17.

Od 15.00 do 21.00

Służbowa limuzyna Sir Nigela, wioząca tym razem Barry'ego Ferndale'a i Adama Munro, dotarła na Downing Street 10 kilka sekund przed trzecią. Kiedy obaj weszli do hallu rezydencji premiera, Sir Nigel już tu był. Chłodno przywitał się z Munro.

– Mam przynajmniej nadzieję, że to, co pan przywiózł, warte jest osobistej wizyty u premiera.

– Tak właśnie sądzę, sir.

Dyrektor generalny SIS popatrzył nań drwiąco. Ten człowiek był niewątpliwie bardzo zmęczony. Musiał ciężko przeżyć aferę “Słowika”. Ale to nie usprawiedliwiało łamania dyscypliny. Drzwi prywatnego apartamentu premiera otworzyły się i ukazał się w nich Sir Julian Flannery.

– Proszę wejść, panowie.

Adam Munro nigdy dotąd nie spotkał się z panią premier osobiście. Mimo dwóch nie przespanych nocy wyglądała świeżo i elegancko. Najpierw przywitała się z Sir Nigelem, potem uścisnęła dłonie dwu jego podwładnych, których dotąd nie znała.

– Panie Munro, chciałabym od razu stwierdzić, że jest mi niezmiernie przykro, że musiałam narazić na osobiste ryzyko pana i pańskiego agenta w Moskwie. Nie chciałam tego, ale odpowiedź na pytanie prezydenta Matthewsa ma naprawdę wielką międzynarodową wagę… a nie zwykłam tego określenia używać pochopnie.

– Dziękuję za te słowa, madame – odezwał się Munro.

– Właśnie w tej chwili – mówiła dalej Joan Carpenter – kapitan “Freyi”, Thor Larsen, ląduje na pokładzie krążownika “Argyll”, gdzie ma się odbyć konferencja. A wieczorem oddział płetwonurków z SBS zaatakuje “Freyę” i spróbuje zlikwidować terrorystów, a przede wszystkim ich przywódcę… człowieka z detonatorem.

Twarz Munro stała się szara jak granit, gdy to usłyszał.

– A więc mój agent narażał się niepotrzebnie?

Pani premier zdobyła się na jeszcze jeden gest współczucia.

– Mogę tylko powtórzyć wyrazy żalu, panie Munro. Plan odbicia “Freyi” powstał dopiero nad ranem, osiem godzin po ultimatum pana Rudina. W tym czasie pański agent wykonywał już zadanie. Przecież nie było sposobu, żeby to odwołać!

W tym momencie do pokoju wszedł Sir Julian Flannery.

– Mamy już podsłuch z,,Argylla”, madame.

Pani premier wskazała swoim gościom fotele. W narożniku pokoju stał duży głośnik; zasilający go przewód ginął gdzieś za drzwiami.

– Panowie, zaczyna się konferencja na “Argyllu”. Posłuchajmy, a potem pan Munro powie nam, skąd wzięło się to niebywałe ultimatum Maksyma Rudina.


Kiedy Larsen, po hałaśliwej pięciomilowej podróży pod brzuchem śmigłowca, uwalniał się wreszcie z uprzęży na pokładzie brytyjskiego krążownika, przez łoskot śmigieł Wessexa przedarło się radosne pozdrowienie bosmańskich gwizdków. Dowódca “Argylla” podszedł do Larsena, zasalutował i wyciągnął doń rękę.

– Richard Preston – przedstawił się. Larsen odwzajemnił salut i uścisnął dłoń Anglika.

– Witam na pokładzie, kapitanie. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zejdziemy od razu do mesy.

Dwaj kapitanowie zanurzyli się w czeluściach krążownika; wkrótce dotarli do najobszerniejszej jego kabiny, mesy oficerskiej. Preston dokonał formalnej prezentacji.

– Jego ekscelencja Jan Grayling, premier Holandii… zresztą panowie już się znają, przynajmniej telefonicznie… Jego ekscelencja Konrad Voss, ambasador Republiki Federalnej Niemiec… Komandorzy: Desmoulins z marynarki francuskiej, de Jong z marynarki holenderskiej, Hasselmann z Bundesmarine i Manning z marynarki Stanów Zjednoczonych.

Mikę Manning wyciągnął rękę i spojrzał w oczy brodatego Norwega.

– Cieszę się, że pana widzę, kapitanie – wyrecytował, ale słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Larsen chyba to zauważył, bo zatrzymał na nim wzrok nieco dłużej niż na pozostałych dowódcach okrętów – zanim podszedł do ostatniego z obecnych.

– Major Simon Fallon z Królewskiej Piechoty Morskiej – przedstawił go Preston.

Larsen spojrzał z góry na dość niskiego, krępego komandosa, który mocno uścisnął jego dłoń. A więc jednak – pomyślał – Swoboda miał rację.

Na zaproszenie komandora Prestona wszyscy usiedli wokół dużego stołu.

– Kapitanie Larsen, muszę pana poinformować, że nasza rozmowa będzie nagrywana. Jest ona też transmitowana bezpośrednio, w postaci zaszyfrowanej, do budynku Whitehall, gdzie słucha nas premier Wielkiej Brytanii.

Larsen skinął głową. Jego wzrok wędrował wciąż w stronę Amerykanina. Wszyscy inni patrzyli na Larsena ze zrozumiałym zainteresowaniem; tylko przedstawiciel marynarki Stanów Zjednoczonych z uporem studiował wzory na mahoniowym blacie stołu.

– Zanim zaczniemy, co mógłbym panu zaproponować? – spytał Preston. – Coś do zjedzenia albo do picia? Herbatę, kawę?

– Dziękuję, tylko kawę. Bez mleka i bez cukru.

Preston dał znak czekającemu stewardowi, który natychmiast zniknął za drzwiami.

– Uzgodniliśmy, że najpierw ja zadam panu pytania, które interesują wszystkie prezentowane tu rządy – ciągnął Preston. – Panowie Grayling i Voss łaskawie zgodzili się na taką procedurę. Oczywiście każdy z obecnych może zadać dodatkowe pytanie, gdybym cokolwiek przeoczył. Po pierwsze zatem, kapitanie Larsen, chcielibyśmy wiedzieć, co dokładnie wydarzyło się wczoraj nad ranem.

Boże, to zaledwie wczoraj? – pomyślał Larsen. Tak, wczoraj, w piątek o trzeciej nad ranem. A teraz jest sobota, godzina piętnasta pięć. Tylko trzydzieści sześć godzin, a wydaje się, jakby to już tydzień.

Krótko i jasno opowiedział o tym, jak terroryści weszli na statek w czasie nocnej wachty, jak bez trudu go opanowali i uwięzili załogę w magazynie farb.

– A więc jest ich siedmiu? – spytał major z “marines”. – Jest pan pewien, że nie ma ich więcej?

– Jestem pewien: dokładnie siedmiu.

– A kim oni właściwie są? – ponownie włączył się Preston. – Czy to Żydzi? Arabowie? Czerwone Brygady?

Larsen ze zdziwieniem popatrzył po twarzach otaczających go ludzi. Dopiero teraz przypomniał sobie, że oprócz niego nikt jeszcze nie wie, kim są porywacze.

– To Ukraińcy – powiedział. – Nacjonaliści ukraińscy. Dowódca przedstawia się jako Swoboda. Mówi, że po ukraińsku znaczy to “wolność”. Między sobą mówią wyłącznie w języku, który rzeczywiście może być ukraiński. W każdym razie to któryś z języków słowiańskich.

– No to na co im ci Żydzi z Berlina? – zirytował się premier Grayling.

– Tego nie wiem. Swoboda twierdzi, że to ich przyjaciele.

– Zaraz… – ambasador Voss głośno pomyślał. – Chyba wszyscy daliśmy się nabrać na to, że Miszkin i Łazariew to Żydzi, którzy chcieli uciec do Izraela. Ale oni przecież obaj są z Ukrainy, ze Lwowa. Nikt nie wpadł na to, że mogą być równie dobrze dysydentami ukraińskimi.

– A dlaczego oni sądzą, że uwolnienie Miszkina i Łazariewa mogłoby pomóc sprawie ukraińskiej? – zwrócił się Preston do Larsena.

– Też nie wiem. I raczej nie dowiemy się tego od Swobody. Kiedy już miał mi to powiedzieć, nagle ugryzł się w język. Oświadczył tylko, że uwolnienie tamtych dwóch spowoduje wielki wstrząs na Kremlu i może wywołać masowe rozruchy.

Twarze zebranych w kabinie ludzi świadczyły, że niewiele z tego rozumieją. Dalsze dziesięć minut pochłonęły szczegółowe pytania na temat konstrukcji statku i aktualnego rozlokowania jego “pasażerów”. W końcu komandor Preston wstał i w milczeniu porozumiał się wzrokiem z pozostałymi; nikt nie zaprotestował. Preston pochylił się nad stołem.

– Myślę, kapitanie Larsen, że nadszedł czas, żeby to panu powiedzieć. Dziś wieczorem obecny tu major Fallon z grupką swoich ludzi dopłynie do “Freyi” pod wodą. Wejdą na pokład i zlikwidują tego Swobodę i jego bandę.

– Nie. Nie zrobią tego – powiedział wolno i wyraźnie Thor Larsen.

– Przepraszam, nie rozumiem…?

– Nie będzie żadnych podwodnych ataków… chyba że chcą panowie eksplozji i zatopienia “Freyi”. To właśnie kazał mi powtórzyć Swoboda.

Punkt po punkcie wyłożył kapitan Larsen ostrzeżenie, jakiego człowiek zwany Swobodą udzielał Zachodowi. O zmierzchu zostaną zapalone na.”Freyi” wszystkie reflektory. Wartownik z pomostu dziobowego opuści swój posterunek. Nie będzie już tam potrzebny – cały pokład, od dziobu aż po podstawę nadbudówki, będzie zalany światłem. Wszystkie drzwi prowadzące do nadbudówki zostaną zakręcone śrubami od środka. Zablokowane będą też wszystkie drzwi wewnętrzne, nic więc nie da ewentualne wejście przez okno.

Sam Swoboda, z oscylatorem, pozostanie w nadbudówce, ale ma do wyboru ponad pięćdziesiąt kabin. Zapalone będą wszystkie światła we wszystkich kabinach, a wszystkie żaluzje zamknięte. Terrorysta pełniący wachtę na mostku będzie miał stały kontakt przez walkie-talkie z wartownikiem na kominie. Czterej pozostali będą przez całą noc chodzić wzdłuż rufowego relingu i z pomocą latarek obserwować powierzchnię morza. Jeśli zobaczą kogoś przy burcie albo choćby pęcherzyki powietrza zdradzające płetwonurka, będą natychmiast strzelać. Człowiek na kominie zaalarmuje kolegę na mostku, a ten przekaże ostrzeżenie przez telefon do kabiny, w której ukryje się Swoboda. Ta linia telefoniczna będzie przez całą noc włączona na stałe. Swoboda może więc nacisnąć swój czerwony guzik już na pierwszy sygnał zagrożenia.

– Drań! – zaklął z pasją komandor Preston.

Oczy wszystkich zwróciły się na majora Fallona. Ten jednak milczał, wpatrując się w zamyśleniu w Larsena.

– No i co, majorze? – spytał wreszcie zniecierpliwiony Grayling.

– Możemy spróbować wejść od dziobu – zaczął Fallon, ale Larsen przerwał mu natychmiast.

– Obserwator z mostka zobaczy was w świetle reflektorów. Nie dojdziecie nawet do połowy pokładu.

– Możemy w każdym razie zainstalować tę pułapkę pod ich kutrem – rzekł Fallon.

– Swoboda pomyślał i o tym. Przeciągną kuter bliżej rufy, tak że cały będzie w świetle.

Fallon wzruszył bezradnie ramionami.

– Nie pozostaje więc nic innego jak frontalny atak. Podpłynąć większą grupą, strzelać natychmiast po wynurzeniu, rozwalić drzwi i przeszukać wszystkie kabiny po kolei.

– Nic z tego nie będzie – uciął Larsen krótko. – Jeszcze nie przekroczycie relingu, a już Swoboda usłyszy was i wyśle wszystkich do królestwa niebieskiego.

– Muszę niestety zgodzić się z opinią kapitana Larsena – odezwał się Grayling. – Rząd holenderski nie zaakceptuje takiej samobójczej akcji.

– Rząd zachodnioniemiecki również nie – przyłączył się Voss. Fallon spróbował ostatniej swojej karty.

– Pan przebywa z nim przez długie godziny sam na sam, kapitanie. Czy nie ma pan ochoty go zabić?

– Oczywiście, mam, ale jeśli chce mi pan dać jakąś broń, to szkoda fatygi. Po powrocie zostanę skrupulatnie zrewidowany, na długo zanim zobaczę Swobodę. Jeśli znajdą przy mnie broń, zamordują następnego mojego marynarza. Dlatego nic stąd ze sobą nie wezmę. Żadnej broni, żadnej trucizny.

– Obawiam się, że ta sprawa jest już nieaktualna, majorze Fallon – powiedział cicho Preston. – Rozwiązanie siłowe odpada.

Ponownie uniósł się z krzesła.

– Nie sądzę, panowie, abyśmy zdołali tutaj dużo więcej zdziałać. Jeśli nie ma dalszych pytań do kapitana Larsena, proponuję, abyśmy skontaktowali się teraz z naszymi rządami. Dziękuję panu, kapitanie, za pański trud i cierpliwość. W mojej kajucie jest ktoś, kto chciałby jeszcze porozmawiać z panem.

Grobowa cisza zapanowała w mesie, gdy Larsen wyszedł w ślad za stewardem, który miał być jego przewodnikiem. Mikę Manning obserwował go z bólem serca. Klęska planów majora Fallona przywracała przerażającą perspektywę wykonania rozkazu, jaki Manning dostał rano z Waszyngtonu.

Steward otworzył przed Norwegiem drzwi kajuty komandora Prestona. Liza Larsen oderwała wzrok od iluminatora, za którym w oddali majaczyła sylwetka “Freyi”.

– Thor – szepnęła. Larsen kopnął piętą drzwi, które zamknęły się z trzaskiem. Otworzył szeroko ramiona i chwycił w objęcia biegnąca ku niemu kobietę.

– Witaj, Susełku!


W rezydencji premiera na Downing Street skończyła się transmisja z “Argylla”.

– Niech to diabli! – odezwał się pierwszy Sir Nigel, wyrażając tym przekleństwem uczucia wszystkich obecnych.

Pani premier spojrzała na moskiewskiego agenta SIS.

– Jak pan widzi, panie Munro, pańskie informacje będą jednak potrzebne. I jeśli w najmniejszym choćby stopniu pomogą nam wyjść z tego impasu, to wasze ryzyko… pana i tego Rosjanina… nie poszło na marne. A zatem, jak najkrócej: dlaczego Maksym Rudin postąpił tak, jak postąpił?

– Bo zagrożona jest, jak wszyscy dobrze wiemy, jego supremacja w Politbiurze. Ten stan trwa już od wielu miesięcy…

– Tak, oczywiście – przerwała pani Carpenter – ale to dotyczy przecież wielkiej polityki. Nadmierne ustępstwa wobec Amerykanów w dziedzinie zbrojeń: to jest argument, którym chce go wykończyć Wiszniajew.

– Proszę pani, Jefrem Wiszniajew toczy grę o najwyższą władzę w ZSRR i nie pogardzi żadnym atutem, którym mógłby zniszczyć Rudina. Jeśli nie będzie konsekwentny, jeśli dopuści do podpisania Traktatu Dublińskiego, to w następnym tygodniu sam zniknie ze sceny, będzie zniszczony. Rzecz w tym, że ci dwaj więźniowie w Berlinie mogą dostarczyć Wiszniajewowi argumentu, który przeciągnie jeszcze jednego lub dwóch członków Biura na stronę jastrzębi.

– Oni? – zdziwił się Sir Nigel. – W jaki sposób mogliby mu pomóc?

– Wystarczy, że zaczną mówić, że otworzą usta. Że dotrą żywi do Izraela i wystąpią tam na konferencji prasowej. I skompromitują Związek Radziecki przed opinią światową, a co gorsza – przed własną opinią publiczną.

– Skompromitują? Chyba nie tym, że zabili jednego pilota, o którym nikt przedtem nie słyszał? – spytała pani premier.

– Nie, nie tym. Zabójstwo kapitana Rudenki było zresztą przypadkowe. Rzecz w tym, że oni musieli uciec na Zachód, żeby nadać rozgłos swojemu rzeczywiście wielkiemu wyczynowi. Trzydziestego pierwszego października zeszłego roku ci dwaj ludzie zastrzelili na ulicy w Kijowie szefa KGB, Jurija Iwanienkę.

Irvine i Ferndale podskoczyli jak użądleni.

– A więc to tak – mruknął ekspert od spraw radzieckich. – A ja przez cały czas sądziłem, że Iwanienko, jak to oni mówią, poszedł w odstawkę.

– Nie w odstawkę, ale do ziemi – ponuro zażartował Munro. – Oczywiście Politbiuro zna prawdę. Co najmniej jeden, może nawet dwóch członków frakcji Rudina zagroziło przejściem do drugiego obozu, jeśli zabójcy unikną kary i ośmieszą Związek Radziecki.

– Ośmieszą?! Panie Ferndale, czy Rosjanie rzeczywiście myślą w tych kategoriach?

– Dokładnie tak, madame, i to naprawdę ma dla nich wielkie znaczenie – Ferndale, wciąż jeszcze silnie wzburzony tym, co usłyszał, z furią polerował chusteczką szkła swoich okularów. – W momentach krytycznych, takich na przykład jak obecny kryzys żywnościowy, KGB trzyma ludzi w ryzach tylko strachem. Wszystkich, a szczególnie narody nierosyjskie. Gdyby ten powszechny lęk osłabł, gdyby choć w jednej poważnej sprawie KGB okazał się strachem na wróble, konsekwencje mogą być tragiczne… oczywiście z punktu widzenia Kremla. Także za granicą, zwłaszcza w Trzecim Świecie, autorytet Moskwy opiera się w dużej mierze na przekonaniu, że kremlowski aparat władzy jest praktycznie nietykalny, że nic nie może mu zagrozić. Toteż ci dwaj ludzie rzeczywiście są dla Rudina czymś w rodzaju bomby zegarowej. Afera “Freyi” uruchomiła zegar i, jeśli nic się nie zmieni, bomba zaraz wybuchnie.

– Ale dlaczego nie można było po prostu powiedzieć kanclerzowi Buschowi o treści ultimatum Rudina? – spytał Munro. – Kanclerz na pewno by zrozumiał, że Traktat Dubliński, który w końcu dotyczy w wielkiej mierze jego kraju, jest ważniejszy niż “Freya”…

– Nie można było i nadal nie można – przerwał Sir Nigel – bo nienaruszalną tajemnicą jest nawet to, że to Rudin jest motorem całej sprawy. Gdyby choć tyle się wydało, cały świat zrozumie, że tu chodzi o rzeczy znacznie większe niż śmierć jednego pilota.

– Panowie, wasze rozważania są bardzo interesujące, wręcz fascynujące – włączyła się Joan Carpenter – ale nie posuwają nas ani o krok naprzód w rozwiązaniu naszego problemu. Rudin postawił prezydenta Matthewsa przed piekielnie trudnym wyborem: albo zgodzić się, aby kanclerz Busch uwolnił Miszkina i Łazariewa, i tym samym utracić swój traktat, albo żądać zatrzymania tych dwóch ludzi w więzieniu, i tym samym skazać “Freyę”, czyniąc sobie przy okazji wrogów w dziesięciu państwach Europy i narażając się na powszechne potępienie.

O ile wiem, prezydent próbował już jakiegoś trzeciego wyjścia. Prosił mianowicie premiera Golena, aby po uwolnieniu “Freyi” na warunkach terrorystów, odesłać tamtych dwóch z powrotem do niemieckiego więzienia. Czy takie rozwiązanie zadowoliłoby pana Rudina? Może tak, może nie. Nie ma to już żadnego znaczenia, bo Benyamin Goleń odmówił. Z kolei my próbowaliśmy trzeciego wyjścia: zaatakować “Freyę” i odbić ją. Teraz, jak widać, i to okazało się niemożliwe. Obawiam się zatem, że nie ma już żadnych możliwości… z wyjątkiem tej, którą, jak podejrzewamy, szykują Amerykanie.

– To znaczy? – spytał Munro.

– Zniszczyć statek i jego ładunek ogniem artyleryjskim – wyjaśnił Sir Nigel. – Nie mamy na to żadnego dowodu, ale działa USS “Moran” wymierzone są prosto we “Freyę”.

– A jednak istnieje jeszcze jedno rozwiązanie, które zadowoliłoby Rudina i załatwiło sprawę – stwierdził nagle stanowczym głosem Munro.

– Czy mógłby pan to wyjaśnić?

Munro spełnił życzenie pani premier. Mówił przez pięć minut; potem zaległa ciężka cisza. Przerwała ją w końcu pani Carpenter.

– To dosyć paskudne rozwiązanie.

– Pani wybaczy, ale tak samo paskudnie postąpiłem pchając mojego agenta w łapy KGB – odparł zimno Munro. Ferndale spiorunował go wzrokiem.

– Czy dysponujemy takimi… piekielnymi rekwizytami? – pani Carpenter zwróciła się z tym pytaniem do Sir Nigela. Ten z uwagą studiował kształt swoich paznokci.

– Sądzę, że nasi specjaliści mogą się o to postarać – bąknął niewyraźnie.

Nagle na panią premier spłynęło zbawcze olśnienie.

– Dobry Boże! – westchnęła z ulgą. – Przecież to w ogóle nie jest mój problem. To problem prezydenta Matthewsa. Myślę, że trzeba mu jak najprędzej przekazać tę sugestię. Ale, oczywiście, w cztery oczy… Panie Munro, czy zgodziłby się pan osobiście realizować ten plan do końca?

– Tak, bez skrupułów – odparł stanowczo Munro. W jego myślach wciąż dominował obraz Walentyny wychodzącej na ulicę i mężczyzn w szarych prochowcach, którzy na nią czekali.

– Mamy mało czasu – kontynuowała pani Carpenter. – Sir Nigel, czy jest jakiś sposób, żeby dotrzeć do Waszyngtonu jeszcze dzisiaj?

– O piątej startuje Concorde. To nowa linia, do Bostonu. Ale myślę, że na specjalne życzenie prezydenta można by skierować samolot do Waszyngtonu.

Pani Carpenter spojrzała na zegarek. Była czwarta po południu.

– No to w drogę, panie Munro. Przekażę prezydentowi Matthewsowi nowiny, które przywiózł pan z Moskwy, i poproszę, aby pana przyjął. Przedstawi mu pan osobiście tę swoją makabryczną propozycję. Jeśli oczywiście udzieli panu tak nagłej audiencji…

Pięć minut po wejściu męża do kabiny Liza Larsen wciąż jeszcze kurczowo ściskała jego dłoń. On pytał ją o dom, o dzieci. Wszystko w porządku – odpowiadała – rozmawiała z nimi dwie godziny temu; jest sobota, dzień bez szkoły, są więc w domu, to znaczy u Dahla. Na pewno niczego im nie brakuje – ciągnęła. – Teraz pewnie pojechały do Bogneset, trzeba przecież nakarmić króliki…

Te pogodne rodzinne plotki nie mogły jednak trwać długo.

– Thor, jak to się skończy? – spytała nagle.

– Nie wiem. Nie rozumiem, dlaczego Niemcy nie chcą uwolnić tamtych dwóch ludzi. Ani dlaczego Amerykanie nie zgadzają się na to. Siedzę tu z premierami i ambasadorami, i oni też nie potrafią mi tego powiedzieć.

– A jeśli tamtych dwóch nie wypuszczą, czy on… zrobi to?

– Być może – odparł Thor po namyśle. – Przynajmniej będzie próbował. Jeśli tak, to ja spróbuję mu przeszkodzić. Muszę.

– A ci wszyscy wspaniali kapitanowie tutaj… dlaczego nie chcą ci pomóc?

– Nie mogą, Susełku. Nikt nie może mi pomóc. Muszę to zrobić sam.

– Nie ufam temu Amerykaninowi – szepnęła. – Widziałam go, kiedy przylecieliśmy tutaj z panem Graylingiem. Nie patrzył mi w oczy.

– Mnie też nie. Widzisz, podejrzewam, że on ma rozkaz… spalenia “Freyi”

– Nie! – krzyknęła głośno. – Nie może tego zrobić! Nie zgodzi się spalić żywcem niewinnych ludzi!

– Zrobi to, jeśli mu każą. Pewności nie mam, ale tak sądzę. W każdym razie działa jego okrętu już są skierowane w naszą stronę. Może to tylko na postrach. Ale jeśli Amerykanie dojdą do wniosku, że muszą to zrobić, on to wykona. Widzisz, spalenie od razu całego ładunku bardzo zmniejszyłoby szkody ekologiczne.

Zadrżała i przytuliła się do niego. Zaczęła płakać.

– Nienawidzę go! – wybuchnęła.

Larsen pogłaskał jej włosy, mała głowa niemal całkiem skryła się pod jego potężną dłonią.

– Nie jego powinnaś nienawidzić. On ma po prostu takie rozkazy.

Wszyscy tutaj wykonują tylko rozkazy. Muszą robić to, co im każą inni – gdzieś daleko, w gabinetach Europy i Ameryki.

– Nie dbam o to. Nienawidzę ich wszystkich! Uśmiechnął się i jeszcze raz pogładził ją po głowie.

– Zrób coś dla mnie, Susełku.

– Co?

– Wróć do domu, do Alesund. Nie siedź tutaj. Zajmij się Kurtem i Kristiną. I niech dom będzie gotów na mój powrót. Bo jak tylko to się skończy, przyjadę do domu. Możesz być pewna.

– Jedź już teraz, ze mną!

– Wiesz przecież, że nie mogę – spojrzał na zegarek. – Muszę już iść, pora wracać na statek.

– Nie idź tam! – błagała. – Zabiją cię…

– To mój statek – odpowiedział, łagodnie uwalniając się z jej objęć. – I moja załoga. Ty przecież wiesz, że muszę tam wrócić.

Delikatnie posadził ją w głębokim fotelu komandora Prestona.

Tymczasem w Londynie samochód wiozący Adama Munro z piskiem opon wyskoczył z Downing Street, minął zwykły w tym miejscu tłumek gapiów, ciekawych, jak też wyglądają w dobie kryzysu możni tego świata, i przez pobliski plac Parlamentu pomknął w stronę Cromwell Road i autostrady wiodącej do Heathrow.

Pięć minut później dwaj marynarze królewskiej floty wojennej, walcząc z wiatrem wywołanym potężnymi śmigłami Wessexa, dopinali klamry uprzęży, w której Thor Larsen poszybować miał z powrotem na swój statek. Komandor Preston, sześciu jego oficerów i czterech dowódców okrętów NATO stało w równym szeregu kilkanaście jardów dalej. Wessex wolno uniósł się w górę.

– Panowie! – padła komenda Prestona. Jedenaście dłoni uniosło się ku czapkom w równoczesnym salucie.

Mikę Manning patrzył, jak helikopter unosi brodatego marynarza coraz wyżej i dalej. Ale mimo dużej już odległości, widział wyraźnie, że Norweg patrzy na niego, tylko na niego.

Więc on wie – pomyślał Manning z przerażeniem. – Boże miłosierny, on wszystko wie!


Thor Larsen wszedł w drzwi swojej własnej kajuty, czując na karku lufę pistoletu maszynowego. Swoboda siedział na tym samym krześle co przedtem. Larsena zaprowadzono na przeciwległy koniec długiego stołu.

– Uwierzyli panu? – spytał Ukrainiec.

– Tak, uwierzyli. I miał pan rację: rzeczywiście szykowali podwodny atak po zmroku. Teraz odwołali tę akcję.

– No jasne – parsknął Drake. – Gdyby rzeczywiście chcieli to zrobić, nacisnąłbym guzik bez zastanawiania się, czy to samobójstwo czy nie. Po prostu nie miałbym już wyboru.


Za dziesięć dwunasta prezydent Matthews odłożył słuchawkę telefonu, który przez ostatnie piętnaście minut łączył Biały Dom z rezydencją premiera w Londynie, i popatrzył pytająco na swoich trzech doradców.

– A więc tak – powiedział. – Brytyjczycy zrezygnowali z ataku. Jeszcze jedną naszą szansę diabli wzięli. Nie zostaje już chyba nic innego, jak rozwalić statek… zanim tamci to zrobią. Czy ten okręt jest już na miejscu?

– Jest na swojej pozycji. Działa załadowane i zaprogramowane – potwierdził Poklewski.

– Chyba że ten Munro ma jakiś dobry pomysł – wtrącił Benson. – Przyjmie go pan, panie prezydencie?

– Bob, przyjąłbym samego diabła, gdyby powiedział, że potrafi mnie z tego wyciągnąć.

– Jednego przynajmniej możemy już być pewni – odezwał się Lawrence. – Maksym Rudin nie zwariował. Postąpił tak, jak musiał postąpić w tej sytuacji. W grze przeciwko Wiszniajewowi on również nie ma już mocnych kart. A swoją drogą ciekaw jestem, jak, u diabła, tym dwóm chłopakom udało się zastrzelić samego Iwanienkę?

– Z pewnością pomógł im ten, który teraz dowodzi tą bandą na “Freyi” – Benson miał gotową odpowiedź. – Chętnie dostałbym tego Swobodę w swoje ręce.

– Niewątpliwie zatłukłby go pan na miejscu – skrzywił się z niesmakiem Lawrence.

– Nic podobnego. Zwerbowałbym go. Jest twardy, pomysłowy i bezlitosny. I potrafi grać tak, że dziesięć rządów europejskich tańczy wokół niego jak marionetki.


W Waszyngtonie było południe, w Londynie już piąta, kiedy rejsowy Concorde oderwał swe bocianie nogi od betonu lotniska Heathrow, wyprostował żałośnie dotąd zwisający dziób ku niebu i przekroczywszy barierę dźwięku pognał za zachodzącym słońcem. Naruszono tym samym – na polecenie Downing Street – zwykłe zasady, nie dopuszczające tworzenia fali uderzeniowej nad terenami zamieszkanymi. Niemal natychmiast po starcie potężne silniki Olympus osiągnęły pełną siłę ciągu – 150 tysięcy funtów – i cisnęły smukłą, srebrzystą strzałę wprost do stratosfery.

Kapitan oceniał przelot do Waszyngtonu na trzy godziny – dwie godziny szybciej od słońca. W połowie drogi nad Atlantykiem poinformował swoich pasażerów (wszyscy mieli bilety do Bostonu), że “po drodze” będzie musiał, niestety, wylądować na chwilę na lotnisku im. Dullesa w Waszyngtonie. Wytłumaczył to, jak zwykle w takich przypadkach, zagadkowymi “względami technicznymi”.

W zachodniej Europie była siódma, ale w Moskwie już dziewiąta, kiedy Jefrem Wiszniajew doczekał się wreszcie osobistego – i niewątpliwie niezwykłego, zważywszy choćby na porę – spotkania z Maksymem Rudinem, spotkania, którego z uporem domagał się już od rana. Stary dyktator zgodził się przyjąć głównego ideologa Partii w sali obrad Biura Politycznego, na trzecim piętrze budynku Arsenału. Wiszniajew przyjechał z nie zapowiedzianą obstawą: był z nim marszałek Nikołaj Kierenski. Ale i Rudin nie był sam: w sali obrad czekali już Dymitr Ryków i Wasyl Pietrow.

– Widzę, że mało kto rozkoszuje się piękną wiosenną pogodą na wsi – stwierdził z przekąsem Wiszniajew.

Rudin wzruszył lekceważąco ramionami.

– Właśnie podejmowałem kolacją dwu przyjaciół. A co was, towarzysze, sprowadza na Kreml o tak późnej godzinie?

W sali obrad nie było tym razem ani sekretarek, ani strażników. Było tylko pięciu bossów mafii rządzącej supermocarstwem. Ich gniewne spojrzenia krzyżowały się pod zawieszonymi wysoko kulistymi lampami.

– Zdrada! – warknął Wiszniajew. – Zdrada, towarzyszu sekretarzu generalny!

Zapadła cisza, złowieszcza i groźna.

– Kto zdradził? – spytał spokojnie Rudin.

Wiszniajew przechylił się gwałtownie przez stół, tak że jego twarz znalazła się blisko twarzy Rudina.

– Ci dwaj parszywi Żydzi ze Lwowa – syknął. – Ci dwaj, którzy siedzą teraz w Berlinie. Ci sami, których uwolnienia domaga się banda morderców na Morzu Północnym. Miszkin i Łazariew!

– To prawda – zaczął ostrożnie Rudin – zabójstwo kapitana Rudenki z Aerofłotu stanowi niewątpliwie…

– A czy nie jest to prawdą – przerwał Wiszniajew tonem pogróżki – że ci sami dwaj mordercy zabili Jurija Iwanienkę?

Rudin chętnie popatrzyłby teraz na miny Rykowa i Piętrowa. Zrozumiał, że stało się coś złego: ktoś z ciasnego kręgu wtajemniczonych puścił farbę.

Pietrow zagryzł wargi. Również on, nadzorujący teraz KGB z pomocą generała Obrazcowa, dobrze wiedział, że grono ludzi znających prawdę jest w istocie bardzo, bardzo wąskie. Osobiście był już pewien, że tym, który sypnął, musiał być pułkownik Kukuszkin. Człowiek, który najpierw nie zdołał ochronić przed zamachem swego szefa, a później nie umiał zlikwidować jego morderców. Teraz próbował ratować swoją karierę, a może nawet życie – zmieniając obóz i stawiając na Wiszniajewa.

– Owszem, dopuszczamy taką możliwość – odpowiedział wreszcie Rudin – ale nie ma na to dowodów.

– A ja sądzę, że dowody są! – huknął Wiszniajew. – Są dowody, że to właśnie ci dwaj ludzie zamordowali naszego drogiego towarzysza, Jurija Iwanienkę. I za to ich ścigamy.

Rudin przypomniał sobie natychmiast niedawne czasy, kiedy Wiszniajew – gdyby tylko mógł – utopiłby “drogiego towarzysza Iwanienkę” w łyżce wody. Ale odpowiedział rzeczowo:

– To nie ma nic do rzeczy. Już zabójstwo kapitana Rudenki jest zbrodnią, którą musimy przykładnie ukarać, i zrobimy to, choćby w więzieniu w Berlinie.

– Wątpię – odparł Wiszniajew, dobrze symulując oburzenie. – Wygląda raczej na to, że Niemcy ich uwolnią i wyślą do Izraela. Zachód jest słaby i bojaźliwy, nie będzie się długo opierał terrorystom. A jeśli ci dwaj bandyci dotrą żywi do Izraela, zaczną mówić! I myślę… naprawdę tak myślę, kochani towarzysze… że wszyscy tu dobrze wiemy, co oni powiedzą.

– Czego właściwie chcecie? – spytał zimno Rudin. Wiszniajew wstał. Podniósł się również, idąc za jego przykładem, marszałek Kierenski.

– Domagam się – oświadczył pompatycznie Wiszniajew – zwołania nadzwyczajnego zebrania Biura. Tu, w tej sali, jutro wieczorem o dziewiątej. W sprawie najwyższej państwowej wagi. Mam do tego prawo, nieprawdaż, towarzyszu sekretarzu generalny?

Srebrna grzywa Rudina pochyliła się wolno do przodu. Popatrzył na Wiszniajewa spode łba.

– Tak – mruknął – macie takie prawo.

– A zatem do jutra, o tej samej porze – warknął po wojskowemu główny ideolog i sztywno, jakby kij połknął, wyszedł z sali. Za nim, jak cień, marszałek Kierenski.

Rudin odwrócił twarz do Piętrowa.

– Pułkownik Kukuszkin? – upewnił się.

– Na to wygląda. Tak czy inaczej, Wiszniajew już wie.

– Nie ma żadnej możliwości zlikwidowania tych dwóch w Moabicie? Pietrow pokręcił przecząco głową.

– W każdym razie nie do jutra. Nie zdążymy zmontować nowej akcji, z nowym wykonawcą. Może jest jakiś sposób skłonienia Zachodu, żeby ich w ogóle nie wypuszczać z więzienia?

– Nie ma. Wykorzystałem już wszystkie środki, żeby wpłynąć na Matthewsa. Innych sposobów nie znam. Teraz wszystko zależy od niego i od tego cholernego kanclerza z Bonn… Jutro – dodał po chwili – Wiszniajew sprowadzi tu Kukuszkina i zażąda, żebyśmy wszyscy go wysłuchali. A jeśli w tym momencie Miszkin i Łazariew będą już w Izraelu…


O ósmej wieczór czasu środkowoeuropejskiego Andrew Drake, korzystając i tym razem z głosu kapitana Larsena, nadał swoje kolejne ultimatum: “Jutro o godzinie 9.00 wypompujemy z «Freyi» do morza sto tysięcy ton ropy, jeśli nie otrzymamy do tego czasu wiadomości, że Miszkin i Łazariew są już w samolocie, w drodze do Tel Awiwu. Jeśli następnie do godziny 20.00 nie dotrą oni do Izraela, bez dalszej zwłoki wysadzimy «Freyę» w powietrze”.

– To już chyba rzeczywiście ostatni dzwonek – powiedział do siebie kanclerz Busch, kiedy dziesięć minut później przekazano mu treść ultimatum. – Co właściwie pan William Matthews sobie wyobraża? Nikt, absolutnie nikt nie zmusi kanclerza Niemiec do kontynuowania tej ciuciubabki. Dosyć tego.

O ósmej dwadzieścia rząd RFN ogłosił, że podjął jednostronnie decyzję uwolnienia Miszkina i Łazariewa o ósmej rano następnego dnia.

Dziesięć minut później do dowódcy USS “Moran”, komandora Mike'a Manninga, dotarła zakodowana depesza. Po rozszyfrowaniu tekst brzmiał krótko i jasno: “Przygotować się do otwarcia ognia jutro 7.00”. Manning zmiął depeszę w kulkę i jeszcze raz spojrzał przez bulaj w kierunku “Freyi”. Tankowiec był już oświetlony niczym choinka: latarnie i reflektory zalewały nadbudówkę potokami białego światła. Pięć mil od dział “Morana” “Freya” spoczywała na morzu nieruchomo, skazana i bezradna; czekała już tylko, który z dwóch wyznaczonych jej katów pierwszy wykona wyrok.


Kiedy Thor Larsen rozmawiał przez radiotelefon “Freyi” z Kontrolą Mozy, Concorde wiozący Adama Munro przemknął nad ogrodzeniem lotniska im. Dullesa; silne odchylenie kadłuba do tyłu, załamany dziób, otwarte klapy i podwozie gotowe już na pierwszy kontakt z ziemią – upodobniały go do wielkiego drapieżnego ptaka. Zdezorientowani pasażerowie, z twarzami przylepionymi do maleńkich okien niczym złote rybki w akwarium, zauważyli tylko, że samolot nie dokołował do budynku dworca lotniczego; zatrzymał się, z pracującymi wciąż silnikami, na jednym z pasów dojazdowych, przy czekającej czarnej limuzynie. Sprawnie podtoczono do drzwi samolotu wąskie schodki.

W kabinie tylko jeden pasażer wstał ze swojego miejsca. Nie miał ani płaszcza, ani żadnego bagażu ręcznego. Szybko wyszedł z kabiny i zbiegł po schodkach. Chwilę później schodki odsunięto od samolotu i zamknięto drzwi. Pilot Concorde'a, przeprosiwszy raz jeszcze pasażerów za przerwę w podróży, oznajmił, że start w dalszą drogę do Bostonu nastąpi natychmiast.

Munro wsiadł do samochodu w towarzystwie dwu dobrze zbudowanych mężczyzn. Ci natychmiast zażądali od niego paszportu. Studiowali go starannie przez całą drogę, jaką samochód musiał pokonać przez płytę lotniska na tyły odległego hangaru. Czekał tam już na nich mały helikopter z pracującymi silnikami.

Agenci ochrony prezydenckiej zachowywali wobec gościa oficjalne, uprzejme milczenie. Takie mieli rozkazy. Przed wejściem do helikoptera dokładnie sprawdzili, czy Munro nie ma przy sobie broni. Śmigłowiec, do którego wsiedli wszyscy trzej, ruszył w stronę centrum miasta. Przeleciał nad Potomakiem i jego odnogami i miękko wylądował na trawniku przed Białym Domem, niespełna sto jardów od okien Owalnego Gabinetu. W Waszyngtonie była piętnasta trzydzieści.

Dwaj agenci poprowadzili Szkota przez trawnik w stronę wąskiej uliczki między starym budynkiem rządowym – wielkim, szarym, niezbyt gustownym, ozdobionym licznymi portalami i kolumnadami, z tysiącem okien o najrozmaitszych kształtach – a maleńkim w porównaniu z tamtym kolosem, zachodnim skrzydłem Białego Domu: przysadzistym pawilonem, którego dolna część kryje się w zagłębieniu terenu. Agenci eskortujący Adama Munro wprowadzili go do tego właśnie pawilonu przez niskie drzwi w suterenie. Zaraz za drzwiami wszyscy trzej musieli wylegitymować się przed dyżurującym tu umundurowanym policjantem. Munro był cokolwiek rozczarowany: wszystko to daleko odbiegało od imponującego wrażenia, jakie robiła na turystach rozległa frontowa fasada budynku od strony Pennsylvania Avenue.

Policjant porozumiał się za pomocą interfonu z kimś znacznie od niego ważniejszym. Po paru minutach otworzyły się obok nich drzwi windy i wyszła z nich sekretarka. Poprowadziła całą trójkę długim korytarzem aż do wąskiej klatki schodowej, którą weszli piętro wyżej, na parter budynku. Tutaj funkcje przewodnika przejął inny pracownik Białego Domu, tym razem mężczyzna. Urzędowo schludny, w dobrze skrojonym ciemnoszarym garniturze, urzędnik patrzył z niesmakiem na wymiętego, zarośniętego i potarganego Szkota. Powstrzymał się jednak od uwag.

– Kazano mi wprowadzić pana natychmiast, panie Munro – oświadczył i poszedł dalej. Dwaj agenci ochrony prezydenckiej pozostali z dziewczyną.

Munro szedł za urzędnikiem długim korytarzem. Po drodze minęli popiersie Abrahama Lincolna. Nagle urzędnik skręcił w płytką niszę, gdzie przy niskim stoliku dyżurował następny umundurowany policjant. Za nim były duże białe kasetonowe drzwi. Policjant jeszcze raz sprawdził paszport Brytyjczyka, potem przyjrzał się jemu samemu z wyraźną dezaprobatą, wreszcie sięgnął pod biurko i nacisnął ukryty tam guzik. Odezwał się brzęczyk zamka. Towarzyszący Szkotowi urzędnik pchnął drzwi i uprzejmie przepuścił go przed sobą. Munro zrobił jeszcze dwa kroki, zanim zorientował się, że jest już w gabinecie prezydenta. Drzwi cicho zatrzasnęły się za nim.

Obecni w pokoju mężczyźni najwyraźniej na niego czekali: wszyscy czterej wpatrywali się uważnie w drzwi. Rozpoznał natychmiast prezydenta Matthewsa – ale był to prezydent, jakiego nie oglądają wyborcy: szary ze zmęczenia, zmizerowany, o dziesięć lat starszy niż ów krzepki, pewny siebie, energiczny mężczyzna z ekranów telewizyjnych i plakatów.

Benson wstał i podszedł do niego.

– Bob Benson – przedstawił się i poprowadził Szkota w stronę prezydenta. William Matthews przechylił się przez biurko, by uścisnąć jego dłoń. Potem Munro przywitał się z Lawrence'em i Poklewskim. Obu znał ze zdjęć w gazetach.

– A więc – odezwał się prezydent z nieskrywaną ciekawością – to pan jest człowiekiem, który prowadzi “Słowika”.

– Który prowadził “Słowika”, panie prezydencie – poprawił Munro. – Bo, jak sądzę, dwanaście godzin temu agent wpadł w ręce KGB.

– Naprawdę bardzo mi przykro – rzekł Matthews – ale pan przecież wie, jakie ultimatum postawił mi Maksym Rudin. Musiałem wiedzieć, dlaczego to zrobił.

– Teraz już wiemy – wtrącił Poklewski – ale to chyba niewiele nam dało, poza dowodem, że Rudin jest tak samo przyparty do muru jak my. Swoją drogą, co za fantastyczna historia: dwaj amatorzy mordują na ulicy w Kijowie samego Iwanienkę…

– Nie musimy chyba – przerwał te rozważania Lawrence – przekonywać pana Munro o wadze i doniosłości Traktatu Dublińskiego ani o tym, że ewentualne przejęcie władzy przez Jefrema Wiszniajewa prowadzi wprost do wojny. Z pewnością czytał pan wszystkie te raporty z posiedzeń Politbiura, które dostawał pan od “Słowika”?

– Tak, panie ministrze. Czytałem wszystkie w oryginale rosyjskim natychmiast po odebraniu od agenta. I wiem, co jest grane… po obu stronach.

– Jakie zatem proponuje pan wyjście? – przeszedł do sedna sprawy Matthews. – Pani premier prosiła, abym przyjął pana osobiście, ponieważ ma pan pewne propozycje, których ona nie chce i nie może omawiać przez telefon. Dlatego właśnie jest pan teraz tutaj, prawda?

– Zgadza się, panie prezydencie.

Zadzwonił telefon. Benson słuchał przez chwilę w milczeniu.

– Jest coraz gorzej – powiedział odkładając słuchawkę. – Ten Swoboda oświadczył właśnie, że wypuści z “Freyi” sto tysięcy ton ropy jutro o dziewiątej czasu europejskiego. Czyli za dwanaście godzin.

– A więc, na czym polega pańska propozycja? – wrócił do swojej kwestii prezydent.

– Jak wiadomo, są tu zasadniczo dwie możliwości. Albo Miszkin i Łazariew odlecą wolni do Izraela, zaczną tam gadać i wykończą w ten sposób za jednym zamachem pana Rudina i Traktat Dubliński. Albo zostaną tam, gdzie są, a wtedy “Freya” i jej załoga muszą zginąć… w ten czy inny sposób.

Nie wspomniał oczywiście o brytyjskich podejrzeniach co do rzeczywistej roli “Morana”. ale wystarczyło sformułowanie: “w ten czy inny sposób”. Poklewski spojrzał na Bensona wzrokiem pełnym niepokoju; szef CIA zachowywał jednak kamienną twarz.

– W istocie jednak – ciągnął dalej Munro – obawy Rudina nie dotyczą tego, gdzie, w sensie fizycznym, znajdują się Miszkin i Łazariew. Chodzi mu tylko o to, żeby nie dać im możliwości ogłoszenia przed światem, co zrobili pięć miesięcy temu w Kijowie.

Matthews westchnął z rozczarowaniem.

– Rozważaliśmy to już, panie Munro. Prosiliśmy premiera Golena, aby zgodził się na ich przylot do Izraela, następnie trzymał w izolacji aż do uwolnienia “Freyi”, a w końcu wysłał ich z powrotem do Moabitu albo zamknął na następne dziesięć lat u siebie w więzieniu. Pan Goleń odmówił. Uznał, że skoro publicznie obiecał spełnić żądania terrorystów, to już nie będzie mógł wycofać się z obietnicy. I rzeczywiście nie może się wycofać. Przykro mi, panie Munro, ale wygląda na to, że pańska podróż była daremna.

– Nie to miałem na myśli – odpowiedział spokojnie Munro. – W czasie lotu spisałem swoją propozycję w możliwie zwięzłej formie.

Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki kilka kartek z nadrukiem firmowym British Airways i położył je na biurku prezydenta. Matthews zabrał się do lektury; im dalej czytał, tym coraz większa na jego twarzy malowała się zgroza.

– To okropne – powiedział odkładając ostatnią kartkę. – A więc nie mam wyboru. Albo raczej: mam, ale cokolwiek wybiorę, muszą umrzeć ludzie.

Munro przyglądał mu się bez współczucia. Już od dawna wiedział, że wielcy politycy bynajmniej nie wahają się szafować życiem innych ludzi – jeśli tylko mają pewność, że opinia publiczna nie obciąży ich za to osobistą odpowiedzialnością.

– Takie sytuacje już się zdarzały, panie prezydencie – skonstatował zimno – i na pewno zdarzą się jeszcze nieraz. W naszej Firmie nazywamy to “diabelską alternatywą”.

Metthews bez słowa podał notatki Bensonowi. Ten przeczytał je pospiesznie.

– Pomysłowe – powiedział. – I może być skuteczne. Tylko czy starczy nam na to czasu?

– Odpowiedni sprzęt już mamy – rzekł Munro. – A czasu jest mało, ale nie za mało. Powinienem zdążyć do Berlina na siódmą rano. A więc mam dziesięć godzin na podróż i przygotowanie akcji.

– No dobrze – odezwał się prezydent – ale skąd macie pewność, że Rudin zgodzi się na taki wariant?

– Jedyny sposób, to zapytać go o to – powiedział Poklewski, który także przeczytał już notatki Szkota i oddał je Lawrence'owi. Już po chwili wytworny bostończyk odrzucił kartki, jakby parzyły mu palce.

– To ohydne i nieludzkie! – zawołał. – Rząd USA nie może akceptować takich metod!

– Więc sądzi pan, że lepiej i szlachetniej jest patrzeć z założonymi rękami, jak dwudziestu dziewięciu niewinnych marynarzy płonie żywcem? – spytał Munro.

Ponownie zadzwonił telefon – i znowu słuchawkę podniósł Benson.

– Obawiam się – powiedział po chwili do prezydenta – że nie mamy już innego wyjścia, jak starać się o osobistą zgodę Rudina. Właśnie przed chwilą kanclerz Busch ogłosił publicznie, że uwolni Miszkina i Łazariewa jutro o ósmej rano. I tym razem już tego nie odwoła.

– A więc jednak musimy spróbować pańskiej metody, panie Munro – oświadczył prezydent. – Ale macie oczywiście rację, że nie mogę takiej decyzji podjąć sam. Muszę mieć zgodę i poparcie dla naszego planu od Maksyma Rudina. On musi o tym wiedzieć z góry. Zadzwonię do niego osobiście.

– Panie prezydencie – uśmiechnął się sceptycznie Munro – przecież Rudin nie skorzystał z gorącej linii, kiedy skierował to ultimatum do pana. On z pewnością nie ufa swojemu personelowi na Kremlu. W takich rozgrywkach frakcyjnych nawet najmniejszy drobiazg staje się cenną informacją dla przeciwników i może zmienić układ sił. Myślę, że taką propozycję można mu złożyć tylko w bezpośredniej rozmowie w cztery oczy… inaczej po prostu nie będzie mógł jej przyjąć.

– Ale przecież nie zdąży pan polecieć do Moskwy i wrócić na siódmą do Berlina – zauważył Poklewski.

– Owszem, jest na to sposób – powiedział Benson. – Blackbird mógłby pokonać tę drogę dostatecznie szybko. W bazie Andrews jest jedna taka maszyna.

Matthews namyślał się przez chwilę.

– Bob, osobiście zawieziesz pana Munro do Andrews. Stan, zawiadom obsługę Blackbirda, żeby najdalej za godzinę byli gotowi do startu. A ja zadzwonię do Rudina i załatwię zgodę na wpuszczenie samolotu w radziecką przestrzeń powietrzną. Powiem mu też, że pan Adam Munro jest moim osobistym pełnomocnikiem. Czy coś jeszcze, panie Munro?

Szkot wyciągnął z kieszeni jeszcze jedną kartkę.

– Czy koledzy z Kompanii mogliby przekazać to szybko mojemu szefowi? Chodzi o to, żeby Sir Nigel przygotował wszystko, co trzeba w Londynie i w Berlinie.

– Załatwimy to – obiecał prezydent. – A teraz życzę panu szczęśliwej drogi, panie Munro. I powodzenia w pańskiej misji.

Загрузка...