11.

Od 3.00 do 9.00

Zamaskowani terroryści zabrali się teraz do pracy z metodyczną precyzją; najwyraźniej długo i starannie przygotowywali się do akcji. Ich herszt wydawał nieustannie rozkazy w języku, którego ani kapitan Larsen, ani jego ludzie nie rozumieli. “Czarni” kazali obu oficerom i marynarzowi stanąć pod tylną ścianą mostku i tam trzymali ich pod strażą. Herszt trącił Larsena lufą pistoletu i nieoczekiwanie uprzejmą, wręcz elegancką angielszczyzną polecił:

– Do pańskiej kabiny, kapitanie, jeśli łaska.

Gęsiego – Larsen na czele, lider terrorystów w środku, jego goryl z gotowym do strzału karabinem na końcu – zaczęli schodzić na poziom “D”. W połowie drogi, na zakręcie schodów, Larsen spojrzał na idących za nim mężczyzn, zastanawiając się, czy poradziłby sobie z oboma naraz. “Nawet nie próbuj – podpowiedział mu głos wewnętrzny. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie dyskutuje z automatem na odległość dziesięciu stóp”. Ruszył więc dalej po schodach.

Pokład “D” zamieszkiwali starsi rangą oficerowie statku. Przednią prawą część zajmował apartament dowódcy. Dalej, bliżej środka nadbudówki, znajdowała się biblioteka map, mała, ale bogato zaopatrzona. Przez otwarte drzwi widać było regały zapełnione mapami morskimi najwyższej jakości. Dzięki nim kapitan mógł czuć się jak we własnym domu na każdym morzu, w każdej zatoce, w każdym porcie świata. Wszystko to były kopie map Admiralicji Brytyjskiej – najlepszych, jakie kiedykolwiek sporządzono.

Następne pomieszczenie było salą konferencyjną. Dalej w lewo znajdowały się luksusowe kajuty do dyspozycji armatora – gdyby przyszła mu kiedyś chęć podróżować na tym statku; teraz jednak nie miały one lokatorów i były zamknięte. Ten sam układ kabin, tylko odwrócony, powtarzał się w lewej przedniej części pokładu “D”. Tutaj mieszkał główny inżynier.

W tylnej części, za kajutą kapitańską, mieścił się nieco mniejszy apartament pierwszego oficera, lewy tylny narożnik tego pokładu zajmowało zaś mieszkanie szefa stewardów. Przestrzeń między tylnymi kajutami była pusta; w samym jej środku znajdowały się schody, prowadzące do wyższego i trzech niższych poziomów.

Larsen poprowadził napastników prosto do swojego mieszkania i zatrzymał się w kabinie dziennej. Szef terrorystów zajrzał na wszelki wypadek do sypialni i łazienki, ale nikogo tam nie znalazł.

– Niech pan siada, kapitanie – powiedział głosem nieco stłumionym kominiarką. – Zostanie pan tu do mojego powrotu. Proszę położyć ręce na stole i nie ruszać się.

Swojemu człowiekowi wydał następne polecenia w dziwnym obcym języku; typ z karabinem cofnął się o dwa kroki i oparł plecami o przednią ścianę kabiny. Stał teraz naprzeciwko Larsena i mierzył z odległości dwunastu stóp w sam środek jego białego marynarskiego swetra. Herszt starannie zasłonił okna, po czym wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Po chwili był już z powrotem na mostku.

– Ty – wskazał lufą na młodego marynarza – pójdziesz ze mną. Chłopak rzucił błagalne spojrzenie na pierwszego oficera “Freyi”.

Wcześniej jednak zareagował trzeci oficer, Tom Keller.

– Jeśli zrobisz krzywdę temu chłopcu – powiedział z charakterystycznym amerykańskim akcentem – uduszę cię gołymi rękami!

Dwie lufy automatów skierowały się natychmiast w jego stronę.

– Twoja rycerskość jest chwalebna, ale nie masz za grosz poczucia rzeczywistości – skomentował herszt. – Nikomu nie stanie się krzywda, jeśli nie będzie robił głupstw. W przeciwnym razie urządzimy wam krwawą łaźnię, a ty pierwszy dasz głowę.

Lundquist skinął na marynarza.

– Idź z nim i rób wszystko, co każe.

Terrorysta wyprowadził marynarza na schody. Kiedy mijali poziom “D”, zapytał:

– Kto oprócz kapitana mieszka na tym pokładzie?

– Główny mechanik i szef stewardów – marynarz wskazał kolejno pomieszczenia nad prawą i lewą burtą. – No i pierwszy oficer, w lewej przedniej kajucie, ale on jest teraz na mostku.

Spoza drzwi kabin nie dochodziły żadne odgłosy życia.

– Gdzie jest magazyn farb? – spytał terrorysta. Marynarz bez słowa odwrócił się i zaczął schodzić w dół. Nie zatrzymując się minęli poziomy “C” i “B”- Tu spoza którychś drzwi dobiegły ich odgłosy rozmowy; najwyraźniej czterej marynarze, którym nie chciało się spać, spędzali tę noc przy kartach i kawie.

Na poziomie “A”, dolnym pokładzie nadbudówki, marynarz otworzył drzwi prowadzące na rufę i wyszedł; terrorysta za nim. Nocny chłód nieprzyjemnie kontrastował z ciepłym wnętrzem. Znajdowali się teraz za nadbudówką, na rufie. Przed nimi piętrzył się ku gwiazdom wysoki na sto stóp masyw komina. Marynarz skierował się w stronę małej stalowej budki. Miała sześć na sześć stóp i tyle samo wysokości. Z jednej strony były umieszczone drzwi, zakręcone motylkowymi mutrami na dwu wielkich śrubach.

– To tam, na dole – pokazał marynarz.

– Schodzimy – zadecydował terrorysta. Chłopiec nie bez wysiłku odkręcił motylkowe nakrętki, pociągnął za uchwyt i otworzył drzwi na oścież. Paląca się w środku żarówka oświetlała maleńki podest i biegnące odeń w dół, do wnętrza “Freyi”, schodki. Przynaglony lufą rewolweru marynarz wszedł do budki i zaczął schodzić w dół; terrorysta za nim.

Zeszli schodami przeszło siedemdziesiąt stóp niżej, mijając po drodze kilka galerii zamkniętych stalowymi drzwiami. Kiedy wreszcie znaleźli się na końcu schodów, byli głęboko poniżej linii wody; pod sobą mieli już tylko kil i stalową skorupę statku. Z dna klatki schodowej czworo drzwi prowadziło w różne strony. Terrorysta wskazał na jedne z nich i zapytał:

– Co tu jest?

– Przekładnia steru.

– Zajrzyjmy tam.

Otworzywszy drzwi ujrzeli wielką, wysoko sklepioną halę; jej metalowe ściany pokryte były bladozieloną farbą. Wnętrze było dobrze oświetlone. Cały środek podłogi wypełniały wielkie, obudowane blachą mechanizmy. To one odbierały sygnały z komputerów mostka kapitańskiego i zgodnie z nimi poruszały płetwą sterową. Ściany naprzeciw drzwi zbiegały ku podłodze łagodną krzywizną, była to już bowiem najniższa część rufy. Z drugiej strony tej stalowej skorupy wielka płetwa sterowa “Freyi” wisiała nieruchomo w czarnej otchłani morza. Nie zabawili tu długo. Terrorysta kazał zamknąć drzwi z powrotem i zakręcić śruby.

Lewe drzwi prowadziły do magazynu chemikaliów, prawe – do magazynu lakierów. Te pierwsze terrorysta zignorował; nie miał zamiaru więzić ludzi w pomieszczeniu, w którym z pewnością były materiały żrące – mogliby zrobić z nich użytek. Lepszy był magazyn farb. Jego wnętrze okazało się dostatecznie duże i miało dobrą wentylację.

– A te czwarte drzwi? – spytał. Nie było na nich żadnych uchwytów ani dostępnych śrub.

– Prowadzą do tylnej części maszynowni. Są zakręcone z tamtej strony.

Terrorysta oparł się mocno o stalowe drzwi, ale nawet nie drgnęły. Były sztywne jak skała. Wyglądał na zadowolonego.

– Ilu ludzi jest na statku? Tylko bez żadnych sztuczek… policz również kobiety. Jeśli znajdziemy chociaż jedną osobę ponad to, co teraz powiesz, zastrzelę ją.

Chłopak przesunął językiem po spierzchniętych wargach.

– Nie ma kobiet na statku. Może w następną podróż będzie już można zabrać żony, ale nie w pierwszym rejsie. Razem jest nas trzydziestu, łącznie z kapitanem.

Wiedząc już wszystko, co chciał wiedzieć, terrorysta wepchnął młodego marynarza do magazynu, zatrzasnął drzwi i wkręcił jedną ze śrub mocujących w jej gniazdo. Potem wrócił na górę. Dotarłszy na pokład wybrał tym razem inną drogę na mostek. Zamiast korzystać z wewnętrznych schodów, na których mógłby się na kogoś natknąć, wspiął się po drabinach zawieszonych nad prawą burtą.

Zastał swoich pięciu wspólników w tej samej sytuacji, w jakiej ich zostawił: z bronią gotową do strzału pilnowali dwu oficerów. Dość długo trwało wydawanie dalszych poleceń. Wkrótce obaj oficerowie z mostka, w towarzystwie szefa stewardów i głównego mechanika, wyrwanych z głębokiego snu, wędrowali pod strażą po wąskich schodkach wiodących do magazynu farb. Większość załogi spała jeszcze. Kabiny na pokładzie “B”, w których mieszkali, były znacznie mniejsze, niż apartamenty oficerskie na poziomach “C” i “D”. Kiedy wyciągnięto ich z łóżek i popędzono na dno statku, marynarze protestowali głośno, wymyślali napastnikom i klęli. Szef terrorystów uciszał jednak kolejne grupy oświadczeniem, że w razie jakichkolwiek prób oporu ich kapitan, uwięziony we własnej kabinie, zostanie natychmiast zabity. Marynarze cichli więc i słuchali rozkazów bandyty.

W końcu w magazynie lakierów upchnięto wszystkich dwudziestu dziewięciu członków załogi. Terroryści pozwolili jeszcze pierwszemu kucharzowi i czterem stewardom wrócić na chwilę do kambuza na pokładzie “A”, by przynieść stamtąd tace pełne bułek i rogalików, a także skrzynki z piwem i lemoniadą. Dwa duże wiadra miały zastąpić więźniom ubikację.

– Czujcie się jak u siebie w domu – zadrwił szef terrorystów. Dwudziestu dziewięciu mężczyzn patrzyło na niego wściekłym wzrokiem z wnętrza magazynu. – Nie będziecie tu długo siedzieć… najwyżej trzydzieści godzin. Aha, kapitan wzywa szefa pomp. Który to?

Szwed Martinsson zrobił krok w stronę drzwi.

– To ja.

– Pójdziesz ze mną – powiedział terrorysta. Była czwarta trzydzieści. Cały pokład “A”, dolny poziom nadbudówki, zajmowały urządzenia niezbędne do obsługi morskiego kolosa. Tutaj znajdowały się główny kambuz, chłodnia, zimna spiżarnia i inne magazyny żywnościowe, magazyn napojów, skład brudnej bielizny i sąsiadująca z nim automatyczna pralnia, wreszcie centrala kontroli ładunku i centrala przeciwpożarowa, zwana też “pianową”.

Piętro wyżej był pokład “B”, z kajutami całej załogi (z wyjątkiem oficerów), a także z czytelnią, czterema pomieszczeniami klubowymi i trzema barami. Na poziomie “C” mieściły się kajuty młodszych oficerów oraz mesa oficerska, palarnia i klub dzienny załogi z basenem pływackim, sauną i salą gimnastyczną.

Terrorystę najbardziej jednak interesowała centrala kontroli ładunku na pokładzie “A”; tam właśnie kazał się zaprowadzić szefowi pomp. Nie było tutaj okien; pokój, sztucznie ogrzewany i klimatyzowany, był cichy i dobrze oświetlony. Spojrzenie terrorysty prześliznęło się po setkach wyłączników na tablicach rozdzielczych i zatrzymało się na tylnej ścianie pokoju. Nad konsoletą, przy której usiadł już szef pomp, znajdował się kolorowy schemat statku, długi na dziewięć i szeroki na cztery stopy. Pokazywał on rozłożenie ładunku w zbiornikach.

– Lepiej nic nie kombinuj – ostrzegł terrorysta. – Wygrasz co najwyżej tyle, że zginie jeden z moich ludzi, ale ja i tak sobie poradzę. Wiesz w jaki sposób? Zastrzelę… nie, nie ciebie, przyjacielu, ale twojego kapitana Larsena. A teraz pokaż mi, gdzie są zbiorniki balastowe.

Martinsson bynajmniej nie miał zamiaru ryzykować życiem swojego dowódcy. Miał dwadzieścia parę lat, a starszemu o całe pokolenie Larsenowi dużo zawdzięczał. Pływał z nim już przedtem na dwóch innych statkach, pod jego też dowództwem wyspecjalizował się w obsłudze pomp. Darzył go – podobnie zresztą jak i cała załoga – wielkim szacunkiem i sympatią. Larsen zawsze bardzo troszczył się o załogę, a przy tym uchodził za najlepszego marynarza w całej Nordia Linę.

Martinsson zaczął więc posłusznie objaśniać terroryście schemat, na którym widać było dwadzieścia rzędów zbiorników, po trzy w każdym rzędzie.

– Tutaj, na samym dziobie, lewy i prawy zbiornik są pełne ropy. W środku między nimi jest zbiornik na pomyje… teraz pusty, bo to dopiero pierwszy ładunek. Nie było potrzeby płukać zbiorników, no więc nie ma pomyj. Następny rząd to wszystko zbiorniki balastowe. Była w nich woda, jak płynęliśmy z Japonii do Zatoki. Teraz jest w nich tylko powietrze. Działają jak pontony.

– Otwórz zawory między tymi zbiornikami balastowymi i zbiornikiem na pomyje! – rozkazał bandyta. Martinsson wahał się przez chwilę.

– Rób, co mówię!

Marynarz nacisnął trzy kwadratowe przyciski na konsolecie. W jej wnętrzu odezwał się cichy brzęczyk. A ćwierć mili przed nimi, głęboko pod pokładem, szeroko otworzyły się klapy, wielkie jak drzwi od garażu, łącząc cztery zbiorniki w jeden zespół o łącznej pojemności 80 tysięcy ton. Dowolny płyn, wlany do jednego z tych zbiorników, mógł teraz przepływać swobodnie do pozostałych.

– Gdzie jeszcze są zbiorniki balastowe? Martinsson pokazał palcem środek statku.

– Tutaj są następne trzy, w jednym rzędzie od burty do burty.

– Zostaw je w spokoju. Ile jeszcze jest takich zbiorników?

– W sumie jest ich dziewięć. Ostatnie trzy są tuż pod nadbudówką, też w jednym rzędzie.

– Otwórz zawory pomiędzy tymi zbiornikami – polecił terrorysta, i Martinsson bez szemrania zrobił, co mu kazano.

– W porządku. Teraz powiedz, czy można bezpośrednio połączyć zbiorniki na ropę z balastowymi?

– Nie. Nie ma żadnego połączenia między tymi systemami.

– Trudno, zmienimy trochę plan… Otwórz wszystkie zawory między zbiornikami z ropą… wszystkie, tak żeby cała pięćdziesiątka była ze sobą połączona.

Trzeba było aż piętnastu sekund, by nacisnąć wszystkie niezbędne przy tej operacji wyłączniki na konsolecie. W czeluściach statku, w gęstej czarnej cieczy, otwierały się szeroko dziesiątki wielkich klap; tankowiec przekształcał się w jeden olbrzymi zbiornik, mieszczący w sobie milion ton ropy. Martinsson patrzył ze zgrozą na swoje dzieło.

– Jeśli statek zatonie z choćby jednym zbiornikiem pękniętym, cały milion ton wypłynie na powierzchnię – mruknął do siebie, ale terrorysta to usłyszał.

– Tym bardziej odpowiednie władze będą się starać, żeby nie zatonął. Gdzie jest główny wyłącznik prądu dla pomp obsługujących zawory?

Martinsson wskazał na skrzynkę połączeń elektrycznych na ścianie pod sufitem. Terrorysta otworzył ją i przesunął w dół rączkę kontaktu. Następnie wyjął dziesięć bezpieczników i schował je do kieszeni. Szef pomp patrzył na to wszystko z rosnącym przerażeniem. Teraz nie można już było zamknąć wewnętrznych połączeń między zbiornikami. Były oczywiście zapasowe bezpieczniki, i wiedział, gdzie są schowane. Ale przecież on sam będzie zamknięty w magazynie farb. A nikt, kto nie zna dobrze tego pomieszczenia, nie znajdzie tych bezpieczników dostatecznie szybko, by w porę uruchomić zbawcze klapy.

Bengt Martinsson wiedział – bo na tym polegała jego praca – że żaden tankowiec nie może być napełniany ani rozładowywany w sposób dowolny. Jeśli napełnisz tylko zbiorniki z prawej burty, zostawiając puste wszystkie inne, statek przewróci się i zatonie. Jeśli napełnisz tylko lewe – przewróci się na drugą burtę. Jeśli załadujesz przód, a nie zrównoważysz tego na rufie – pogrąży się dziobem pod wodę, a rufa zawiśnie w powietrzu; i odwrotnie, zatonie, jeśli napełnisz zbiorniki rufowe, pozostawiając w dziobowych tylko powietrze. Ale i z balastem trzeba się obchodzić ostrożnie. Jeśli zbiorniki na dziobie i na rufie wypełnią się wodą, a środkowe pozostaną puste, statek wygnie się w łuk, niczym akrobata wykonujący salto przez plecy. Tankowce nie są przeznaczone do takich akrobacji. Masywny kręgosłup “Freyi” pękłby w takim przypadku jak zapałka.

– Jeszcze jedno pytanie. Co będzie, jeśli otworzymy wszystkie pięćdziesiąt klap kontrolnych na pokładzie?

Martinssona ogarnęła nagle piekielna pokusa, by rzeczywiście to zrobić. Pomyślał jednak o kapitanie Larsenie, trzymanym pod bronią trzy piętra wyżej. Przełknął ślinę i powoli wycedził:

– Bez aparatów tlenowych wszyscy zginiecie.

I wyjaśnił zamaskowanemu człowiekowi, że kiedy zbiorniki są napełnione, między powierzchnią cieczy a pokrywą gromadzą się gazy, wyzwalające się z ropy naftowej. To bardzo lekkie gazy i silnie wybuchowe. Gdyby nie były systematycznie odprowadzane, przekształciłyby statek w gigantyczną bombę.

Ściśle biorąc, tylko starsze systemy zabezpieczające rzeczywiście odprowadzały wybuchowy gaz na zewnątrz; specjalne pompy wysysały go ze zbiorników i wyrzucały ponad pokład, skąd, lżejszy od powietrza, natychmiast się ulatniał. Na nowszych statkach stosowano inny, znacznie bezpieczniejszy system. Obojętny gaz, pochodzący ze spalin silnika głównego, wtłaczano do zbiorników, by wyprzeć z nich tlen; ten obojętny gaz składał się w przeważającej części z dwutlenku węgla. W górnej części zbiorników powstawała w ten sposób całkowicie beztlenowa atmosfera, w której nic nie mogło się zapalić, niemożliwe było nawet powstanie iskry. Każdy zbiornik miał jednak swoją klapę kontrolną o średnicy około jednego jarda; gdyby ktoś otworzył taką klapę, nie stosując żadnych zabezpieczeń, natychmiast znalazłby się w gęstej chmurze ciężkiego gazu, sięgającego wyżej niż głowa człowieka. Udusiłby się oddychając atmosferą całkowicie pozbawioną tlenu – zanim wiatr zdążyłby rozwiać chmurę.

– Dziękuję za ostrzeżenie – powiedział terrorysta. – Kto z załogi zna się na aparatach tlenowych?

– Dysponuje nimi pierwszy oficer. Ale oczywiście wszyscy umiemy ich używać. Było specjalne szkolenie.

Dwie minuty później Martinsson znalazł się z powrotem w magazynie lakierów wraz z innymi członkami załogi. Była piąta.

W czasie gdy szef terrorystów przebywał w centrali kontroli ładunku, a jeden z jego podwładnych pilnował Thora Larsena – pozostała piątka zajmowała się rozładowywaniem kutra. Teraz dziesięć walizek z materiałami wybuchowymi stało już na śródpokładziu “Freyi” w pobliżu trapu, a zamaskowani ludzie czekali na dalsze instrukcje szefa. Tym razem polecenia były krótkie i zwięzłe. W przedniej części kadłuba odkręcono i odsunięto pokrywy dwu zbiorników balastowych, lewego i prawego; w każdym otworze można było dostrzec pierwsze szczeble drabiny schodzącej w czarną, wypełnioną stęchłym powietrzem przepaść. W rzeczywistości drabina miała osiemdziesiąt stóp długości i sięgała aż do dna zbiornika.

Azamat Krim ściągnął z głowy maskę, wcisnął ją do kieszeni i z latarką zszedł do pierwszego zbiornika. Za nim, na długich linach, spuszczono dwie walizki. Na dnie zbiornika Krim umieścił jedną walizkę przy burcie “Freyi” i przymocował ją sznurem do przebiegającego w tym miejscu pionowo stalowego żebra. Drugą walizkę otworzył, a jej zawartość podzielił na dwie części: połowa powędrowała pod przednią ścianę zbiornika, za którą znajdowało się 20 tysięcy ton ropy naftowej; druga trafiła pod tylną ścianę, za którą było drugie 20 tysięcy ton ropy. Potem Krim obłożył ładunki starannie workami z piaskiem, aby skoncentrować siłę wybuchu na stalowych grodziach. Upewniwszy się, że zapalniki są na właściwych miejscach i że mają kontakt z urządzeniem spustowym, powrócił na pokład.

Całą tę procedurę powtórzył w drugim zbiorniku dziobowym, a następnie w obu bocznych zbiornikach balastowych pod nadbudówką. W ten sposób wykorzystał już osiem walizek. Dziewiątą umieścił w środkowym zbiorniku na śródokręciu – nie po to, żeby i do niego wpuścić kaskady wody morskiej, ale po to, by przyspieszyć pęknięcie kilu, kiedy zbiorniki dziobowe i rufowe będą już rozerwane.

Dziesiąty ładunek trafił do maszynowni. Tutaj Krim uzbroił go w zapalnik i ułożył w miejscu, gdzie krzywizna kadłuba zbiega się z grodzią oddzielającą maszynownię od magazynu farb. Ładunek był dostatecznie silny, by rozerwać jednocześnie obie grube blachy. Jeśli zostanie zdetonowany, ludzie uwięzieni w magazynie, nawet jeśli przeżyją wybuch, potopią się w wodzie, która tutaj, kilkadziesiąt stóp pod powierzchnią morza, wedrze się z siłą Niagary.

Była szósta piętnaście i nad pustym pokładem “Freyi” zaczynało już świtać, kiedy Krim zameldował Drake'owi:

– Andrij, ładunki rozmieszczone i uzbrojone. Ale, prawdę mówiąc modlę się, żeby nigdy nie wybuchły.

– To nie będzie potrzebne. Wystarczy pokazać je kapitanowi Larsenowi. Jak zobaczy i zrozumie, sam zacznie przekonywać władze. I będą musieli zrobić to, czego żądamy. Nie będą mieli wyboru.

Terroryści wypuścili teraz z prowizorycznego więzienia dwóch marynarzy, dali im stroje ochronne, maski gazowe i butle z tlenem. Tak wyposażeni, marynarze przewędrowali przez cały pokład od dziobu do nadbudówki, otwierając po kolei klapy kontrolne wszystkich pięćdziesięciu zbiorników z ropą. Kiedy robota była skończona, wrócili do magazynu farb. Stalowe drzwi zamknięto od zewnątrz i starannie dokręcono dwie mocujące śruby; miały tak pozostać aż do momentu, gdy dwaj berlińscy więźniowie znajdą się bezpieczni w Izraelu.

O szóstej trzydzieści Andrew Drake, nadal zamaskowany, wrócił do kajuty kapitana. Ciężko opadł na fotel naprzeciw Larsena, po czym opowiedział mu dokładnie o wszystkim, co zrobiono na statku. Norweg patrzył nań pozornie nieporuszony. Z kąta kabiny mierzyła w niego bez przerwy lufa automatu. Skończywszy swoją relację, Drake wyjął z kieszeni czarne plastikowe pudełko i pokazał je kapitanowi. Było nie większe niż dwie złożone razem paczki papierosów; w środku obudowy znajdował się jeden czerwony przycisk, a z narożnika wystawała krótka, zaledwie czterocalowa antena.

– Czy wie pan, co to jest, kapitanie?

Larsen wzruszył niecierpliwie ramionami. Dostatecznie dużo widział już urządzeń radiowych, żeby domyślać się, że to jakiś rodzaj tranzystorowego nadajnika.

– To oscylator – wyjaśnił Drake. – Jeśli nacisnę ten czerwony guzik, zacznie emitować sygnał wysokiej częstotliwości, którego wysokość i natężenie będą stopniowo rosły. Oczywiście nasze uszy nie usłyszą tego sygnału. Ale do każdego ładunku wybuchowego na tym statku jest podłączony odbiornik, który może i będzie to “słyszeć”. Wraz ze zwiększaniem częstotliwości sygnału będą się posuwać do przodu wskazówki w odbiornikach, aż osiągną kres skali. Wtedy przepalą się w nich bezpieczniki i ustanie obieg prądu w zapalnikach. Przerwanie tego prądu uruchamia zapalnik. Czy rozumie pan, co to oznacza?

Larsen patrzył skamieniały na osobnika po drugiej stronie stołu. Jego statek, jego ukochana “Freya” padła ofiarą przemocy – a on nie może nic przeciwko temu zdziałać. Cała załoga siedzi uwięziona w stalowej trumnie, oddzielona tylko warstwą blachy od piekielnego ładunku, który w jednej chwili może ich zmiażdżyć i zalać setkami ton lodowatej wody.

Wyobraźnia podsunęła mu plastyczny obraz piekła, jakie się tu rozegra. Jeśli ładunki wybuchną, w burtach statku przy zbiornikach balastowych powstaną cztery wielkie dziury. Ryczące kaskady wleją się tędy do środka, wypełniając w ciągu paru minut przednie i tylne ładownie. Przez wyrwane wybuchami otwory wewnętrzne woda morska – znacznie cięższa od ropy – wypchnie ją z sąsiednich zbiorników na pokład i dalej do morza. W szybkim tempie sześć zbiorników dziobowych i tyleż rufowych napełni się wodą. Dziesiątki tysięcy ton wody obciążą też wielką halę maszynowni. Dziób i rufa obniżą się o co najmniej dziesięć stóp, ale środek statku nadal będzie się unosił wysoko na fali, dzięki dwóm pustym zbiornikom balastowym. “Freya”, najpiękniejsza z nordyckich bogiń, przegnie się boleśnie do tyłu – i pęknie na pół. Obie połowy opadną szybko na dno – ledwie dwadzieścia pięć stóp niżej – i osiądą tam z pięćdziesięcioma otwartymi na oścież klapami kontrolnymi. Z tych otworów wystrzelą ku powierzchni Morza Północnego słupy tłustej cieczy.

Być może minie nawet cała godzina, zanim statek noszący imię potężnej bogini, osiądzie ostatecznie na morskim dnie – ale będzie to nieodwracalne. Być może na tak płytkich wodach górna część mostka pozostanie nad powierzchnią – ale już nigdy nie pożegluje. Być może miną trzy dni, zanim cała ropa z ładowni statku wydostanie się na powierzchnię – ale w tym czasie żaden nurek nie odważy się opuścić między kolumny rwącej ku górze cieczy, by zamknąć pokrywy kontrolne. A więc i utrata ładunku, tak jak zniszczenie statku, będzie całkowita i nieodwracalna.

Patrzył wciąż w zamaskowaną twarz naprzeciw, ale nie odpowiadał. Narastał w nim gniew, ale twarz pozostawała kamienna.

– Co mam robić? – spytał.

Terrorysta spojrzał na cyfrową tarczę zegara na ścianie. Była szósta czterdzieści pięć.

– Przejdziemy do kabiny radiooperatora – odpowiedział. – I porozmawiamy z Rotterdamem. Albo raczej: pan porozmawia z Rotterdamem.

Dwadzieścia sześć mil na wschód od nich wielkie żółte płomienie, wydobywające się dniem i nocą z kolumn rafineryjnych Europortu zostały wreszcie przyćmione przez wstające słońce. Przez całą noc z mostka “Freyi” widać było te pochodnie na ciemnym niebie nad rafineriami Shella, Chevrona, British Petroleum – a także, daleko za nimi, zimno-błękitną łunę latarni ulicznych Rotterdamu.

Rafinerie i labirynt kanałów Europortu, największego naftowego portu świata, rozciągają się na wielkim obszarze na południe od ujścia Mozy. Na północnym brzegu leży Hook van Holland, z dużą przystanią promową i budynkiem Kontroli Mozy: przysadzistym, jakby przygiętym pod ciężarem wielkich, wirujących wciąż anten radarowych, l kwietnia, o godzinie 6.45 rano, dyżurujący w ośrodku kontroli Bernhard Dijkstra przeciągał się i ziewał. Za kwadrans będzie mógł pojechać do domu na dobrze zapracowane śniadanie. Później, po paru godzinach snu, wsiądzie na motor przed swoim domem w Gravenzande i przyjedzie tu z powrotem – mimo wolnego dnia – by zobaczyć, jak nowy tankowiec, nowy supergigant, będzie wchodził do portu. To będzie ciekawy dzień – pomyślał mimo zmęczenia. Jakby w odpowiedzi na te myśli głośnik nad jego głową nagle ożył:

– Pilot Maas, Pilot Maas, tu “Freya”.

Supertankowiec odezwał się na kanale dwudziestym, z którego przeważnie korzystały statki pozostające jeszcze na otwartym morzu. Dijkstra pochylił się nad konsoletą i przełączył kanał swojego nadajnika.

– “Freya”, tu Pilot Maas. Słucham cię.

– Pilot Maas, tu “Freya”. Mówi kapitan Larsen. Gdzie jest w tej chwili kuter z ekipą cumowniczą dla mnie?

Dijkstra zajrzał do dziennika, leżącego na lewo od konsolety.

– “Freya”, tu Pilot Maas. Wyszli z Hook przeszło godzinę temu. Powinni być u ciebie za dwadzieścia minut.

To, co teraz usłyszał, poderwało go na równe nogi.

– Pilot Maas, tu “Freya”. Połącz się natychmiast z kutrem i powiedz, żeby wracali do portu. Nie możemy wziąć ich na pokład. Odwołaj także start pilotów z Schiphol, powtarzam: odwołaj start pilotów. Nie możemy ich przyjąć. Sytuacja wyjątkowa, powtarzam: sytuacja wyjątkowa.

Dijkstra zakrył mikrofon ręką i wrzasnął na drugiego dyżurnego:

– Magnetofon!

Kiedy szpule magnetofonu zaczęły się obracać, Dijkstra odsunął dłoń od mikrofonu i bardzo wyraźnie powiedział:

– “Freya”, tu Pilot Maas. Zrozumiałem, że nie chcecie przyjąć ekipy cumowniczej. Zrozumiałem, że mam odwołać start pilotów. Proszę o potwierdzenie.

– Pilot Maas, tu “Freya”. Potwierdzam. Potwierdzam.

– “Freya”, podaj szczegóły sytuacji wyjątkowej.

Przez dziesięć sekund głośnik milczał, jakby tam, na morzu, na mostku “Freyi”, toczyły się jakieś konsultacje. Potem w ośrodku kontroli zagrzmiał znowu głos Larsena.

– Pilot Maas, tu “Freya”. Nie mogę na razie podać szczegółów. Mogę tylko powiedzieć, że jeśli będą jakiekolwiek próby zbliżenia się do “Freyi”, zostaną zabici ludzie. Trzymajcie się z daleka. Nie próbujcie sami kontaktować się z “Freya” przez radio. Zgłoszę się ponownie o godzinie dziewiątej zero zero. W ośrodku kontroli ma być obecny dyrektor portu. Wezwijcie go. To wszystko.

Głos zamilkł, rozległ się wyraźny trzask wyłącznika. Dijkstra próbował jeszcze nawiązać kontakt dwa lub trzy razy, ale bez powodzenia. Spojrzał niepewnie na kolegę.

– Co to może znaczyć, u diabła?

Drugi kontroler, Schipper, wzruszył tylko ramionami.

– Nie podoba mi się głos kapitana Larsena – powiedział. – Mam wrażenie, że on jest w niebezpieczeństwie.

– Mówił coś o zabijaniu ludzi – zastanawiał się głośno Dijkstra. – Kto niby ma ich zabić? Czy to bunt na pokładzie? A może ktoś wpadł w szał?

– Zanim to wyjaśnimy, lepiej zróbmy to, czego żądał – poradził Schipper.

– Słusznie. Ty zadzwoń do dyrektora, a ja połączę się z kutrem i z tymi pilotami na Schiphol.


Kuter wiozący ekipę cumowniczą parł do przodu, sapiąc ciężko, ze stałą szybkością dziesięciu węzłów. Do “Freyi” miał jeszcze trzy mile wyjątkowo dziś gładkiego i spokojnego morza. Zapowiadał się piękny wiosenny poranek, bardzo ciepły jak na tę porę roku. Z odległości trzech mil masyw tankowca robił już wielkie wrażenie, toteż Holendrzy, którzy mieli pomagać przy jego cumowaniu, z zaciekawieniem wyciągali szyje. Żaden nie pomyślał nic szczególnego, gdy martwy dotąd radiotelefon wiszący obok sternika nagle szczęknął i zagadał. Szyper chwycił słuchawkę i przycisnął ją do ucha. Silnik zagłuszał jednak rozmowę, więc szyper przełączył go na jałowy bieg i poprosił o powtórzenie. Ledwie je usłyszał, położył ster ostro na prawą burtę; kuter zatoczył duże półkole.

– Wracamy do domu – oświadczył sternik zaskoczonym ludziom na pokładzie. – Tam jest coś nie w porządku. Kapitan Larsen nie przygotował jeszcze dla nas śniadania.

Kuter odpłynął w stronę Hook. Za jego rufą masyw “Freyi” znów zaczął maleć, aż stopił się z horyzontem.


Na lotnisku Schiphol pod Amsterdamem dwaj piloci – znawcy wód przybrzeżnych – szli szybko w stronę helikoptera Zarządu Portu, który miał ich zawieźć na pokład tankowca. Była to normalna praktyka; zawsze latali do czekających na nich statków śmigłowcem. Starszy 2 pilotów – szpakowaty mężczyzna, który już dwadzieścia lat spędził na morzu, miał licencję kapitana, a od piętnastu lat pracował u ujścia Mozy – niósł “brązową skrzynkę”: instrumentarium, które pozwalało sterować statkiem z dokładnością do jednego jarda, jeśli było to potrzebne; a mogło być potrzebne dzisiaj, zważywszy, że kadłub “Freyi” dzieliło od dna toru wodnego nie więcej niż dwadzieścia stóp, a tak zwany Kanał Wewnętrzny, który miała pokonać, był szerszy od niej samej zaledwie o piętnaście stóp. Kiedy schyleni, na zgiętych kolanach przemykali pod wirującym śmigłem, pilot helikoptera wychylił się z kabiny.,…

– Zdaje się, że tam coś nie gra! – starał się przekrzyczeć hałas silnika. – Musimy zaczekać.

Silnik zgasł, ale wielkie płaty długo jeszcze wirowały nad ich głowami, zanim wreszcie stanęły.

– Ale dlaczego, do cholery? – spytał młodszy z pilotów.

– A ja skąd mogę wiedzieć? – bronił się lotnik z helikoptera. – Dopiero co dostałem ten meldunek z Kontroli Mozy. Chyba po prostu statek nie jest jeszcze gotów do wejścia.


Kilka minut przed ósmą w uroczym wiejskim domku pod Ylaardingen zadzwonił telefon; dyrektor portu rotterdamskiego, Dirk van Gelder, jadł właśnie śniadanie.

– To do ciebie! – zawołała żona, która podniosła słuchawkę, po czym wróciła do kuchni, gdzie właśnie z ekspresu zaczęła się sączyć aromatyczna kawa. Van Gelder wstał od stołu, rzucił gazetę na krzesło i poczłapał w miękkich kapciach do przedpokoju. W miarę jak słuchał długiego potoku słów, jego twarz poważniała, a brwi coraz bardziej się marszczyły.

– Jak powiedział? Będą zabici?

Nowy strumień słów popłynął w słuchawce.

– Dobrze – mruknął Gelder – czekajcie tam na mnie. Będę za piętnaście minut.

Cisnął słuchawkę na widełki, kopnął pod szafę bambosze i w pośpiechu wcisnął buty i marynarkę. Po chwili był już przy drzwiach garażu. Kiedy wyprowadzał Mercedesa tyłem po żwirowej alejce, przypomniał mu się koszmarny sen, który prześladował go od dawna.

– Czyżby porwanie? Dobry Boże, tylko nie to!


Tymczasem na pokładzie “Freyi” kapitan Larsen został zmuszony do szczególnej wycieczki po swoim własnym statku: w świetle latarek oglądał ładunki wybuchowe, przymocowane do ścian zbiorników balastowych głęboko pod linią wodną. W drodze powrotnej widział, jak trzy mile od “Freyi” kuter z ekipą cumowniczą zawraca i odpływa ku brzegom. Jednocześnie po przeciwnej stronie, na pełnym morzu, pojawił się niewielki frachtowiec, płynący na południe. Najwyraźniej i on dostrzegł nieruchomego lewiatana, bo pozdrowił go radosnym gwizdaniem – ale nie zmienił kursu i nie zbliżył się.

Larsen obejrzał również ładunek umieszczony w środkowym zbiorniku na śródokręciu i te, które znalazły się w komorach balastowych pod nadbudówką. Nie potrzebował już schodzić w okolice magazynu farb.

Znał dobrze to miejsce i potrafił wyobrazić sobie skutki wybuchu podłożonej tam bomby.

O ósmej trzydzieści, kiedy Dirk van Gelder wbiegał do budynku Kontroli Mozy, by jak najszybciej przesłuchać taśmę, Thor Larsen wracał już pod eskortą do swojej kabiny. Nie mógł jakoś doliczyć się terrorystów. Jednego widział na pomoście dziobowym “Freyi”, jak owinięty w grubą kurtkę dla ochrony przed zimnem badał wzrokiem horyzont. Inny wspinał się na szczyt komina, by stamtąd, z wysokości stu stóp nad pokładem, prowadzić dalekosiężną obserwację. Trzeci czuwał na mostku, kontrolując ekrany radarów i sonarów, które pozwalały mu dostrzegać wszystko, co poruszało się w promieniu czterdziestu ośmiu mil wokół “Freyi”, a także kawał morza i dna morskiego pod nią. Z pozostałych czterech, dwóch – w tym herszt – było z kapitanem. Dwóch zatem brakowało: musieli kręcić się gdzieś po statku.

Szef terrorystów kazał mu znowu usiąść przy jego własnym stole. Palcami zabębnił po pudełku oscylatora, które przytroczył sobie do paska.

– Kapitanie, niech pan mnie nie zmusza do użycia tego przycisku. I niech pan nie myśli, że nie odważę się go użyć. Owszem, zrobię to, jeśli dojdzie tutaj do jakichś heroicznych błazenad albo jeśli moje żądania nie zostaną spełnione. A teraz proszę to przeczytać.

Podał Larsenowi trzy kartki gęsto zapisane maszynowym tekstem po angielsku. Larsen szybko i nieuważnie przebiegł po nim wzrokiem.

– Dokładnie o dziewiątej przeczyta pan ten tekst przez radio dyrektorowi portu w Rotterdamie. Ani słowa mniej, ani słowa więcej. I żadnych uwag po holendersku czy po norwesku. Tylko to, co napisane. Rozumiemy się?

Larsen przytaknął z ponurą miną. Drzwi otworzyły się nagle i do kabiny wszedł jeszcze jeden z napastników. Najwyraźniej przybywał tu z kambuza – niósł bowiem dużą tacę z jajecznicą, masłem, dżemem i kawą. Postawił ją na stole, między dwoma siedzącymi przy nim mężczyznami.

– Śniadanie – oznajmił szef napastników. Gestem zaprosił Larsena. – Może i pan coś zje?

Kapitan nie chciał jeść, ale chętnie napił się kawy. Przecież nie kładł się przez całą noc, a poprzedniego ranka wstał o siódmej. Dwadzieścia sześć godzin bez snu – a przed nim być może jeszcze więcej. Chciał jak najdłużej być przytomny i czujny. Sądził, że kawa mu w tym pomoże. Nie bez pewnej satysfakcji obliczył, że siedzący po drugiej stronie stołu terrorysta jest na nogach równie długo jak on.

Niespodziewanie tamten nakazał wyjść strażnikowi z karabinem. Drzwi się zamknęły i zostali sam na sam – ale nie dawało to kapitanowi szczególnych szans. Stół był bardzo szeroki i Larsen nie zdołałby dosięgnąć terrorysty; a ten miał rewolwer tuż pod prawą ręką i oscylator przypięty do pasa.

– Zapewne nie będę nadużywał pańskiej gościnności dłużej niż trzydzieści godzin… może czterdzieści – odezwał się człowiek w kominiarce. – Ale i to wystarczy, żebym udusił się w tej masce. A w końcu… nigdy przedtem mnie pan nie widział i nigdy więcej mnie pan nie zobaczy.

Lewą ręką ściągnął z głowy czarną kominiarkę. Larsen zobaczył twarz człowieka trzydziestoparoletniego, szatyna o piwnych oczach. Ale, choć zdemaskowany, nadal był dla kapitana zagadką. Mówił jak rodowity Anglik i tak też się zachowywał. Ale przecież Anglicy nie porywają statków, to pewne. A więc może Irlandczyk z IRA? Nie, zaraz… wspomniał przecież coś o przyjaciołach w niemieckim więzieniu. Może Arab? Jacyś terroryści z Organizacji Wyzwolenia Palestyny rzeczywiście siedzą w Niemczech. I rozmawia ze swoimi kolegami jakimś dziwnym językiem. Nie bardzo wprawdzie podobnym do arabskiego, ale rozmaitych dialektów arabskich są dziesiątki – a on, Larsen, znał tylko trochę język Arabów znad Zatoki. Więc może jednak Irlandczyk…

– Jak mam się do pana zwracać? – spytał człowieka, którego nigdy nie miał poznać jako Andrija Dracza czy też Andrew Drake'a.

Mężczyzna, zajęty jedzeniem, namyślał się przez chwilę.

– Może pan mnie nazywać “Swoboda” – powiedział w końcu. – To popularne nazwisko w moim kraju, ale także rzeczownik pospolity. Oznacza tyle co wolność.

– To chyba nie po arabsku? Terrorysta po raz pierwszy uśmiechnął się.

– Nie, oczywiście. Nie jesteśmy Arabami. Jesteśmy Ukraińcami. Kochamy naszą ojczyznę i walczymy o jej wolność.

– I sądzicie, że władze niemieckie wypuszczą waszych przyjaciół z więzienia?

– Muszą – powiedział Drake z przekonaniem. – Nie będą mieć wyboru… No, chodźmy, jest już prawie dziewiąta.

Загрузка...