13.

Od 13.00 do 19.00

O ile reakcje środków przekazu na transmisję z godziny dziewiątej były przytłumione i pełne wątpliwości, bo nie sprawdzone były informacje i ich źródła – o tyle po dwunastej rozpętała się już prawdziwa burza. Teraz nikt już nie miał wątpliwości, co stało się z “Freyą” ani, co powiedział kapitan Larsen w radiowej rozmowie z Kontrolą Mozy. Zbyt wielu ludzi słyszało to na własne uszy.

Wielkie nagłówki, przygotowane dla popołudniowych wydań gazet już o dziesiątej rano, teraz wyrzucono do kosza. Te, które przesłano drukarniom o 12.30, były znacznie potężniejsze, zarówno pod względem rozmiarów jak tonacji. Nie było już w nich znaków zapytania. W pośpiechu przygotowywano nowe artykuły wstępne, od publicystów specjalizujących się w sprawach żeglugi i ochrony środowiska zażądano pierwszych, błyskawicznych komentarzy. Stacje radiowe i telewizyjne całej Europy przerwały w porze obiadu swoje zwykłe programy, by przekazać widzom i słuchaczom sensacyjną wiadomość.

Dokładnie pięć minut po dwunastej człowiek w kasku motocyklisty, z goglami na oczach i szalikiem otulającym dolną część twarzy, wszedł spokojnie do hallu budynku przy Fleet Street 85 i oddał kopertę zaadresowaną do redaktora wiadomości bieżących Press Association. Później nikt nie mógł go sobie przypomnieć; do tego hallu wchodzą każdego dnia dziesiątki takich posłańców. O dwunastej piętnaście redaktor otworzył kopertę. Zawierała dokładny tekst oświadczenia odczytanego przez kapitana Larsena piętnaście minut temu. Tekst musiał być sporządzony dużo wcześniej. Redaktor pokazał go swojemu naczelnemu, a ten zawiadomił policję stołeczną. Zanim policja przyjechała, tekst powędrował już dalekopisami “PA” i sąsiadującej z nią agencji Reutera w świat.

A Myrosław Kamynski, opuściwszy Fleet Street, cisnął swój kask, gogle i szalik do pierwszego kubła ze śmieciami, potem taksówką pojechał na lotnisko Heathrow i o 14.15 był już na pokładzie samolotu startującego do Tel Awiwu.

Około drugiej atak dziennikarzy na rządy Holandii i RFN był już zmasowany. Oblegani w placówkach rządowych ludzie nie mieli nawet czasu, by na trzeźwo przemyśleć swoje reakcje na tę lawinę pytań i żądań. Obie administracje zostały zasypane telefonami, w których rozmówcy domagali się zgody na uwolnienie Miszkina i Łazariewa, by zapobiec niechybnej – w razie odmowy – katastrofie “Freyi” i zagładzie europejskich brzegów.

O pierwszej niemiecki ambasador w Hadze rozmawiał przez telefon ze swoim ministrem spraw zagranicznych w Bonn, Klausem Hagowitzem. Ten nie wahał się przeszkodzić w obiedzie kanclerzowi Republiki, by natychmiast omówić sprawę. Rząd w Bonn dysponował już pełnym tekstem oświadczenia z godziny dwunastej, i to z dwu różnych źródeł: bezpośredniego nagrania dokonała służba wywiadowcza BND, a wkrótce potem tutejsze dalekopisy wystukały tekst nadany przez Reutera.

Za kwadrans druga Kancelaria wydała oświadczenie, z którego wynikało, że o trzeciej odbędzie się specjalne posiedzenie rządu w tej sprawie. W trosce o głosy wyborców ministrowie zrezygnowali tym razem z weekendowych wyjazdów; zjedzony w pośpiechu obiad nie wyszedł im na zdrowie.


Naczelnik więzienia Tegel odkładał słuchawkę telefonu dwie minuty po drugiej w postawie zdradzającej respekt dla rozmówcy. Nieczęsto się zdarzało, by federalny minister sprawiedliwości omijał zwykłą drogę służbową, przez burmistrza Berlina Zachodniego, i zwracał się bezpośrednio do dyrektora.

Sięgnął po telefon wewnętrzny i wydał polecenia sekretarce. Niewątpliwie wkrótce zadzwonią z ratusza i potwierdzą tę wiadomość – ale niby dlaczego polecenia samego ministra miałyby czekać tylko z tego powodu, że burmistrz ma właśnie przerwę obiadową. Już po trzech minutach w gabinecie naczelnika zameldował się jeden ze starszych oficerów.

– Słuchał pan wiadomości o drugiej? – spytał naczelnik.

Oficer wyjaśnił, że robił właśnie obchód, kiedy odezwał się sygnał alarmowy. Podszedł wtedy do ściennego telefonu i został wezwany tutaj. Nie, nie miał okazji słuchać ostatnich wiadomości.

Naczelnik opowiedział mu więc krótko o południowych żądaniach terrorystów, przekazanych z pokładu “Freyi”. Strażnik otworzył usta ze zdumienia.

– Zupełnie jak z książki sensacyjnej, co? – zaśmiał się naczelnik. – Wygląda na to, że wkrótce będziemy w samym centrum wydarzeń. Trzeba uszczelnić budę. Wydałem już polecenie głównej bramie. Nie wpuszczać nikogo prócz personelu. Wszystkich pismaków kierować do ratusza. Teraz, co się tyczy Miszkina i Łazariewa. Straże na piętrze, a zwłaszcza na tym korytarzu potroić. Odwołać wszystkie urlopy, musimy mieć dużo ludzi do pracy. Wszystkich innych więźniów z tego korytarza przenieść do dalszych cel albo nawet na inne piętra. Odizolować tę część więzienia. Z Bonn leci już tutaj ekipa z wywiadu. Chcę ich zapytać, kim są ich przyjaciele na Morzu Północnym. Najgorsze, że nikt nie wie, jak długo potrwa ten stan wyjątkowy. O której miał pan skończyć służbę?

– O szóstej wieczór, panie naczelniku.

– I wróciłby pan w poniedziałek rano o ósmej?

– Nie, panie naczelniku. O północy z niedzieli na poniedziałek. W tym tygodniu przechodzę na nocną zmianę.

– Będę, niestety, musiał pana prosić o objęcie wachty ciągłej… i to od zaraz. Oczywiście dostanie pan potem odpowiednio dłuższy urlop i solidną premię. Ale teraz chciałbym, żeby pan nadzorował tę akcję przez cały czas. Zgoda?

– Tak jest, według rozkazu. Mogę od razu wziąć się do roboty. Naczelnik, który lubił afiszować się koleżeńską postawą w stosunku do podwładnych, wstał zza biurka, obszedł je dokoła i poklepał mężczyznę po plecach.

– Porządny z pana chłop, Jahn. Zupełnie nie wiem, co byśmy tu bez pana zrobili.


Kiedy wieża kontrolna wydała zezwolenie na start, major Latham oderwał na chwilę wzrok od ciągnącego się przed nim pasa startowego i skinął na drugiego pilota. Tamten wyciągnął dłoń w stronę czterech manefek sterujących przepustnicami i powoli posunął je do przodu; cztery osadzone w skrzydłach silniki Rolls-Royce Spey szybko zwiększały obroty. Kiedy siła ciągu przekroczyła 45 000 funtów, Nimrod Mk II wystartował z bazy RAF-u w Kinloss w Szkocji i pomknął na południe, w stronę kanału La Manche.

Trzydziestojednoletni major lotnictwa morskiego, Mark Latham, pilotował dziś maszynę, o której wiedział, że to najlepszy w świecie samolot do obserwacji morza i jego głębin. Z wysoko wykwalifikowaną dwunastoosobową załogą, z najnowocześniejszymi systemami zasilania, nawigacji i kontroli lotu, Nimrod mógł ślizgać się nad falami, powoli i statecznie, wsłuchując się podwodnym uchem w odgłosy podwodnego ruchu, czy też krążyć całymi godzinami na dużej wysokości, z dwoma silnikami wyłączonymi dla oszczędności paliwa, obserwując ogromny obszar oceanu pod sobą. Jego radary potrafiły wykryć najdrobniejsze poruszenia przedmiotów metalowych na powierzchni morza, jego kamery widziały wszystko, zarówno w dzień, jak w nocy. Nie mogły przeszkodzić w tych obserwacjach sztorm ani śnieg, grad ani mżawka. Napływające informacje przetwarzał komputerowy system Datalink, bezbłędnie identyfikując i kompletując to, co tylko cząstkowo postrzegały instrumenty; tak skompletowany, całościowy obraz sytuacji przekazywany był natychmiast do centralnej pamięci Datalink, za pośrednictwem lądowej bazy lotniczej albo specjalnego okrętu Marynarki Królewskiej.

Rozkaz na ten dzień – słoneczny wiosenny piątek – przewidywał zajęcie pozycji obserwacyjnej na wysokości piętnastu tysięcy stóp nad “Freyą” i krążenie tam aż do chwili, gdy zadanie to przejmie druga maszyna tego typu.

– Jest już na ekranie, kapitanie – odezwał się w interkomie Lathama głos operatora radaru. W tylnej części kadłuba samolotu operator patrzył, jak przy górnej krawędzi ekranu, za szerokim pasem kompletnej pustki, pojawił się nagle duży świetlisty punkt; teraz, w miarę jak zbliżali się do,,Freyi”, przesuwał się on ku środkowi okrągłego ekranu.

– Włącz kamery! – rozkazał Latham.

Pod brzuchem Nimroda dzienna kamera typu F. 126 obróciła się w swoim gnieździe, przypominającym wieżyczkę karabinów maszynowych w bombowcu; jej obiektyw odnalazł “Freyę” i zatrzymał się na niej. Automatyczne mechanizmy regulowały odległość i przysłonę, by w każdej chwili dawać maksymalnie ostry obraz. Zamknięci w ciemnych czeluściach kadłuba niczym krety, operatorzy Nimroda ujrzeli “Freyę” na swoich ekranach. Od tego momentu, niezależnie od ruchów samolotu, kamery będą wpatrywać się w pokład tankowca, obracając się automatycznie w swoich gniazdach. Nawet jeśli “Freya” ruszy, nadal będą ją śledzić – dopóki nie dotrze do nich inna elektroniczna instrukcja.

– Transmisja! – rozległ się następny rozkaz Lathama.

System Datalink zaczął przesyłać obrazy na wybrzeże brytyjskie. Stamtąd wędrowały natychmiast dalej, do Londynu. Nimrod był teraz lekko przechylony na lewe skrzydło, tak że Latham, zajmujący lewy fotel w kabinie pilotów, mógł obserwować “Freyę” gołym okiem. Oczywiście pracujący za jego plecami operatorzy widzieli, dzięki teleobiektywom kamer, więcej i lepiej. Widzieli, jak samotny terrorysta na pomoście dziobowym uniósł zamaskowaną twarz, z niepokojem obserwując krążącą trzy mile nad nim srebrzystą jaskółkę; dostrzegli też drugiego, na bocianim gnieździe komina, i powiększyli maksymalnie obraz, aż cały ekran wypełniła czarna kominiarka. Mężczyzna, dobrze widoczny w promieniach słońca, ściskał w dłoniach automatyczny karabin.

– Są tam, gnojki! – zawołał operator kamery do interkomu.

Latham ustawił Nimroda na kursie okrążającym pozycję “Freyi” po dużym, łagodnym łuku, włączył automatycznego pilota, unieruchomił dwa silniki, a obroty dwóch pozostałych zmniejszył do poziomu gwarantującego stateczność maszyny. Nimrod zaczął systematyczną realizację swojego zadania: krążył tutaj, obserwował i czekał, kierując wszystkie zbierane nieustannie informacje do naziemnej bazy. Latham przekazał kontrolę nad lotem swojemu zastępcy, odpiął pas i wyszedł z kabiny pilotów. W obliczonej na jednoczesne przebywanie czterech ludzi części mieszkalnej samolotu odwiedził toaletę, umył ręce, po czym zabrał się do jedzenia obiadu, który – w hermetycznej paczce z folii – zdążył się już zagrzać w piecyku. Przyszło mu nagle do głowy, że to dosyć komfortowy sposób prowadzenia wojny.


Migając wszystkimi światłami, volvo naczelnika policji w Alesund wspinało się wąską szutrową dróżką w stronę drewnianego, przypominającego amerykańskie ranczo, domu w Bogneset, oddalonego o dwadzieścia minut jazdy od centrum miasta. Samochód zatrzymał się przed gankiem z surowego kamienia.

Trygve Dahl był rówieśnikiem Thora Larsena. Razem dorastali tu, w Alesund; później Larsen wstąpił do marynarki handlowej, a Dahl mniej więcej w tym samym czasie rozpoczął służbę w policji. Znał także Lizę Larsen, odkąd Thor przywiózł tu żonę, wkrótce po ślubie w Oslo. Dzieci Dahla chodziły do szkoły z Kurtem i Kristiną, razem się bawiły, i żeglowały podczas długich letnich wakacji.

Do diabła! – pomyślał, kiedy wysiadał z samochodu. – Jak mam jej to powiedzieć?

Już od dłuższego czasu próbował się do niej dodzwonić, ale nikt nie odbierał telefonu, co mogło oznaczać, że wyjechała do miasta. Dzieci na pewno są w szkole. Jeśli wybrała się po zakupy, może spotkała już kogoś, kto jej wszystko powiedział. Dahl nacisnął dzwonek, a ponieważ nie było żadnej reakcji, obszedł dom dookoła. Liza Larsen lubiła uprawiać ogródek warzywny. I tutaj ją znalazł; karmiła młodą marchewką ulubionego królika Kristiny. Dostrzegła go od razu i uśmiechnęła się szeroko. A więc nie wie – pomyślał. Ona tymczasem wepchnęła resztę marchwi do klatki i podeszła do niego, ściągając po drodze robocze rękawiczki.

– Cieszę się, że cię widzę, Trygve. Co też cię wyciągnęło z miasta?

– Nie słuchałaś dziś rano radia, Lizo? Zastanowiła się przez chwilę.

– Słuchałam wiadomości o ósmej, przy śniadaniu. Potem byłam przez cały czas tutaj, w ogrodzie.

– To dlatego nie odbierałaś telefonu…

Po raz pierwszy cień niepokoju pojawił się w jej piwnych oczach. Uśmiech zgasł.

– Oczywiście, stąd nie mogłabym go słyszeć. A dzwoniłeś?

– Tak, dzwoniłem… Lizo, wysłuchaj mnie spokojnie… Zdarzyło się coś niedobrego… Nie, nie… nie dzieciom. Thorowi.

Zbladła jak papier mimo widocznej już miodowej, wiosennej opalenizny. Ostrożnie dobierając słowa Dahl opowiedział, co stało się tego ranka na morzu koło Rotterdamu.

– Na razie, o ile wiemy, jest cały i zdrowy. Nie doszło do żadnej tragedii. I na pewno nie dojdzie. Niemcy po prostu wypuszczą tych dwóch ludzi i wszystko będzie dobrze.

Nie płakała, nie wpadła w panikę. Stała spokojnie pośród grządek młodej sałaty. Wreszcie rzekła:

– Chcę być blisko niego.

Policjantowi spadł kamień z serca. Właściwie spodziewał się tego po niej, ale ta szybka decyzja przyniosła mu ulgę. Teraz mógł się już zająć stroną organizacyjną. W tej dziedzinie czuł się znacznie lepiej.

– Prywatny samolot Harry'ego Wennerstroma powinien być za jakieś dwadzieścia minut na naszym lotnisku – mówił, gdy szybkim krokiem okrążali dom. – Sam cię tam zawiozę. Wennerstrom zadzwonił do mnie jakąś godzinę temu. Też pomyślał, że pewnie wolałabyś być blisko, w Rotterdamie. A o dzieci się nie martw. Kazałem je zabrać ze szkoły, zanim usłyszą coś od nauczycieli. Oczywiście jak długo tam będziesz, mogą zostać u nas. Będziemy się nimi opiekować.

Dwadzieścia minut później Liza siedziała już w pędzącym w stronę Alesund samochodzie Dahla. Szef policji przez radio wezwał prom, który miał ich przewieźć na lotnisko. Parę minut po wpół do drugiej mały odrzutowiec w srebrzystobiałych barwach Nordia Linę z wyciem silników oderwał się od płyty lotniska, zatoczył szeroki łuk nad morzem i nabierając wysokości pomknął na południe.


Nasilająca się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych fala terroryzmu skłoniła rząd brytyjski do opracowania typowej procedury na wypadek tego rodzaju aktów. Pierwszym i podstawowym krokiem tej procedury jest powołanie sztabu kryzysowego, czyli “Jednorożca”; ta dziwna na pierwszy rzut oka nazwa jest tylko literowym skrótem długiej, oficjalnej nazwy “sztabu”. Kiedy kryzys jest poważny i wymaga współdziałania różnych ministerstw i ich agend, sztab kryzysowy, do którego wchodzą reprezentanci wszystkich tych placówek, spotyka się w swojej kwaterze głównej, by połączyć różne informacje i na podstawie tej syntezy podejmować decyzje i koordynować działania. Ta “kwatera główna” to silnie strzeżony pokój w Whitehall, dwa piętra poniżej biur rządu i tylko parę kroków – jeśli posłużyć się drogą przez trawiasty dziedziniec – od rezydencji przy Downing Street 10. W tym właśnie pokoju zbiera się UNICORNE; tym skrótem zastępują wszyscy długą i niewygodną nazwę oficjalną: “Zespół rewizyjny do spraw bezpieczeństwa narodowego przy rządzie Zjednoczonego Królestwa”.

Ze wszystkich stron otaczają tę salę małe pokoiki biurowe obsługujące Jednorożca: specjalna centrala telefoniczna, nie związana z siecią publiczną, za to łącząca UNICORNE i wszystkie ważniejsze urzędy państwowe bezpośrednimi liniami, których nie ima się żaden podsłuch; pokój teleksów, zastawiony dalekopisami głównych agencji prasowych; kabina radiowa z urządzeniami nadawczo-odbiorczymi; wreszcie pokój sekretarek, pełen maszyn do pisania i aparatów kopiujących. Jest tu także mała kuchenka, w której zaufany człowiek przygotowuje kawę i kanapki.

Zebrani w piątkowe popołudnie pod przewodnictwem sekretarza Gabinetu, Sir Juliana Flannery'ego, reprezentowali wszystkie resorty, które wedle jego oceny mogły być pomocne w tej sprawie. W tej fazie prac nie uczestniczyli jeszcze ministrowie, choć każdy przysłał tu swojego przedstawiciela, co najmniej w randze podsekretarza stanu, z Ministerstw: Spraw Zagranicznych, Spraw Wewnętrznych, Obrony, Handlu i Przemysłu, Środowiska, Energii oraz Rolnictwa i Rybołówstwa.

Towarzyszyło im liczne grono ekspertów z różnych dziedzin; dominowali w tej grupie specjaliści od materiałów wybuchowych, od budownictwa okrętowego i od ochrony środowiska, i z wywiadu wojskowego, z MI5 i z SIS. Był tu również zastępca szefa sztabu sił zbrojnych oraz łącznicy służb specjalnych: pułkownik z Royal Air Forces i pułkownik piechoty morskiej. Ten ostatni nazywał się Tim Holmes.

Przez pierwsze parę minut zebrani czytali w milczeniu tekst południowego komunikatu kapitana Larsena.

– Myślę, panowie – otworzył naradę Sir Julian – że powinniśmy zacząć od skonstatowania elementarnych faktów. Najpierw sam statek, ta… aha, “Freya”… co właściwie o niej wiemy?

Wszystkie spojrzenia skierowały się na eksperta od budownictwa okrętowego, przysłanego tu z Ministerstwa Handlu i Przemysłu.

– Byłem dziś u Lloyda – oświadczył bez żadnych wstępów – i dostałem plan “Freyi”. Mam go ze sobą. To bardzo dokładny plan, jest na nim każdy nit i każda śruba.

Rozłożywszy plan na stole, objaśniał go przez jakieś dziesięć minut: mówił o rozmiarach, pojemności i rozmieszczeniu ładunku “Freyi”, o jej konstrukcji – prostym, zrozumiałym dla laików językiem. Kiedy skończył, poproszono o zabranie głosu eksperta z Ministerstwa Energii. Jego asystent postawił na stole pięciostopowy model supertankowca.

– Wypożyczyłem to – powiedział ekspert – z British Petroleum. Jest to model brytyjskiego supertankowca “Princess”, o pojemności ćwierć miliona ton. Różnice konstrukcji nie są duże, natomiast “Freya” jest po prostu większa.

Posługując się modelem próbował opisać przypuszczalny rozkład pomieszczeń w nadbudówce, pokazał też, jak mogą być rozlokowane zbiorniki balastowe, dodając jednak, że na ścisłe informacje trzeba zaczekać, aż dotrze do Londynu szczegółowy raport z Nordia Linę. Zebrani przyglądali się tej demonstracji z uwagą. Nikt jednak nie śledził słów eksperta pilniej niż pułkownik Holmes; to jego formacja, komandosi “marines”, będzie zapewne musiała zaatakować statek i unieszkodliwić porywaczy. A Holmes wiedział, że jego ludzie, zanim wejdą na pokład, zechcą znać na pamięć każdy kąt “Freyi”.

– Jeszcze jedna ważna informacja – zakończył ekspert z Ministerstwa Energii. – Cały ładunek statku stanowi mubarak.

– O Boże! – westchnął któryś z siedzących przy stole. Sir Julian spojrzał na niego z zaciekawieniem.

– Tak, doktorze Henderson?…

Henderson był naukowcem z laboratorium Warren Springs; tutaj towarzyszył przedstawicielowi Ministerstwa Rolnictwa i Rybołówstwa.

– Chodzi o to – zaczął doktor swoim niepoprawnym szkockim akcentem – że mubarak, to znaczy gatunek ropy wydobywany w Abu Dhabi, ma pewne właściwości oleju napędowego… W chwili wydostania się na powierzchnię morza – wyjaśniał dalej – ropa zawiera zarówno frakcje lekkie, które szybko się ulatniają, jak i frakcje ciężkie. To właśnie te ciężkie pozostałości można później oglądać na plażach w postaci gęstej, czarnej mazi. Rzecz w tym – kończył – że z ropy tego gatunku frakcje lekkie ulatniają się wolniej. Przy tych rozmiarach wycieku ropa, zanim zgęstnieje, zdąży rozlać się na całej powierzchni Morza Północnego, całkowicie i na wiele tygodni odcinając dopływ tlenu, niezbędnego dla podwodnych form życia.

– Rozumiem – powiedział z powagą Sir Julian – dziękuję panu, doktorze.

Kolejno zabierali głos dalsi eksperci. Spec od materiałów wybuchowych z Królewskich Wojsk Inżynieryjnych wyjaśnił, że nawet słaby dynamit przemysłowy, jeśli tylko rozmieszczony w odpowiednich miejscach, może zniszczyć statek tych rozmiarów.

– To jest również kwestia własnych napięć dynamicznych kadłuba pod ciężarem ładunku… a pamiętajmy, że to milion ton. Jeśli tylko umiejętnie podziurawi się kadłub, ta nie zrównoważona masa połamie statek na kawałki. I druga sprawa. W komunikacie kapitana Larsena znalazło się sformułowanie “przez naciśnięcie jednego guzika”. Powtórzył to nawet dwa razy. Jak się zdaje, ładunków musi być około dwunastu. A zatem możliwość ich odpalenia “jednym guzikiem” sugerowałaby, że porywacze posłużą się w tym celu impulsem radiowym.

– Czy to jest technicznie możliwe? – spytał Sir Julian.

– Jak najbardziej – stwierdził saper i krótko wyjaśnił, jak działa oscylator.

– Ale mogli chyba użyć przewodów, doprowadzonych do jednego, wspólnego wyłącznika.

– To znowu jest kwestia ciężaru. Przewody musiałyby być wodood- i porne, a więc izolowane plastikiem. A ciężar tej ilości przewodów… bo| musiałoby tego być kilka mil… wystarczyłby do zatopienia kutra, którym| przypłynęli.

Posypały się dalsze informacje: o możliwych fatalnych następstwach skażenia naftowego, o nikłych szansach uratowania uwięzionej załogi. Przedstawiciele SIS przyznali, że nie mają dotychczas dostatecznych danych, by stwierdzić, do jakiego ugrupowania należą terroryści ani jakiej są narodowości. Wtedy odezwał się człowiek z MIS – zastępca kierownika sekcji C-4, zajmującej się wyłącznie tymi ugrupowaniami, które zagrażały Wielkiej Brytanii. Zwrócił uwagę na dziwny charakter przedstawionych w południe żądań.

– Tamci dwaj, Łazariew i Miszkin, są Żydami. Porywaczami samolotu, którzy uciekli z ZSRR, zastrzelili przy tym dowódcę. Musimy przyjąć, że ci, którzy chcą ich uwolnić, to ich wspólnicy lub co najmniej sympatycy. To wskazywałoby na ludzi tej samej narodowości, a więc na Żydów. Ż organizacji, które można by podejrzewać o tę akcję, w grę wchodzi jedynie JDL… Liga Obrony Żydów. Ale oni, jak dotąd, ograniczali się do manifestacji i rzucania ulotek. Od czasów Irgunu i bandy Sterna w naszych kartotekach nie ma żadnych organizacji żydowskich, posługujących się bombami dla uwolnienia swych przyjaciół.

– Nie daj Boże, żeby znowu zaczęli – mruknął Sir Julian, który pamiętał te czasy, i zapytał: – Jeśli nie oni, to kto?

Człowiek z C-4 wzruszył ramionami.

– Nie wiem tego – przyznał. – Z tych, których mamy w kartotekach, nikt ostatnio nie zniknął. Także to, co kapitan Larsen powiedział przez radio, nie daje żadnych wskazówek. Rano sądziłem, że to mogą być Arabowie albo Irlandczycy. Ale żadna z tych nacji nie nadstawiałaby karku za dwóch uwięzionych Żydów. To na razie kompletnie biała plama.

Uczestnikom zebrania pokazano jeszcze fotografie, zrobione godzinę wcześniej przez załogę Nimroda, na niektórych widać było zamaskowanych wartowników.

– MAT 49 – stwierdził natychmiast pułkownik Holmes, gdy dotarło doń zdjęcie człowieka na kominie, ściskającego w dłoniach automat. – To broń produkcji francuskiej.

– A więc jednak coś wiemy – ucieszył się Sir Julian. – Czyżby to byli Francuzi?

– Niekoniecznie – odparł Holmes. -=- Można to kupić wszędzie na czarnym rynku. A czarny rynek w Paryżu słynie z dużego wyboru karabinów maszynowych.

O trzeciej trzydzieści Sir Julian Flannery zawiesił obrady. Uzgodniono, że Nimrod będzie krążył nad “Freyą” aż do odwołania. Wiceadmirał, zastępca szefa sztabu, skieruje do współpracy z samolotem zwiadowczym jeden okręt wojenny. Zajmie on pozycję pięć mil na zachód od “Freyi”. W ten sposób będzie mógł się przydać również w przypadku, gdyby terroryści chcieli umknąć pod osłoną ciemności. Nimrod spostrzeże to oczywiście i przekaże wiadomość na okręt; ten łatwo dogoni uciekający kuter. Na razie jednak kuter stał spokojnie, przycumowany u boku “Freyi”.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych będzie natychmiast informować Jednorożca o postanowieniach RFN i Izraela.

– Jak się zdaje, panowie – podsumował dyskusję Sir Julian – rząd Jej Królewskiej Mości nie może w tej sprawie wiele zdziałać. Decyzję podejmą premier Izraela i kanclerz Niemiec Zachodnich. Osobiście nie sądzę, by była inna niż zgoda na odlot tych dwu łotrów do Izraela. Trzeba po prostu poddać się temu szantażowi – jakkolwiek obrzydliwa wydaje nam się sama idea szantażu.

Wkrótce wszyscy opuścili salę obrad. Pozostał w niej tylko pułkownik Holmes. Usiadł z powrotem przy stole i z zadumą popatrzył na model tankowca British Petroleum.

– A jeśli jednak zadecydują inaczej?… – powiedział do siebie.

I starannie zmierzył odległość od linii wodnej do najniższego, rufowego relingu.


Mały odrzutowiec ze szwedzkimi znakami rozpoznawczymi leciał na wysokości 15000 stóp. Nad Wyspami Fryzyjskimi pilot szykował się już do lądowania na lotnisku Schiedam, gdy coś przyszło mu do głowy. Odwrócił się w stronę drobnej kobiety, która była jedyną jego pasażerką. Nie dosłyszała, co mówił, odpięła więc pas i przeszła do przodu.

– Pytałem, czy chce pani zobaczyć “Freyę”? – powtórzył pilot. Kobieta energicznie przytaknęła.

Samolot skręcił nad morze. Pięć minut później pilot łagodnie pochylił maszynę na prawe skrzydło. Liza Larsen przycisnęła twarz do małego okrągłego okienka. Daleko w dole, niczym wielka szara sardynka przyszpilona do błękitnej powierzchni morza, stała na kotwicy “Freya”. Nie było wokół niej żadnych statków, żadnych łodzi. Przeżywała swoją niewolę w samotności.

Wiosenne powietrze było wyjątkowo czyste, toteż nawet z tej wysokości Liza mogła rozróżnić niektóre szczegóły konstrukcji. Jej wzrok zatrzymał się na prawej stronie nadbudówki; tam – wiedziała to przecież – był teraz jej mąż, z lufą karabinu przed nosem i z dynamitem pod stopami. Nie wiedziała, czy człowiek, który to wyreżyserował, jest szaleńcem czy wyrachowanym zbirem. Z pewnością był fanatykiem. Dwie ciężkie łzy potoczyły się po jej policzkach.

– Boże, spraw, aby Thor wyszedł z tego cały – szepnęła. Okrągła szybka z pleksiglasu pokryła się mgiełką jej oddechu.

Samolot ponownie skręcił i zaczął powoli zniżać się w kierunku Schiedam. Z odległości paru mil obserwowały go radary Nimroda.

– Kto to był? – spytał operator radaru bez wyraźnego adresu.

– Kto był gdzie? – zareagował kontroler sonaru, który na swoich monitorach nie widział ostatnio nic szczególnego.

– Mały dyrektorski odrzutowiec przeleciał przed chwilą nad “Freyą” w stronę Rotterdamu – wyjaśnił radarowiec.

– Może to właściciel dogląda swojego majątku – zażartował ktoś z załogi Nimroda.

Dwaj wartownicy na “Freyi” obserwowali przez szparki swoich masek, jak maleńka metalowa igła oddala się ku wybrzeżom Holandii. Nie donieśli o tym swojemu dowódcy; samolot musiał lecieć znacznie wyżej niż 10 tysięcy stóp.


Posiedzenie Gabinetu RFN zaczęło się tuż po trzeciej, w Urzędzie Kanclerskim, pod przewodnictwem kanclerza Dietricha Buscha. Jak to było w jego zwyczaju, bez żadnych wstępów zabrał się do rzeczy.

– Jedno musi być jasne: to nie jest powtórka Mogadishu. Tam był niemiecki samolot z niemiecką załogą i głównie z Niemcami na pokładzie, a władze lotniska zgodziły się na naszą interwencję. Tutaj statek jest szwedzki, kapitan – Norweg, a wody międzynarodowe. Marynarze są obywatelami pięciu krajów, w tym Stanów. Ładunek jest własnością amerykańską, ubezpieczyła go brytyjska firma, a zniszczenie statku przyniesie wielkie szkody pięciu krajom nadbrzeżnym… także nam. To tyle na razie. Teraz pan minister spraw zagranicznych.

Hagowitz powiadomił swych kolegów, że otrzymał już z Finlandii, Norwegii, Szwecji, Danii, Holandii, Belgii, Francji i Wielkiej Brytanii uprzejme noty z ostrożnie formułowanym pytaniem: jakiego rodzaju decyzji można oczekiwać od Rządu Federalnego?

– I trudno się dziwić. W końcu to my trzymamy Miszkina i Łazariewa. Pytania są sformułowane delikatnie i nie wyczuwam w nich na razie szczególnej presji na nasze decyzje, ale nie mam wątpliwości, że gdybyśmy odmówili wysłania tych dwóch do Izraela, wzbudziłoby to wszędzie głęboki niepokój.

– Jeśli raz ustąpimy przed szantażem terrorystów, to już nigdy z tym nie skończymy – nie mógł się powstrzymać od uwagi minister obrony.

– To nie takie proste – kontynuował Hagowitz. – Parę lat temu ustąpiliśmy w sprawie Petera Lorentza i, istotnie, zapłaciliśmy za to drogo. Terroryści, których uwolniliśmy przy tej okazji, wrócili do swego procederu. No więc w Mogadishu użyliśmy siły i wygraliśmy. Ale potem, w sprawie Schleiera, znów nie chcieliśmy ustąpić… i mamy trupa na sumieniu. W końcu jednak to wszystko były sprawy czysto niemieckie. Tu jest inaczej. Wchodzi w grę życie obywateli innych państw, a i majątek nie jest niemiecki. Poza tym ci porywacze z Berlina to przecież nie to samo, co zorganizowani niemieccy terroryści. To po prostu dwaj Żydzi, którzy chcieli uciec z Rosji, a nie mieli innego sposobu. Notabene, stawia to nas w diabelnie kłopotliwej sytuacji.

– Czy nie bierze się pod uwagę możliwości, że to tylko blef, sprytna gra na naszym strachu… że oni nie są w stanie zniszczyć,,Freyi” i wymordować załogi? – spytał ktoś z sali.

– Na to nie możemy liczyć – odpowiedział minister spraw wewnętrznych. – Zdjęcia, które dostaliśmy od Brytyjczyków, wyraźnie pokazują dobrze uzbrojonych, zamaskowanych ludzi na pokładzie. Wysłałem je od razu do dowódcy GSG-9, żeby obejrzał i powiedział, co o nich sądzi. Obawiam się jednak, że zaatakowanie statku, chronionego ze wszystkich stron radarami i sonarami, przekracza możliwości tej grupy. Tu potrzebni by byli ludzie-żaby.

Kryptonim GSG-9 oznaczał specjalną brygadę antyterrorystyczną, należącą formalnie do służb ochrony pogranicza, a złożoną z wyjątkowo twardych zabijaków; to oni szturmowali uprowadzony samolot niemiecki w Mogadishu pięć lat temu.

Dyskusja ciągnęła się dobrą godzinę. Czy spełnić żądania terrorystów i w ten sposób uniknąć ofiar, narażając się jednak na nieuniknione protesty ze strony Moskwy? Czy raczej odmówić i uznać to wszystko za blef? Czy też może rozważyć wspólnie z Brytyjczykami możliwość odbicia “Freyi”? W końcu zaczęła brać górę kompromisowa taktyka gry na zwłokę i ostrożnego próbowania, jak daleko sięga determinacja porywaczy. O czwartej piętnaście rozległo się ciche pukanie do drzwi. Kanclerz Busch skrzywił się: nie lubił, by mu przerywano w tak ważnych momentach.

– Herein! – krzyknął. Wszedł jeden z sekretarzy i nachylił się nad uchem kanclerza. Szef rządu federalnego gwałtownie zbladł.

– Du lieber Gott! – jęknął.


Kiedy awionetka, rozpoznana później jako prywatna Cessna wypożyczona z lotniska w Le Touquet na północnym wybrzeżu Francji, zaczęła zbliżać się do rejonu zakazanego, dostrzegły ją niemal równocześnie radary trzech ośrodków kontroli: Heathrow, Brukseli i Amsterdamu. Samolot leciał w kierunku północnym, a ze wskazań radarów wynikało, że wysokość lotu nie przekracza 5000 stóp. Eter rozjazgotał się gniewnymi wezwaniami.

– Nie zidentyfikowana awionetka na pozycji… zgłoś się! Podaj swój znak i natychmiast zawracaj. Wchodzisz w obszar zamknięty dla ruchu!

Próbowano francuskiego i angielskiego, potem holenderskiego. Bez skutku. Albo pilot wyłączył swoje radio, albo był na niewłaściwym kanale. Naziemni kontrolerzy lotów nerwowo przebiegali wszystkie zakresy fal. Także krążący w górze Nimrod miał już awionetkę na swoim radarze i próbował nawiązać z nią kontakt radiowy.

Na pokładzie Cessny pilot spojrzał błagalnie na pasażera.

– Zabiorą mi licencję. Nie darują mi tego!

– Wyłącz to lepiej! – krzyknął pasażer. – I nie martw się, wszystko wytłumaczymy. Po prostu ich nie słyszałeś, rozumiesz?

Sięgnął po swoją kamerę i uzbroił ją w długi teleobiektyw. Potem wycelował w widoczny już, rosnący w oczach supertankowiec. Na jego pomoście dziobowym zamaskowany wartownik wstał i osłonił dłonią oczy przed słońcem, teraz znajdującym się już w południowo-zachodniej części nieba. Samolot nadlatywał dokładnie z południa. Wartownik obserwował go przez chwilę, potem wyciągnął z kieszeni kurtki walkie-talkie i szybko rzucił do mikrofonu kilka zdań.

Człowiek, który odebrał ten meldunek na mostku, wyjrzał przez panoramiczne okno, po czym wybiegł na zewnętrzną galeryjkę. Teraz i on mógł słyszeć odgłos silnika. Wrócił na mostek i gwałtownym szarpnięciem obudził śpiącego kolegę. Wyjaśnił mu coś, następnie zbiegł wewnętrznymi schodami jedno piętro i zastukał do drzwi kajuty kapitańskiej.

W kajucie jakby nic się nie zmieniło od dziesięciu godzin. Thor Larsen i Andrij Dracz tkwili nieruchomo po przeciwnych stronach dużego stołu, tyle że bardziej zarośnięci i z podkrążonymi, wskutek braku snu, oczami. Tuż obok prawej dłoni Ukraińca leżał rewolwer, nieco dalej stał mały, ale silny odbiornik tranzystorowy, na którym Dracz wychwytywał najnowsze wieści z eteru.

Zamaskowany człowiek wszedł do kajuty i powiedział coś po ukraińsku. Jego dowódca skrzywił się z wściekłością i szybko wyszedł, pozostawiając Larsena pod strażą nowo przybyłego. Biegiem dotarł na mostek i, wciągając po drodze czarną maskę, wyskoczył na zewnętrzną galeryjkę. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak pochylona na skrzydło Cessna zatoczyła pełny krąg wokół statku na wysokości tysiąca stóp, zanim odleciała na południe, szybko nabierając wysokości. Zdążył też zauważyć wielki teleobiektyw, wychylający się w jego kierunku z kabiny samolotu.

Na pokładzie Cessny fotograf – wolny strzelec nie posiadał się z radości.

– Fantastyczne! – krzyczał do pilota. – I wyłączność, stary, kompletna wyłączność! Każdy wielki magazyn zapłaci za to majątek!

Andrij Dracz wrócił na mostek; szybko wydał nowe polecenia. Tylko człowiek na dziobie miał bez zmian kontynuować swoją wachtę. Obserwatora z komina posłał Drake na dół, po dwu śpiących kolegów. Kiedy wszyscy trzej pojawili się na mostku, wydał dalsze rozkazy. Potem wrócił do kabiny kapitana, ale tym razem nie zwolnił dodatkowego strażnika.

– Myślę – rzekł do Larsena – że pora już pokazać tym głupim draniom w Europie, że to nie żarty.

Pięć minut później operator kamery Nimroda meldował przez interkom:

– Szefie, tam na dole coś się dzieje.

Major Latham opuścił kabinę pilota i powędrował do środkowej części kadłuba; tutaj, wśród licznych urządzeń kontrolnych, znajdował się monitor odtwarzający obrazy z kamery. Na pokładzie “Freyi” widać było dwóch mężczyzn: szli kładką inspekcyjną od nadbudówki w stronę dziobu. Ten z karabinem szedł z tyłu ubrany od góry do dołu na czarno. Ten z przodu był w trampkach, spodniach od dresu i nylonowej wiatrówce z trzema poziomymi czarnymi paskami na plecach. Na głowę, zapewne dla ochrony przed chłodnym przedwieczornym wiatrem, naciągnął kaptur.

– Ten z tyłu to terrorysta, ale przed nim idzie któryś z marynarzy – skomentował operator kamery. Latham też tak sądził. Nie mógł widzieć kolorów; obraz na monitorze był czarno-biały.

– Daj większe zbliżenie – poprosił – włącz transmisję. Kamera “najechała” na pokład tak, że obraz obejmował już tylko czterdziestostopowy odcinek kładki. W jego centrum pozostawali obaj idący mężczyźni.

W odróżnieniu od Lathama, kapitan Larsen widział wszystko w kolorach. Przez szerokie przednie okna kabiny patrzył w osłupieniu na to, co działo się na pokładzie i czemu w żaden sposób nie mógł zapobiec. Parę kroków za nim wciąż stał strażnik z automatem wymierzonym w sam środek białego swetra Norwega.

W połowie dystansu między nadbudówką i dziobem człowiek ubrany na czarno nagle stanął, podniósł swój karabin i wycelował w plecy idącego przed nim. Mimo podwójnych szyb odgłos krótkiej serii dotarł do kabiny. Miniaturowa z tej odległości postać w jaskrawoczerwonej wiatrówce najpierw wygięła się w łuk, jakby silnie uderzona w plecy, potem wyrzuciła w górę ręce i runęła na twarz. Ciało stoczyło się z kładki inspekcyjnej i zastygło pod nią bez ruchu.

Kapitan Larsen powoli zamknął oczy. Pamiętał, że w momencie opanowania “Freyi” takie właśnie płowe sportowe spodnie i lekką czerwoną wiatrówkę z trzema czarnymi paskami na plecach miał na sobie Tom Keller, duńsko-amerykański trzeci oficer statku. Po chwili wyprostował się, obrócił głowę i wbił wzrok w człowieka, którego znał jako Swobodę. Andrij Dracz wytrzymał jego spojrzenie i powiedział ze złością:

– Ostrzegałem ich, ale oni uważali, że to żarty. Teraz widzą, że nie żartowałem.

Po dwudziestu minutach Londyn miał już fotograficzną dokumentację tego, co zdarzyło się na pokładzie “Freyi”. Po dalszych dwudziestu szczegółowy opis tych zdjęć wypadł z terkoczącego dalekopisu w Urzędzie Kanclerskim w Bonn. Była czwarta trzydzieści po południu.

Kanclerz Busch powiódł wzrokiem po sali.

– Panowie, mam złą wiadomość. Godzinę temu jakiś prywatny samolot latał nad “Freyą” na wysokości tysiąca stóp, najwyraźniej w celu zrobienia zdjęć. Dziesięć minut później terroryści wyprowadzili jednego z członków załogi i na środku pokładu, pod kamerami brytyjskiego samolotu zwiadowczego, rozstrzelali go. Jego ciało leży teraz pod kładką inspekcyjną, częściowo widoczne z góry.

Zapadła głęboka cisza.

– Czy można go zidentyfikować? – spytał wreszcie cichym głosem jeden z ministrów.

– Nie, jego twarz była przez cały czas zasłonięta kapturem kurtki.

– Ostro grają, dranie – skomentował minister obrony. – Teraz trzydzieści rodzin w całej Skandynawii wpadnie w panikę.

– Tak, a w ślad za tym pójdą naciski czterech rządów skandynawskich, i będę musiał szybko udzielić odpowiedzi ich ambasadorom. W tej sytuacji widzę tylko jedną możliwą odpowiedź – podsumował Hagowitz.

Zarządzono głosowanie. Zdecydowana większość poparła propozycję Hagowitza: natychmiast, poprzez niemieckiego ambasadora w Izraelu, nawiązać kontakt z premierem tego kraju i prosić go o gwarancje, których domagali się terroryści. Jeśli odpowiedź będzie pozytywna, Rząd Federalny wyda oświadczenie, że uwolni Miszkina i Łazariewa. Nie ma innego sposobu oszczędzenia tragedii setkom ludzi w Europie.

– Terroryści dali premierowi Izraela czas do północy, a nam do świtu – przypomniał Busch. – Przed świtem zapakujemy Miszkina i Łazariewa do samolotu. Ale nie zrobimy tego i nie opublikujemy naszego oświadczenia, dopóki nie będzie zgody z Jerozolimy. Bez niej nic nie zdziałamy.


O piątej po południu zmienili się wartownicy. Ludziom, którzy przez poprzednie dziesięć godzin kostnieli z zimna na pomoście dziobowym i kominie, pozwolono wrócić do wnętrza, zaspokoić głód, ogrzać się i przespać. Na nocną wachtę wyznaczono nowych, wyposażonych nie tylko w walkie-talkie, ale i w mocne latarki.

Dowództwa wojskowe krajów NATO uzgodniły, że Nimrod RAF-u pozostanie jedynym samolotem na niebie nad “Freyą”. Będzie krążył, obserwował, rejestrował i przesyłał do centrali wszystkie warte obejrzenia obrazy. Kopie zdjęć powędrują natychmiast do Londynu i innych zainteresowanych bezpośrednio stolic.

Ograniczenie dotyczące lotnictwa nie dotyczyło marynarki. Pod wieczór pojawił się na horyzoncie od południa francuski lekki krążownik “Montcalm” i zatrzymał się pięć mil morskich od “Freyi”. Od północy, omijając z dala Wyspy Fryzyjskie, pojawiła się holenderska fregata z pociskami rakietowymi “Breda” i zakotwiczyła sześć mil na północ od obezwładnionego tankowca. Wkrótce dołączyła do niej podobna fregata niemiecka “Brunner”. Z obu okrętów, oddalonych od siebie ledwie o pięć kabli, obserwowano blady zarys tankowca na południowym horyzoncie.

HMS “Argyll” opuścił szkocki port Leith, w którym bawił gościnnie, i z pierwszą wieczorną gwiazdą zajął pozycję dokładnie na zachód od “Freyi”. Był to lekki krążownik z kategorii określanej skrótem DLG, o wyporności niespełna 6000 ton, uzbrojony w samosterujące pociski typu Exocet. Dzięki nowoczesnym turbinom gazowym w maszynowni okręt był w stałej gotowości; głęboko pod pancerzami pokładu pracował komputer Datalink – teraz sprzężony z takim samym systemem komputerowym na krążącym 15000 stóp wyżej Nimrodzie. Na pomoście rufowym, podwyższonym w stosunku do całego tylnego pokładu, drzemał bojowy helikopter typu Westland Wessex.

Pod wodą z trzech stron śledziły “Freyę” sonary otaczających ją okrętów wojennych. Przestrzeń powietrzną nad nią i wokół niej omiatały liczne anteny radarowe. Krążący w górze Nimrod ostatecznie spinał ciasny kokon elektronicznego nadzoru nad tankowcem. A ten stał tymczasem cichy i nieruchomy w ostatnich promieniach zachodzącego nad Anglią słońca.


Była piąta w Europie Zachodniej, ale już siódma w Izraelu, kiedy ambasador RFN poprosił o osobistą audiencję u premiera, Beniamina Golena. Natychmiast przypomniano mu, że godzinę temu zaczął się szabas – a więc pan premier, jako pobożny i praktykujący Żyd, przebywa obecnie we własnym domu. Niemniej jednak prośbę ambasadora przekazano, nie było bowiem tajemnicą ani dla premiera, ani dla dyżurującego pracownika jego urzędu, co dzieje się na Morzu Północnym. W rzeczywistości już po pierwszym komunikacie kapitana Larsena, tym z godziny dziewiątej, izraelski wywiad Mossad poinformował Jerozolimę o wydarzeniach. Kiedy zaś w południe okazało się, że żądania terrorystów dotyczą również Izraela, przygotowano na piśmie staranny przegląd sytuacji. Premier Goleń zapoznał się z nim, zanim o szóstej przystąpił do sobotniego rytuału.

– Oczywiście nie mogę przerwać szabasu i jechać do biura, zwłaszcza że to daleko – odpowiedział sekretarzowi. – Ale mogę porozmawiać przez telefon. Niech pan poprosi ambasadora, żeby zadzwonił do mnie osobiście.

Dziesięć minut później samochód niemieckiego ambasadora zatrzymał się przed skromnym, nowoczesnym domem premiera na przedmieściu Jerozolimy. Już od progu gość pospieszył z przeprosinami. Po obowiązkowym tego dnia pozdrowieniu “Shabbat Shalom” powiedział:

– Panie premierze, nie ośmieliłbym się pod żadnym pozorem przeszkadzać panu w szabasie, ale o ile wiem, jest to dozwolone, jeśli w grę wchodzi życie ludzkie.

Premier Goleń skinął głową.

– Owszem, jeśli życie ludzkie jest w niebezpieczeństwie.

– Tak właśnie jest w tym przypadku – podchwycił skwapliwie ambasador. – Z pewnością wie pan już, panie premierze, co w ciągu ostatnich dwunastu godzin zdarzyło się na pokładzie supertankowca “Freya” na Morzu Północnym.

Premier nie tylko wiedział, ale był sprawą głęboko zainteresowany. Po południowym komunikacie Larsena stało się jasne, że terroryści, kimkolwiek są, na pewno nie reprezentują palestyńskich Arabów – mogą natomiast być fanatykami żydowskimi. Co prawda izraelskie służby wywiadowcze, zagraniczna Mossad i wewnętrzna Sherut Bitachon (zwana od inicjałów: Shin Bet) nie stwierdziły, by którykolwiek ze znanych im, zdeklarowanych fanatyków żydowskich opuścił swoją stałą siedzibę.

– Wiem, panie ambasadorze, i pragnę wyrazić głęboki żal z powodu śmierci marynarza. Czego Republika Federalna oczekuje od Izraela?

– Rząd mego kraju przez wiele godzin analizował tę kwestię. Rząd zdecydowanie sprzeciwia się zasadzie ustępowania szantażystom. Gdyby sprawa była czysto niemiecka, niewątpliwie odpowiedzielibyśmy użyciem siły. Jednak w sytuacji, jaka zaistniała, rząd uważa, że musimy ustąpić. Zwracamy się zatem do rządu Izraela – ambasador przybrał ton bardziej oficjalny – z prośbą o przyjęcie Lwa Miszkina i Dawida Łazariewa na swoje terytorium oraz o gwarancję, że nie zostaną oni tutaj uwięzieni ani poddani ekstradycji… zgodnie z żądaniami terrorystów.

Prawdę mówiąc, Goleń już od kilku godzin przygotowywał sobie odpowiedź na tę prośbę; nie była dla niego żadnym zaskoczeniem. Zdążył też starannie zanalizować własną sytuację. Jego Gabinet był subtelnie wyważoną koalicją, ale premier zdawał sobie sprawę, że Izraelczycy, niezależnie od przynależności partyjnej, będą skłonni oceniać Miszkina i Łazariewa znacznie łagodniej niż terrorystów z grupy Baader-Meinhof czy z OWP – powszechne jest tu bowiem oburzenie na radziecką politykę represji wobec Żydów i ich religii. Zapewne wielu będzie nawet pochwalać porwanie samolotu, a śmierć pilota zostanie uznana za nieszczęśliwy wypadek.

– Musi pan przyjąć do wiadomości dwie rzeczy, ambasadorze. Po pierwsze, choć Miszkin i Łazariew są zapewne Żydami, państwo Izrael nie ma nic wspólnego ani z ich przestępstwem, ani z obecnymi żądaniami dotyczącymi ich uwolnienia. (“Ciekawe tylko, kto w to uwierzy, jeśli również terroryści okażą się Żydami” – pomyślał). Po drugie, ani aktualna dramatyczna sytuacja załogi “Freyi”, ani ewentualne następstwa zniszczenia statku nie dotyczą bezpośrednio państwa izraelskiego i jego obywateli. Mówiąc jeszcze jaśniej: to nie Izrael jest tu przedmiotem presji i szantażu.

– Przyznaję to, panie premierze.

– Jeśli zatem Izrael zgodzi się przyjąć tych dwu ludzi, musi być jasno i publicznie powiedziane, że czyni to na wyraźną i usilną prośbę rządu Republiki Federalnej Niemiec.

– Taką właśnie prośbę niniejszym składam… w imieniu mego rządu. Po kwadransie uzgodniono wszystkie niezbędne formalności. Niemcy

Zachodnie ogłoszą publicznie, że zwracają się do Izraela z własnej inicjatywy. Natychmiast po tym Izrael oświadczy, że – aczkolwiek niechętnie – zgadza się spełnić prośbę. Wtedy RFN zapowie zwolnienie więźniów nazajutrz, o ósmej rano czasu środkowoeuropejskiego. Kolejne oświadczenia Bonn i Jerozolimy będą się pojawiać w dziesięciominutowych odstępach. Pierwsze – już za godzinę.

Premier spojrzał na zegarek. Była siódma trzydzieści w Izraelu, piąta trzydzieści w Europie.


Ostatnie edycje popołudniowych gazet szybko docierały do trzystu-milionowej rzeszy czytelników, spragnionych nowych wieści o dramacie, który śledzili od rana. Wielkie nagłówki informowały o zabójstwie nie zidentyfikowanego marynarza na pokładzie i o aresztowaniu w Le Touquet dwóch uczestników niefortunnego lotu.

Dzienniki radiowe przyniosły wieść o wizycie ambasadora zachodnioniemieckiego w prywatnym domu izraelskiego premiera Golena – mimo szabasu! – i o tym, że wizyta trwała dwadzieścia minut. Nikt jednak nie znał treści rozmowy, mnożyły się więc spekulacje komentatorów. Telewizja pokazywała tłumy ludzi, którzy chcieli przy tej okazji zabłysnąć. Ci, którzy naprawdę coś wiedzieli, nie udzielali żadnych wywiadów, a telewizja musiała poprzestać na pokazywaniu ich fotografii. Władze nie opublikowały zdjęć z Nimroda, ukazujących ciało zamordowanego marynarza. W przygotowanych już porannych edycjach prasy, których druk miał się zacząć o północy, redaktorzy zostawiali na pierwszych stronach miejsce na ewentualne oświadczenia oficjalne z Bonn lub Jerozolimy, albo na nowe komunikaty z “Freyi”. Dalsze strony wypełniały uczone artykuły i komentarze na temat “Freyi”, jej ładunku, skutków wycieku, a także spekulacje co do tożsamości terrorystów i apele redaktorów naczelnych do władz o uwolnienie dwóch porywaczy.

Kiedy Sir Julian Flannery składał na biurku premiera gotowy raport z prac sztabu kryzysowego, zapadał łagodny, ciepły zmierzch. Raport był treściwy, choć zwięzły – istne arcydzieło sztuki sprawozdawczej. Pani premier przez dłuższy czas studiowała tekst w milczeniu.

– Musimy zatem przyjąć – odezwała się w końcu – że oni na pewno tam są, że całkowicie opanowali “Freyę”, że mogą ją wysadzić w powietrze i zatopić, że jeśli zechcą to zrobić, nic ich nie powstrzyma, a straty finansowe, środowiskowe i ludzkie mogą osiągnąć rozmiary katastrofy.

– Może to wyglądać na skrajnie pesymistyczną interpretację, jednakże sztab kryzysowy sądzi, że bardziej optymistyczne założenia byłyby w tej sytuacji rażącą lekkomyślnością.

– Widziano ich tylko czterech – głośno myślała Joan Carpenter – dwóch wartowników i tych, którzy ich zastąpili. Trzeba doliczyć jednego na mostku, jednego do pilnowania uwięzionych, no i dowódcę. A więc jest ich co najmniej siedmiu. Być może za mało, aby stawić skuteczny opór oddziałowi interwencyjnemu, ale tego zakładać nie możemy. Być może wcale na statku nie ma dynamitu albo jest go zbyt mało, albo niewłaściwie rozmieszczony… Urządzenie spustowe może zawieść, a drugiego być może nie mają… ale tego też nie możemy zakładać. Niewykluczone, że nie mają zamiaru nikogo więcej zabijać… Przypuszczalnie nie chcą rozsadzać “Freyi” i ginąć wraz z nią… ale nigdy nic nie wiadomo. Pański sztab uważa, że byłoby błędem wykluczyć którąkolwiek z fatalnych możliwości, a więc w rezultacie przewiduje najgorsze…

Telefon od osobistego sekretarza pani premier przerwał jej rozważania. Kiedy odkładała słuchawkę, cień uśmiechu przemknął po jej twarzy.

– A jednak wygląda na to, że do katastrofy nie dojdzie. Rząd Niemiec Zachodnich skierował oficjalną prośbę do Izraela. Jerozolima odpowiedziała pozytywnie. W rezultacie Bonn zapowiada uwolnienie tych ludzi jutro o ósmej rano.

Była za dwadzieścia siódma.


Te same wiadomości dotarły drogą radiową do kajuty kapitana Larsena. Już godzinę temu Drake, nie spuszczając kapitana ani na chwilę z oczu, zapalił w kabinie światła i zaciągnął żaluzje. Było tu teraz jasno, ciepło, nieomal przytulnie. Maszynka do parzenia kawy bulgotała nieustannie: już pięć razy opróżniano ją i pięć razy napełniano z powrotem. Obaj, marynarz i fanatyk, zarośnięci i zmęczeni, przeżywali teraz wielkie emocje. Pierwszy pełen był żalu i gniewu po śmierci przyjaciela, drugi – triumfował.

– Ustąpili! – zawołał Drake. – Wiedziałem, że ustąpią. Szale nie były równe. Zbyt wiele mieli do stracenia.

Również Larsen mógł odetchnąć z ulgą na myśl, że wkrótce odzyska swój statek. Ale długo tłumiona wściekłość szukała ujścia.

– To jeszcze nie koniec – mruknął.

– Jeszcze nie. Ale już niedługo. Jeśli wypuszczą moich przyjaciół o ósmej, to o pierwszej, najdalej o drugiej będą oni w Tel Awiwie. Jeśli dodać do tego godzinę na identyfikację i ogłoszenie przez radio, to o trzeciej, czwartej wszystko będzie jasne. Po zmroku opuścimy was, całych i zdrowych.

– Z wyjątkiem Toma Kellera! – wypalił natychmiast Norweg.

– Kapitanie, mnie też żal tego człowieka. Naprawdę. Ale to było niezbędne do pokazania naszej stanowczej postawy. Zostaliśmy do tego zmuszeni.

Prośba ambasadora ZSRR była niezwykła, nawet bardzo niezwykła; ale powtarzał ją nieustępliwie i z uporem. Na ogół dyplomaci radzieccy, choć reprezentują kraj deklarujący się jako rewolucyjny, skrupulatnie trzymają się form protokolarnych, wymyślonych przecież na zgniłym kapitalistycznym Zachodzie. Tym razem David Lawrence daremnie sugerował przez telefon, że ambasador Konstantin Kirów powinien spotkać się z nim, sekretarzem stanu. Kirów uparcie odpowiadał, że ma wiadomość nadzwyczajnej wagi przeznaczoną dla prezydenta Matthewsa osobiście, a w ostateczności sięgnął po argument, iż jest to życzenie Maksyma Rudina.

Prezydent także był zaskoczony niezwykłym żądaniem – ale zgodził się przyjąć Kirowa. Za kwadrans druga – w Europie zbliżała się już siódma – długa czarna limuzyna z proporcem, na którym widniał sierp i młot, wjechała na teren Białego Domu. Dyplomatę zaprowadzono wprost do Owalnego Gabinetu. Prezydent nie ukrywał zaciekawienia. Wymieniono protokolarne grzeczności, ale myśli obu rozmówców biegły już niecierpliwie naprzód.

– Panie prezydencie – przeszedł do meritum Kirów – prosiłem o tę rozmowę na osobiste polecenie sekretarza generalnego, Maksyma Rudina. Mam przekazać panu pilne przesłanie następującej treści: “Jeśli porywacze i mordercy, Lew Miszkin i Dawid Łazariew, zostaną wypuszczeni z więzienia i uwolnieni od słusznej kary, Związek Radziecki nie będzie mógł podpisać Traktatu Dublińskiego ani w następnym tygodniu, ani w żadnym innym terminie. Związek Radziecki odrzuci ten traktat definitywnie”.

Prezydent Matthews patrzył w osłupieniu na ambasadora ZSRR. Dopiero po dłuższej chwili odzyskał mowę.

– Czy to znaczy, że pan Rudin po prostu podrze traktat… ot tak? Kirów stał sztywno, jakby kij połknął.

– Panie prezydencie, przekazałem panu tylko pierwszą część tego, co mi zlecono. Jest jeszcze druga: reakcja Związku Radzieckiego będzie taka sama, jeśli zostaną ujawnione publicznie charakter i treść naszej rozmowy.

Kiedy odszedł, Matthews spojrzał bezradnie na Lawrence'a.

– I co ja mam, u diabła, robić? Przecież nie mogę tak po prostu zmusić rządu niemieckiego do zmiany decyzji… bez podania powodu, bez jakichkolwiek wyjaśnień!

– Obawiam się, panie prezydencie, że będzie pan musiał. Pozwolę sobie zauważyć, że Rudin nie dał panu żadnego wyboru!

Загрузка...