianiu banków – są typowym łupem w tego rodzaju włamaniach. Brakowało jedynie, jak stwierdził właściciel, jednej strzelby myśliwskiej, najlepszej, jaką handlował: Sako Hornet 0,22, produkcji fińskiej, broni o wielkiej doskonałości rażenia. Zniknęły też dwa pudełka naboi do tej strzelby, zaokrąglonych i pustych w środku Remingtonów, odznaczających się przy dużej prędkości wielką siłą przebicia i silnym rozpryskiem w celu.

W mieszkaniu na Bayswater Drake, Kamynski i Krim oglądali swój łup, rozłożony na stole w salonie. Składały się nań dwa rewolwery – każdy z dwoma pełnymi magazynkami – oraz sztucer z dwoma pudełkami amunicji i wzmacniacz obrazu.

Istnieją dwa podstawowe typy noktowizorów: działające na podczerwień i wzmacniające obraz. Ludzie, którzy strzelają w nocy, wolą używać tych drugich; Krim, ze swoim doświadczeniem myśliwego z zachodniej Kanady i po trzech latach służby w wojskach spadochronowych, wiedział, co wybrać. Promiennik podczerwieni, “oświetlający” przedmioty na linii strzału – dzięki czemu można dostrzec w wizjerze ich zielonkawe kontury – wymaga własnego silnego źródła energii. Wzmacniacz obrazu natomiast chwyta te znikome ilości światła, które obecne są nawet w pozornych ciemnościach, i wzmacnia je – tak jak czyni to potężna siatkówka w oku sowy, zdolnej dostrzec biegnącą mysz tam, gdzie oko ludzkie nie widzi już niczego. Urządzenie to nie wymaga żadnych źródeł energii. Skonstruowane pierwotnie dla celów wojskowych, małe przenośne wzmacniacze obrazu stały się pod koniec lat siedemdziesiątych przedmiotem żywego zainteresowania firm produkujących sprzęt dla straży przemysłowej. Wkrótce znalazły się w masowej sprzedaży. Z początkiem lat osiemdziesiątych można było kupić w Ameryce – za gotówkę i anonimowo – także nieco większe modele, nadające się do zainstalowania na lufie karabinu. Właśnie taki model kupił w Ameryce Azamat Krim.

Sztucer miał na lufie szynę, służącą do instalacji lunety celowniczej. Posługując się imadłem przykręconym do kuchennego stołu oraz pilnikiem, Krim zaczął dopasowywać do tej szyny uchwyt wzmacniacza obrazu.


Kiedy Krim pracował w pocie czoła, zaledwie o milę od niego, w budynku ambasady USA przy Grosvenor Square złożył wizytę Barry Ferndale. Był tu umówiony z szefem operacyjnym CIA w Londynie – oficjalnie jednym z wielu dyplomatów z personelu ambasady. Spotkanie było krótkie i serdeczne. Ferndale wydobył z teczki plik papierów i wręczył go swemu rozmówcy.

– Prosto spod prasy, kolego – rzekł do Amerykanina. – Niestety, jest tego dużo. Ci Rosjanie są cholernie gadatliwi. Tak czy owak… życzę powodzenia.

Papiery zawierały drugi raport “Słowika”, już w przekładzie na angielski. Amerykanin westchnął ciężko: teraz będzie musiał sam to wszystko zaszyfrować i wysłać. Nikt więcej nie może tego nawet zobaczyć. Podziękował Ferndale'owi i zabrał się do ciężkiej pracy, która miała potrwać całą noc.


* * *

Ale nie tylko on nie spał tej nocy. W odległym Tarnopolu pewien tajniak wyszedł właśnie z klubu podoficerskiego przy koszarach KGB i ruszył piechotą do domu. Nie przysługiwał mu jeszcze służbowy samochód, jego własny zaś stał pod domem. Nie miał jednak nic przeciwko spacerowi: noc była ciepła i pogodna, a za sobą miał wesoły wieczór z kolegami w klubie.

Być może właśnie dlatego nie zauważył dwóch ludzi stojących w bramie po drugiej stronie ulicy, nie widział gestów, jakie wymienili na jego widok. Była północ. O tej porze w Tarnopolu, nawet przy ładnej sierpniowej pogodzie, ulice są wymarłe. Skracając sobie drogę do domu tajniak powędrował przez rozległy park imienia Szewczenki, gdzie drzewa pełne liści niemal całkiem maskowały wąskie alejki. Był to najdłuższy skrót w jego życiu. W połowie drogi przez park usłyszał, że ktoś za nim biegnie. Odwrócił się – cios pałki, wymierzony w tył głowy, trafił go w skroń; upadł na stertę śmieci.

Świtało już niemal, kiedy wrócił do przytomności. Leżał w gęstych krzakach, obrabowany z portfela, pieniędzy, kluczy, kart aprowizacyjnych i dowodu tożsamości. Dochodzenia milicji i KGB w sprawie tego absolutnie niezwykłego napadu ciągnęły się kilka tygodni, ale sprawców nie znaleziono. W rzeczywistości obaj opuścili Tarnopol o świcie; pierwszym pociągiem wrócili bezpiecznie do swych domów we Lwowie.


Prezydent Matthews osobiście przewodniczył zebraniu komisji roboczej, na którym omawiano materiały dostarczone przez “Słowika” w drugiej przesyłce.

– Moi eksperci rozważyli już niektóre możliwe konsekwencje klęski głodowej w ZSRR – oświadczył Benson ośmiu mężczyznom zgromadzonym w Owalnym Gabinecie. – Odnoszę jednak wrażenie, że żaden z nich nie posunął się równie daleko jak samo Politbiuro w przewidywaniu powszechnego kryzysu porządku i prawa. Czegoś takiego jeszcze tam nie było.

– Moi ludzie również nie posuwają się tak daleko – zgodził się szef Departamentu Stanu. – Politbiuro przewiduje na przykład, że KGB ni? zdoła utrzymać wszystkiego na wodzy. Osobiście nie sądzę, byśmy mogli poważnie stawiać aż takie prognozy.

– Jak zatem mam potraktować prośbę Rudina o sprzedaż pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna? – spytał prezydent. T

– Odmówić! – obstawał przy swoim Poklewski. – Mamy tu szansę, jakiej nie mieliśmy nigdy dotąd, i jaka może nigdy więcej się nie zdarzy. Dzisiaj ma pan tego Rudina i całe ich kierownictwo w garści. Od dobrych dwudziestu lat, ilekroć mają kłopoty gospodarcze, kolejne rządy USA wielkodusznie pomagają im się jakoś wygrzebać. I za każdym razem oni stają się jeszcze agresywniejsi niż przedtem. Za każdym razem odpowiadają nasileniem ingerencji w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej. A krajom Trzeciego Świata za każdym razem skutecznie wmawiają, że przezwyciężyli swoje kłopoty własnymi siłami, umacniając fałszywe przekonanie, że marksistowski system gospodarczy zdaje egzamin. Tym razem możemy całemu światu pokazać ponad wszelką wątpliwość, że ich system ekonomiczny nie funkcjonuje i nigdy nie będzie funkcjonował. Dlatego uważam, że powinien pan dokręcić śrubę mocno, naprawdę mocno. Za każdą tonę sprzedanego zboża może pan żądać jakiegoś ustępstwa. Może pan wręcz zażądać, by wynieśli się z Azji, Afryki, a na pewno już z Ameryki. A jeśli nie zechcą, może pan spowodować upadek Rudina.

– Czy to – Matthews dotknął leżącego przed nim raportu “Słowika” – mogłoby rzeczywiście obalić Rudina?

Odpowiedział mu David Lawrence, ale nie było na sali nikogo, kto nie zgodziłby się z tą opinią:

– Gdyby w ZSRR nastąpiło rzeczywiście to, co przewidują członkowie ich Biura, Rudin popadnie w niełaskę, tak jak kiedyś Chruszczow.

– A więc powinien pan wykorzystać tę przewagę – nalegał Poklewski. – Niech pan to zrobi. Rudin nie ma już wyboru. Została mu tylko jedna możliwość: zgodzić się na pańskie warunki. Jeśli odmówi… padnie.

– A jego następca… – zaczął prezydent.

– …zobaczy, co stało się z Rudinem, i wyciągnie z tego właściwe wnioski dla siebie. Każdy następca będzie musiał zgodzić się na warunki, jakie postawimy.

Matthews spytał teraz o opinię pozostałych uczestników zebrania. Wszyscy, z wyjątkiem Lawrence'a i Bensona, zgadzali się z Poklewskim. W końcu prezydent podjął decyzję. Jastrzębie zwyciężyły.


Ministerstwo Spraw Zagranicznych ZSRR zajmuje jeden z siedmiu niemal identycznych moskiewskich budynków w ulubionym stylu Stalina: gotycki tort weselny, ulepiony z ciemnego piaskowca ręką szalonego cukiernika. Budynek ministerstwa stoi przy Bulwarze Smoleńskim, na rogu Arbatu. 30 sierpnia przed główne wejście wtoczył się majestatycznie Cadillac Fleetwood Brougham, należący do amerykańskiego ambasadora. Następnie pana Mortona Donaldsona zawieziono na czwarte piętro, do obitego pluszami gabinetu Dymitra Rykowa, długoletniego szefa radzieckiej dyplomacji. Znali się dobrze: przed przybyciem do Moskwy ambasador Donaldson pracował przez jakiś czas w Organizacji Narodów Zjednoczonych, gdzie Dymitr Ryków bywał często. Często też przepijali do siebie przy różnych okazjach – najpierw w Nowym Jorku, teraz w Moskwie. Jednak dzisiejsze spotkanie miało bardzo oficjalny charakter. Donaldsonowi towarzyszył szef jego kancelarii, a Rykowowi aż pięciu wyższych funkcjonariuszy ministerstwa.

Ambasador odczytał pismo, które przywiózł ze sobą – starannie, słowo po słowie, w swym ojczystym języku. Ryków rozumiał i nawet dobrze mówił po angielsku, korzystał jednak tym razem z tłumacza, który przez cały czas nachylał się nad jego prawym uchem.

List prezydenta Matthewsa nie ujawniał wprost wiedzy o katastrofie, jaka dotknęła w tym roku uprawy zbożowe, ale też nie wyrażał zdziwienia, że Związek Radziecki pragnie zakupić tak ogromną – bo aż 55 milionów ton – ilość ziarna. Wyrażał natomiast w oględnych słowach żal, że Stany Zjednoczone Ameryki nie będą mogły sprzedać ZSRR tej ilości pszenicy, o jaką prosi.

Niemal nie czyniąc przerwy Donaldson odczytał drugą część pisma. Pozornie nie związana z pierwszą, choć nie oddzielona od niej, stwierdzała faktyczne fiasko rozmów o ograniczeniu zbrojeń strategicznych, znanych pod nazwą SALT III, i zakończonych zimą 1980 roku bez jakichkolwiek efektów w postaci złagodzenia napięć międzynarodowych. Wyrażała przy tym nadzieję, że rozmowy SALT IV, których początek zaplanowano na najbliższą jesień i zimę, przyniosą większy postęp oraz pozwolą światu poczynić poważne kroki na drodze sprawiedliwego i trwałego pokoju. I to było już wszystko.

Donaldson położył przeczytany przed chwilą list na biurku Rykowa, przyjął formalne, nie zdradzające żadnych emocji podziękowanie siwowłosego, szarego na twarzy ministra i wyszedł.


Andrew Drake spędził większość tego dnia na wertowaniu książek, Azamat Krim testował w tym czasie gdzieś w górach Walii sztucer myśliwski z nowo zamontowaną lunetą. Myrosław Kamynski nadal pracował nad swoim angielskim, w którym czynił zresztą szybkie postępy.

Uwaga Drake'a skupiała się na porcie Odessa. Pierwszym źródłem informacji była “Lloyd's Loading List” w czerwonych okładkach. Tutaj Drake przeczytał, że nie ma regularnych linii żeglugowych z północnej Europy do Odessy, jest natomiast mała, niezależna flota śródziemnomorska, której statki zawijają również do portów Morza Czarnego. Nazywała się Salonika Linę i miała tylko dwa statki.

Z kolei zabrał się do niebieskiego “Lloyd's Shipping Index”; przeglądał jedną kolumnę po drugiej, aż wreszcie znalazł interesujące go statki. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Właścicielami obu statków obsługujących Salonika Linę były małe kompanie zarejestrowane w Panamie, a to znaczyło ponad wszelką wątpliwość, że cały majątek “kompanii” stanowi mosiężna tabliczka na ścianie gabinetu któregoś z adwokatów w Panama City – i nic więcej.

Z trzeciego źródła, brązowej księgi zatytułowanej “Greek Owners Directory”, dowiedział się, że Salonika Linę wymieniana jest jako firma grecka, której biura mieszczą się w ateńskim porcie Pireus. Dobrze wiedział, co to znaczy. Jeśli rozmawiasz z Grekiem, który przedstawia się jako tymczasowy użytkownik statku pływającego pod banderą Pana-my – w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto rozmawiasz z samym właścicielem. Wolą oni występować jako “wyłącznie agenci”, aby czerpać korzyści z faktu, że w ramach obowiązującego prawa agentów nie można pociągać do odpowiedzialności za grzechy ich pryncypałów. Wśród tych drobnych grzeszków można wymienić zaniżone płace i gorsze warunki dla załogi, statki niezdatne do żeglugi, nieprzestrzeganie norm bezpieczeństwa. Bardzo sumienne są za to oceny wartości statków związane z ubezpieczeniami od “całkowitej utraty”; zdarzają się też nadzwyczaj beztroskie praktyki zanieczyszczania ropą wód przybrzeżnych.

Mimo to Drake od razu polubił Salonika Linę z jednego powodu: grecka linia może wprawdzie zatrudniać tylko greckich oficerów, ale zwykli członkowie załogi mogą pochodzić z dowolnego kraju, a często nawet nie muszą dysponować oficjalnymi książeczkami marynarskimi. Wystarczy paszport. A najważniejsze było to, że statki Salonika Linę regularnie odwiedzały Odessę.


Maksym Rudin pochylił się nad stolikiem kawowym, na którym leżał rosyjski przekład odpowiedzi prezydenta Matthewsa dostarczonej przez ambasadora Donaldsona, i popatrzył badawczo na swoich trzech gości. Za oknami była już noc, a i w prywatnym apartamencie Rudina w północnej części kremlowskiego Arsenału panował, zgodnie z upodobaniami gospodarza, głęboki półmrok.

– To szantaż! – zawołał ze złością Pietrow. – Obrzydliwy szantaż.

– Oczywiście – mruknął Rudin. – A czego oczekiwałeś? Wyrazów sympatii?

– Czuję w tym robotę Poklewskiego – włączył się Ryków. – Ale to na pewno nie jest ostatnia odpowiedź Matthewsa. Ich Kondory i nasza oferta zakupu pięćdziesięciu pięciu milionów ton z pewnością powiedziały im wszystko o naszej sytuacji.

– A więc będą jednak negocjować? – spytał Iwanienko.

– O tak, w końcu zgodzą się na rozmowy – odparł Ryków. – Ale będą zwlekać, najdłużej jak się da, będą wykręcać kota ogonem, będą czekać, aż głód stanie się dotkliwy. Wtedy sprzedadzą nam to zboże… na upokarzających warunkach.

– Mam nadzieję, że nie będą zbyt upokarzające – mruknął Iwanienko. – Chodzi mi przede wszystkim o to, że mamy w Biurze przewagę zaledwie jednego głosu…

– Dla mnie to też jest największy problem – przerwał mu Rudin. – Prędzej czy później będę musiał wysłać Dymitra Rykowa na negocjacje. Będzie tam walczył o nasze interesy… a ja nie mam niestety żadnych istotnych argumentów.


31 sierpnia Drake odleciał z Londynu do Aten, by zaokrętować się na statku płynącym do Odessy. Tego samego dnia mała furgonetka, przekształcona w dwułóżkowy domek na kółkach, jakiego zwykli używać studenci w czasie wakacji po Europie, ruszyła z Londynu do Dover, pokonała na pokładzie promu Kanał i przez Francję pojechała na południe, w kierunku Aten. Pod podłogą była ukryta cała broń, amunicja i noktowizor. Pomyślną okolicznością było to, że główny obiekt zainteresowania współczesnych celników – narkotyki – wędruje niemal zawsze w przeciwnym kierunku, z Bałkanów do Francji i Anglii. Toteż kontrola celna furgonetki w Dover i Calais była raczej pobieżna.

Za kierownicą siedział Azarnat Krim – ze swym kanadyjskim paszportem i międzynarodowym prawem jazdy. Obok niego, z nowymi, choć nie całkiem legalnie zdobytymi dokumentami brytyjskimi, jechał Myrosław Kamynski.

Загрузка...