15.

Od północy do 8.00

Nadzwyczajne posiedzenie niemieckiego Gabinetu wznowiono w budynku Kancelarii o pierwszej w nocy. Kiedy Dietrich Busch zrelacjonował swoją niedawną rozmowę z Waszyngtonem, nastroje ministrów wahały się od desperacji po napastliwość.

– No dobrze – zawołał minister obrony – ale dlaczego on, u diabła, nie chce podać powodów? Czyżby nam nie ufał?

– Twierdzi, że ma powody najwyższej wagi, ale nie może ich ujawnić przez telefon, nawet gorącą linią – odparł kanclerz. – Mamy dwie możliwości: albo mu uwierzyć, albo nazwać go kłamcą. Na razie brak jest dostatecznych powodów, by wybrać to drugie.

– Czy on w ogóle wie, co zrobią terroryści, jeśli nie wypuścimy do rana Miszkina i Łazariewa? – spytał ktoś inny.

– Tak, myślę, że wie. Ma w każdym razie pełny zapis rozmów między “Freyą” a Kontrolą Mozy.

– Niech więc weźmie na siebie odpowiedzialność – nalegał minister spraw wewnętrznych. – Dlaczego to my mielibyśmy czuć się winni, kiedy dojdzie do nieszczęścia?

– Wcale nie powiedziałem, że mamy się czuć winni – odparował Busch. – Ale nie uchyla to zasadniczego pytania: czy mamy się zastosować do życzenia prezydenta Matthewsa, czy nie?

Przez chwilę panowała cisza. Przerwał ją minister spraw zagranicznych.

– Na jaką zwłokę on liczy?

– Jak najdłuższą. Zdaje się, że ma już jakiś plan wyjścia z impasu, mówił coś o “trzecim rozwiązaniu”. Ale co to za plan i jakie to by mogło być rozwiązanie, wie chyba tylko on. No i oczywiście parę innych osób, którym musiał powierzyć ten sekret. My niestety nie należymy na razie do tego kręgu – z wyraźną goryczą skomentował kanclerz.

– Osobiście uważam, że to znów trochę nadweręża nasze przyjazne stosunki – oświadczył minister spraw zagranicznych. – Mimo to myślę, że powinniśmy zgodzić się na tę zwłokę, dając jednak jasno do zrozumienia… przynajmniej nieoficjalnie… że robimy to wyłącznie na jego prośbę.

– Może on myśli o odbijaniu statku? – przedstawiciela wojska wciąż intrygowało enigmatyczne “trzecie rozwiązanie”.

– Nasi specjaliści twierdzą, że byłoby to nadzwyczaj ryzykowne – odpowiedział minister spraw wewnętrznych. – Trzeba pokonać przynajmniej dwie mile pod wodą, potem wspiąć się po gładkiej stalowej ścianie na pokład, dojść do nadbudówki tak, żeby nie zauważył tego wartownik z komina, i wreszcie bezbłędnie znaleźć tę kabinę, w której przebywa dowódca terrorystów. Jeśli, jak podejrzewamy, ten człowiek ma stale przy sobie nadajnik zdalnie sterujący zapalnikami, trzeba go zastrzelić, zanim zdąży nacisnąć guzik.

– Tak czy inaczej, dziś jest już za późno na atak – powiedział minister obrony. – Niedługo będzie świtać, a to może być zrobione tylko pod osłoną ciemności, czyli nie wcześniej niż o dziesiątej wieczorem. Mamy wobec tego co najmniej dwadzieścia jeden godzin.

Kwadrans przed trzecią rząd RFN ostatecznie zgodził się spełnić prośbę prezydenta Matthewsa: zwolnienie Miszkina i Łazariewa zostanie odłożone na czas nieokreślony. Rząd zastrzega sobie jednak prawo zmiany decyzji, jeśli będzie tego wymagał rozwój sytuacji albo jeśli sojusznicy z Europy Zachodniej uznają, że dalsze przetrzymywanie tej dwójki w więzieniu jest zbyt ryzykowne.

Jednocześnie upoważniono rzecznika prasowego rządu, by dyskretnie przekazał dwóm najbardziej zaufanym ludziom w mass mediach “poufną” wiadomość, że tę niespodziewaną zmianę stanowiska Bonn spowodowała wyłącznie silna presja ze strony Waszyngtonu.


Była czwarta rano w Europie, jedenasta wieczorem w Waszyngtonie, kiedy decyzja z Bonn dotarła do prezydenta USA. Matthews podyktował depeszę z serdecznym podziękowaniem dla kanclerza Buscha. Potem spytał swego sekretarza stanu:

– Nie ma jeszcze odpowiedzi z Jerozolimy?

– Nie. Wiemy tylko, że nasz ambasador zostanie osobiście przyjęty przez premiera Golena.


Kiedy izraelskiemu premierowi po raz drugi naruszono spokój tego szabasu, jego cierpliwość zaczęła się wyczerpywać. Ambasadora amerykańskiego przyjął w szlafroku, i nie było to przyjęcie serdeczne. Dochodziła trzecia nad ranem w Europie, piąta w Jerozolimie. Pierwszy, słaby brzask budzącego się dnia pojawił się nad wzgórzami Judei.

Goleń słuchał spokojnie przesłania od prezydenta Matthewsa, nie zapominając ani na chwilę o swoim własnym problemie; dla niego najważniejszą sprawą była wciąż tożsamość terrorystów na pokładzie “Freyi”. Ostatnia akcja zbrojna mająca na celu uwolnienie z więzienia Żydów zdarzyła się – o ile pamiętał – za czasów jego młodości, tu, na tej ziemi. Chodziło wtedy o uwolnienie z brytyjskiego więzienia w Akrze skazanych na ciężkie kary partyzantów żydowskich; on sam, Beniamin Goleń, brał udział w tej akcji. Ale upłynęło trzydzieści pięć lat i sytuacja zmieniła się zasadniczo. Dzisiejsze państwo Izrael stanowczo potępia terroryzm, branie zakładników, szantażowanie rządów. A jednak…

A jednak setki tysięcy jego rodaków na pewno skrycie sympatyzowały z tymi dwoma chłopcami, którzy szukali schronienia przed terrorem KGB na tej jedynej dostępnej dla nich drodze. Izraelscy wyborcy z pewnością nie pochwaliliby ich otwarcie, nie czyniliby z nich bohaterów, ale też nie potępiliby ich jako morderców. A przecież zamaskowani ludzie na “Freyi” również mogli być Żydami, a nawet (nie daj Boże!) Izraelczykami.

Jeszcze kilka godzin temu Goleń miał nadzieję, że cała sprawa będzie zamknięta, zanim skończy się szabas: więźniowie z Berlina znajdą się w Izraelu, terroryści z “Freyi” zostaną schwytani lub zabici. Będzie oczywiście trochę hałasu, ale i to szybko ucichnie. I oto teraz dowiadywał się, że te nadzieje są płonne. Zamiast bezwarunkowego uwolnienia więźniów Amerykanie proponowali coś, na co w żadnym wypadku nie mógł się zgodzić. Wysłuchawszy do końca ambasadora, stanowczo pokręcił głową.

– Darzę pana Williama Matthewsa głęboką przyjaźnią i szczerze życzę, jemu i sobie, aby ta przerażająca afera skończyła się bez dalszych ofiar w ludziach. Jednakże w kwestii Miszkina i Łazariewa moje stanowisko jest następujące: skoro w imieniu rządu i narodu Izraela, a także na wyraźne życzenie Niemiec Zachodnich, złożyłem poważną, publiczną obietnicę, że nie zostaną oni ponownie uwięzieni tutaj, ani też odesłani z powrotem do Berlina, to muszę tej obietnicy dotrzymać. Nie mogę, niestety, postąpić zgodnie z pańską prośbą, to znaczy odesłać ich do niemieckiego więzienia, gdy tylko “Freya” będzie wolna.

Nie potrzebował wyjaśniać amerykańskiemu ambasadorowi głębszych motywów swojej decyzji; dotrzymanie obietnicy było w tym przypadku już nie tylko kwestią honoru, ale i polityki. Gdyby cofnął dane słowo, nic – nawet wymówka, że obietnice złożone pod przymusem nie są ważne – nie uratowałoby go przed gniewem Narodowej Partii Religijnej, ekstremistów z ruchu Gush Emunim, działaczy Ligi Obrony Żydów, a przede wszystkim tych stu tysięcy izraelskich wyborców, którzy przyjechali tu z ZSRR w ostatniej dekadzie. Ten gniew zmiótłby go z politycznej areny – a to, mocniej niż wszystkie oficjalne argumenty, skłaniało premiera do dotrzymania słowa.


– Tak czy owak, warto było spróbować – skomentował prezydent Matthews relację ambasadora, gdy godzinę później dotarła do Waszyngtonu.

– Tak – zakpił ponuro Lawrence – przynajmniej wiemy, że jedno z naszych “trzecich wyjść” w ogóle nie istnieje. Zresztą, nawet gdyby istniało, wątpię, czy Rudin zgodziłby się z niego skorzystać.

W Waszyngtonie dochodziła jedenasta, ale w co najmniej pięciu ministerstwach, w różnych punktach stolicy, światła wciąż nie gasły; tak jak nie gasły w oknach Owalnego Gabinetu i dwudziestu innych pokojach Białego Domu, gdzie przy telefonach i dalekopisach ludzie prezydenta czekali na wieści z Europy. W Owalnym Gabinecie czterej mężczyźni zagłębili się w fotelach. Wszyscy myśleli o tym samym: jaka będzie teraz reakcja “Freyi”.


Lekarze twierdzą, że trzecia nad ranem to godzina najniższej aktywności umysłu ludzkiego, największego zmęczenia, najpowolniejszej reakcji, najgłębszych depresji. Dla dwóch ludzi siedzących twarzą w twarz w kapitańskiej kajucie “Freyi” była to także godzina zamykająca pierwszą wspólnie spędzoną dobę. Obaj nie zmrużyli oka ani tej nocy, ani poprzedniej, obaj czuwali już od czterdziestu czterech godzin, obaj byli wycieńczeni, obaj mieli czerwone z niewyspania oczy.

Thor Larsen mało dbał o wirujący wokół niego gigantyczny cyklon międzynarodowej aktywności rządów i sztabów operacyjnych, ambasad i komitetów – cyklon, który nie pozwalał zgasnąć światłom w budynkach rządowych na trzech kontynentach; tu, w oku cyklonu, Larsen rozgrywał swoją własną grę. W tej grze fanatyzmowi terrorysty przeciwstawił swoją niezwykłą odporność na brak snu. I tą właśnie grą na przetrzymanie zamierzał wygrać wszystko – dla siebie, swojej załogi i swojego statku.

Larsen dobrze wiedział, że człowiek, który przedstawił się jako Swoboda, młodszy od niego i podniecony wewnętrznym zapałem, podsycanym jeszcze przez wielkie ilości mocnej kawy i napięcie nerwowe właściwe wszelkim hazardowym rozgrywkom, a cóż dopiero – takiej grze przeciwko całemu światu, że ów człowiek mógł w gruncie rzeczy kazać związać kapitana, po czym spokojnie się przespać. Toteż brodaty Norweg postanowił denerwować go, ekscytować i drażnić jego ambicję, w nadziei, że tamten podejmie wyzwanie.

To Larsen proponował kolejne filiżanki piekielnie mocnej czarnej kawy, choć sam pijał jej dotychczas niewiele i zawsze z mlekiem. To on podejmował wciąż rozmowę, przez cały dzień i całą noc, prowokując tamtego do ostrych odpowiedzi i polemik, w których Swoboda mógł popełnić jakiś błąd. A kiedy jego irytacja stawała się niebezpieczna, Larsen wycofywał się. Zmieniał temat albo milkł, by za chwilę znów podjąć swoją grę. Sporą przewagę dawało mu długoletnie doświadczenie: setki śmiertelnie nudnych i bezczynnych nocy na pełnym morzu przyzwyczaiły brodatego kapitana do czuwania nawet wtedy, gdy pełniący wachtę marynarze i oficerowie drzemali na swoich posterunkach.

Taką to grę prowadził kapitan Larsen, grę wojenną bez broni i kuł, grę skomplikowaną, choć bez dalekopisów, bez nocnych kamer, bez żołnierzy i sojuszników. Cała wspaniała technika, jaką oddali pod jego komendę Japończycy, w tej grze nie mogła mu się przydać. Jedyną bronią była tu intuicja. Jeśli siedzący po drugiej stronie stołu człowiek zostanie wyprowadzony z równowagi, może w ataku wściekłości nawet zastrzelić kapitana. Jeśli poczuje się obrażony lub oszukiwany, może wydać polecenie egzekucji następnego marynarza. Jeśli jednak poczuje się znudzony i senny, może po prostu wyznaczyć na swoje miejsce innego, wypoczętego terrorystę, a sam pójdzie spać i w ten sposób zniweczy cały dotychczasowy wysiłek Larsena, przekreśli sens jego zamierzeń i starań.

Kapitan miał wciąż dostateczne powody, by wierzyć, że Miszkin i Łazariew będą wolni o świcie. Kiedy dotrą bezpiecznie do Tel Awiwu, terroryści spróbują uciec z “Freyi”. Ale czy rzeczywiście będą mogli to zrobić? Czy czatujące wokół okręty wojenne pozwolą im się oddalić? A przecież nawet w znacznej odległości od “Freyl” Swoboda, zaatakowany przez okręty NATO, może jeszcze nacisnąć guzik oscylatora i wysadzić tankowiec w powietrze.

Ale najważniejsze było co innego: ten na czarno ubrany człowiek zamordował jednego z marynarzy Larsena. Kapitan szczerze go za to nienawidził i gorąco pragnął jego śmierci. I dlatego, sam sobie odmawiając snu, mówił wciąż i mówił, by doprowadzić tamtego do kryzysu.


Nie spano też w Whitehall. Sztab kryzysowy wznowił obrady o trzeciej nad ranem. Przez całą godzinę płynęły meldunki o postępie prac na różnych frontach. Zmobilizowane od Shella, British Petroleum i tuzina innych firm, wielkie ciężarówki cysterny tankowały emulgent w magazynach w Hampshire i wiozły go wśród nocy pustymi szosami południowej Anglii. Ciężkie pojazdy dudniły po drogach, dostarczając kolejne dziesiątki ton koncentratu do portu Lowestoft na wybrzeże Suffolk. O czwartej nad ranem magazyny były już puste. Cały tysiąctonowy zapas emulgentu powędrował na wschód.

Fabryce, która go wytwarzała, wydano oczywiście polecenie zwiększenia produkcji do maksimum – aż do odwołania. W wielkim tempie przygotowano operacje, mające na celu utrzymanie plamy ropy z dala od brzegu – zanim unieszkodliwi ją emulgent.

O wpół do czwartej dotarła do Whitehall wiadomość z Waszyngtonu, że rząd zachodnioniemiecki zgodził się przetrzymać nieco dłużej Miszkina i Łazariewa. Również tutaj, jak przedtem w Bonn, ktoś spytał:

– Czy Matthews na pewno wie, co robi?

Sir Julian Flannery zachował kamienną twarz.

– Musimy założyć, że wie. Musimy też, niestety, liczyć się z tym, że wkrótce zacznie się wypuszczanie ropy z “Freyi”. Nasze nocne przygotowania okazały się potrzebne.

– Ale musimy także – wtrącił urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych – liczyć się z tym, że po ogłoszeniu tej ostatniej wiadomości Francja, Belgia i Holandia poproszą nas o pomoc w walce z ropą.

– W takim razie będziemy pomagać, oczywiście w granicach możliwości – oświadczył Sir Julian. – Kolejny problem stanowią samoloty i statki z urządzeniami do rozpylania emulgentu.

W sali posiedzeń UNICORNE odczytano teraz raport o akcjach podjętych już na morzu. Od ujścia rzeki Humber płynęły w stronę Lowestoft holowniki cysterny; z Tamizy, a nawet z miejsc tak odległych jak baza marynarki wojennej w Lee wyszły w morze wszystkie jednostki zdolne rozpylać emulgent. Stopniowo gromadziły się one w Lowestoft.

Ale w zagrożony rejon płynął nie tylko sprzęt – płynęli też ludzie. Minąwszy strome klify Beachy Head, łodzie patrolowe “Cutlass”, “Scimitar” i “Sabre”, wiozące na swych pokładach najsilniejszą i najlepiej wyszkoloną brygadę płetwonurków komandosów, jaką znał świat, i cały jej morderczy arsenał, skręciły lekko ku północy, by wzdłuż brzegów Sussex i Kentu pognać tam, gdzie już stał na kotwicy krążownik “Argyll”. Łoskot ich silników odbijał się echem o kredowe blanki nabrzeżnych skał i wyrwał ze smacznego snu niejednego mieszczucha w Eastbourne.

Na pokładzie prowadzącej jednostki za niską osłoną relingu kryło się przed wiatrem i bryzgami wody dwunastu komandosów. Pieczołowicie strzegli swoich bagaży: były to składane kajaki wymyślnej konstrukcji, a także paki ze sprzętem do nurkowania, z bronią, amunicją i specjalnymi materiałami wybuchowymi – ich narzędzia pracy. Wszystko to z braku lepszego miejsca stłoczone było po prostu na pokładzie.

– Mam nadzieję – dowodzący tą małą eskadrą komandor-podporucznik musiał przekrzykiwać hałas silnika – że mi te zabawki tutaj nie wybuchną!

– Nie wybuchną – odpowiedział z przekonaniem kapitan komandosów. – Nie wybuchną, dopóki my sobie tego nie życzymy.

Major Fallon tymczasem był już w centrum konferencyjnym w Whitehall. Od dłuższego czasu starannie studiował fotografie “Freyi”, robione z Nimroda w dzień i w nocy. Ciągle porównywał je też z planem statku, dostarczonym z biur Lloyda, i z wypożyczonym od British Petroleum modelem brytyjskiego supertankowca “Princess”.

W sąsiednim pokoju do zebranych przemówił pułkownik Holmes: – Panowie, myślę, że nadszedł już czas, by rozważyć wersję niezbyt przyjemną, która jednak może okazać się koniecznością.

– Czyli rozwiązanie siłowe – Sir Julian z ponurą miną postawił kropkę nad “i”.

– Jeśli prezydent Matthews – ciągnął Holmes – nadal będzie sprzeciwiał się uwolnieniu Miszkina i Łazariewa, a Niemcy Zachodnie przychylą się do jego próśb, terroryści mogą w końcu uznać, że są oszukiwani, że ich szantaż nie działa, że kontynuowanie akcji nie ma sensu. Chcąc uniknąć wrażenia, że wszystko było tylko blefem, rozsadzą “Freyę” na kawałki. Osobiście sądzę, że zrobią to dopiero w nocy… Mielibyśmy zatem jeszcze około szesnastu godzin.

– Dlaczego w nocy, pułkowniku? – spytał Sir Julian.

– Jeśli nie mają zamiaru popełnić zbiorowego samobójstwa, choć i tego nie można wykluczyć, będą, jak sądzę, próbować ucieczki korzystając z wielkiego zamieszania po wybuchu. Ale żeby w ogóle przeżyć wybuch i jego skutki, muszą opuścić statek i włączyć detonator dopiero wtedy, gdy znajdą się już w pewnej odległości od “Freyi”.

– Co pan proponuje, pułkowniku?

– Dwie rzeczy, Sir. Pierwsza to ich kuter. Nadal stoi zacumowany przy trapie. Natychmiast po zmroku mógłby do niego przedostać się pod wodą płetwonurek i przyczepić silny ładunek wybuchowy. Terroryści, jeśli chcą zapewnić sobie bezpieczeństwo, muszą odpłynąć co najmniej pół mili od tankowca, zanim nacisną guzik. Dlatego proponuję przyczepić pod ich kuter ładunek ze specjalnym zapalnikiem ciśnieniowym. Kiedy kuter ruszy, napór wody od przodu spowoduje włączenie zapalnika. Mechanizm opóźniający gwarantuje wybuch po sześćdziesięciu sekundach, zanim kuter osiągnie dystans pół mili od “Freyi”, a więc zanim będą mogli użyć swojego radiowego detonatora.

Szmer ulgi przebiegł po sali. Więc to takie proste! Były jednak wątpliwości.

– Czy eksplozja kutra nie może pociągnąć za sobą eksplozji ładunków na “Freyi”?

– Nie. Jeśli ich zapalniki są sterowane zdalnie, to jedynym sposobem ich uruchomienia jest odpowiedni sygnał radiowy. A ładunek pod kutrem rozerwie go na drobne kawałki. Nikt z nich nie przeżyje wybuchu.

– A jeśli urządzenie spustowe uratuje się w całości i zatonie – czy samo ciśnienie wody nie uruchomi tego sygnału?

– Nie. Pod wodą ten nadajnik, nawet nienaruszony, nie będzie już groźny. Po prostu sygnał radiowy nie dotrze pod wodą do tankowca.

– Znakomicie – Sir Julianowi najwyraźniej poprawił się humor. – Może dałoby się zrealizować ten plan wcześniej, przed zapadnięciem zmroku?

– Niestety nie – ostudził jego entuzjazm Holmes. – Płetwonurek zostawia wyraźny ślad na powierzchni: pęcherzyki powietrza. Przy silniejszym wietrze, większej fali, nikt by tego pewnie nie zauważył, ale na spokojnym morzu, tak jak dzisiaj, jest to zbyt widoczne. Któryś z wartowników zobaczy pęcherzyki i spowoduje natychmiast to, czego właśnie chcemy uniknąć.

– Ale po zmroku można to zrobić bezpiecznie? – raczej stwierdził niż spytał Sir Julian.

– Tak, chociaż z jednym zastrzeżeniem – i to jest powód, żeby ten trik z kutrem uzupełnić jeszcze inną akcją. Jeśli przywódca tych bandytów ma zamiary samobójcze… a, jak już mówiłem, nie można tego wykluczyć… nie odpłynie razem z resztą swoich ludzi, ale zostanie na “Freyi”. Dlatego uważam, że powinniśmy z nastaniem nocy wejść na statek i dopaść tego drania, zanim użyje swojej zabawki.

Sekretarz Gabinetu westchnął ciężko.

– Taaak. Z pewnością ma pan już jakiś konkretny plan tej akcji?

– Ja osobiście nie. Ale chciałbym przedstawić panom teraz majora Simona Fallona, dowódcę Special Boat Service.

I tak oto koszmarny sen Sir Juliana Flannery'ego urzeczywistnił się. Major piechoty morskiej, który wszedł teraz do sali obrad, miał wprawdzie tylko pięć stóp i osiem cali wzrostu, ale prawie tyleż szerokości w barach i najwyraźniej należał do tego gatunku ludzi, którzy o masakrowaniu istot ludzkich mówią równie lekko, jak Lady Flannery o szatkowaniu jarzyn na swoje sławne sałatki prowansalskie.

Urodzony pacyfista i antymilitarysta, sekretarz Gabinetu miał już przedtem co najmniej trzykrotnie okazję spotkać oficerów Special Air Service; dowódcę bliźniaczej jednostki morskiej widział po raz pierwszy. Ale był to niemal dokładnie ten sam typ człowieka – a wrażenie Sir Juliana równie niemiłe.

SBS powstała początkowo jako jednostka do zadań ściśle wojennych, wyspecjalizowana w szturmowaniu z morza umocnień brzegowych. Dlatego jej żołnierze dobierani byli właśnie z piechoty morskiej. Odznaczali się oni sprawnością fizyczną i sportową, musieli świetnie pływać, wiosłować, nurkować, wspinać się, biegać i walczyć wręcz. Ten “surowy materiał ludzki” poddawano dalszemu szkoleniu w takich dziedzinach, jak skoki spadochronowe, pirotechnika, sabotaż oraz niezliczone wprost techniki podrzynania gardeł i łamania karków – nożem, drucianą pętlą, albo po prostu gołymi rękami. Wszystkie te umiejętności, a także pewna naturalna dyspozycja do przebywania miesiącami na odludziu, samodzielność i samowystarczalność, umiejętność działania bez zwracania na siebie uwagi – były atrybutami wspólnymi żołnierzy SBS i ich kolegów z SAS.

Ludzi z SBS odróżniała od tamtych umiejętność prowadzenia działań pod wodą. Wyposażeni w aparaty do nurkowania, potrafili pokonywać niewiarygodne dystanse, umieszczać ładunki wybuchowe w najbardziej' niedostępnych miejscach, a nawet bez akwalungów pływać bezgłośnie tuż pod powierzchnią wody i wyłaniać się nagle z morza cicho jak duchy – o tyle osobliwe, że obwieszone morderczym sprzętem.

Część tego arsenału była całkiem tradycyjna, wręcz staroświecka: noże, stalowe linki do szybkiego i cichego uśmiercania ludzi. Ale odkąd w latach sześćdziesiątych zaczęła się epidemia terroryzmu, skierowane do walki z nią jednostki specjalne zostały wyposażone w nowe zabawki. Ci duzi chłopcy od razu je polubili. Każdy z nich był teraz także strzelcem wyborowym, mającym ultraprecyzyjny, ręcznie wykańczany i indywidualnie testowany sztucer marki Finlanda – norweskie cacko, słusznie uważane za najlepszy snajperski karabin w świecie. Mógł on być, i przeważnie był, wyposażony w nocny wzmacniacz obrazu, w długą jak teleskop lunetę celowniczą i w stuprocentowo skuteczny tłumik hałasu i ognia.

Do forsowania drzwi używali, podobnie jak SAS, krótkich wielko-kalibrowych pistoletów strzelających bardzo twardymi, litymi pociskami. Nigdy przy tym nie mierzyli w zamki; z drugiej strony drzwi mogłyby być przecież inne, niewidoczne stąd zasuwy i rygle. Strzelali jednocześnie z dwu pistoletów w obydwa zawiasy, potem jednym kopnięciem wywalali drzwi i zasypywali wnętrze gradem kuł z trzeciej broni palnej, jaką zawsze mieli przy sobie: pistoletów maszynowych Ingram z tłumikiem.

W ich podręcznym arsenale były także granaty oślepiająco-ogłuszające, takie same, jakich użyli wspierający Niemców w Mogadishu komandosi SAS, a będące doskonalszą wersją znanych już publicznie petard “ogłupiających”. Te nowe nie tylko oszałamiały, ale i paraliżowały. W pół sekundy po wyciągnięciu zawleczki granat, wrzucony do zamkniętego pomieszczenia, na trzy sposoby obezwładniał wszystkich znajdujących się tam ludzi, zarówno terrorystów, jak ich zakładników. Błysk oślepiał na co najmniej trzydzieści sekund każdego, kto patrzył w jego stronę, huk uderzał w błonę bębenkową z taką siłą, że dotkliwy ból uniemożliwiał jakąkolwiek koncentrację, a dodatkowo emitowany przy tym specjalny dźwięk paraliżował – poprzez splot nerwowy ucha środkowego – wszystkie mięśnie organizmu na dziesięć sekund. W czasie testów człowiek poddany działaniu tego dźwięku próbował pociągnąć za spust trzymanej broni – ale nawet tego nie był w stanie zrobić.

Wybuch powoduje pęknięcie błony bębenkowej – nie czyni przy tym różnicy między terrorystami a zakładnikami. Ale błona bębenkowa może się zregenerować. Martwi zakładnicy nie wrócą do życia.

Jak długo trwa efekt paraliżujący, komandosi strzelają nieustannie, tworząc dach z kuł cztery cale nad głowami znajdujących w pomieszczeniu ludzi; inni nurkują pod tym dachem ku oszołomionym zakładnikom i odciągają ich po podłodze w bezpieczne miejsca. Kiedy już to zrobią, strzelcy przenoszą ogień o sześć cali niżej.

Rozlokowanie zakładników i terrorystów we wnętrzu można dokładnie ustalić przez zamknięte drzwi, przykładając do nich elektroniczny stetoskop. Ludzie w środku nie muszą nawet rozmawiać: urządzenie słyszy ich oddechy i bezbłędnie je lokalizuje. Ekipa ratunkowa porozumiewa się na migi, wypróbowanym systemem znaków, który wyklucza pomyłki.

Major Fallon postawił na stole konferencyjnym model “Princess”; skupiła się na nim napięta uwaga wszystkich zebranych.

– Proponuję przede wszystkim ustawić krążownik “Argyll” bokiem do “Freyi”. Przed świtem trzy łodzie wiozące moich ludzi i sprzęt zbliżą się do “Argylla” i staną za nim, tak że nawet wartownik siedzący na kominie “Freyi” nie będzie mógł ich widzieć. Dzięki temu będziemy w stanie po południu zacząć przygotowania do akcji poza zasięgiem obserwacji terrorystów. Oczywiście nie chcę tam widzieć żadnych samolotów prasowych. Kutry rozpylające emulgent też powinny trzymać się z dala od “Argylla”, żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń.

Na razie nikt nie zgłaszał pytań ani wątpliwości. Sir Julian robił tylko drobne notatki. Fallon ciągnął więc dalej:

– Po zmroku, a przed wschodem księżyca, popłyniemy w stronę “Freyi” w ośmiu, czterema kajakami, na odległość trzech mil od tankowca. Nie ma ryzyka wykrycia przez radary “Freyi”. Kajaki są na to za małe i za niskie. Poza tym są zrobione całkowicie z drewna i płótna, a więc w praktyce niewidoczne dla radaru. Podobnie z naszymi kostiumami: guma, skóra, wełna i tak dalej… a wszystkie klamry są plastikowe. Radary “Freyi” tego nie zarejestrują. W każdym kajaku na tylnym siedzeniu będzie jeden płetwonurek. Ich butle z tlenem muszą, niestety, być metalowe, ale na ekranie radaru nie dają one większego śladu niż dryfująca bańka po oleju. Na “Freyi”, z odległości trzech mil, w ogóle tego nie zauważą. Trzy mile od “Freyi” nurkowie ustawią swoje kompasy na rufę tankowca – to będzie łatwe, bo rufa jest oświetlona – zsuną się z kajaków i popłyną dalej pod wodą, kierując się kompasem.

– A dlaczego nie w stronę dziobu? Przecież tam jest ciemniej -i spytał pułkownik lotnictwa.

– Po pierwsze dlatego, że trzeba by było najpierw zlikwidować wartownika na pomoście dziobowym, a on może mieć kontakt radiowy z mostkiem i ostrzec innych. Po drugie dlatego, że mielibyśmy wtedy cholernie długą drogę do przebycia po pokładzie, a na mostku jest silny reflektor szperacz. I po trzecie dlatego, że nadbudówka frontu to pionowa stalowa ściana wysokości pięciu pięter. Oczywiście moglibyśmy się na nią wspiąć, ale po drodze są okna kabin, w których może ktoś być i zauważy nas. Ci czterej, w tej liczbie ja, spotkają się pod rufą “Freyi”. Jest tam kilkustopowy nawis, pod którym można się ukryć. Gorzej ze wspinaczką: może nas wtedy zobaczyć wartownik z komina. Co prawda człowiek siedzący na wysokości stu stóp ma skłonność raczej obserwować horyzont, niż patrzeć w dół. Dla pewności warto wtedy urządzić dla niego spektakl. W uzgodnionym terminie “Argyll” zacznie błyskać reflektorem sygnałowym w stronę innych okrętów. To powinno całkowicie zająć wartownika”. Wtedy pozbędziemy się płetw, masek, butli z tlenem i pasów balastowych. Wejdziemy na pokład od strony rufy w samych tylko gumowych kombinezonach. Całe uzbrojenie będzie ukryte w szerokim, nieprzemakalnym pasie owiniętym wokół ciała.

– Jak zdołacie wspiąć się po kadłubie, obciążeni dodatkowo czterdziestoma funtami żelastwa, po trzech milach pływania pod wodą? – zdziwił się któryś z urzędników ministerialnych.

Fallon uśmiechnął się tylko.

– Do relingu na rufie jest nie więcej niż trzydzieści stóp. A podczas ćwiczeń na platformach wiertniczych na Morzu Północnym pokonywaliśmy sto sześćdziesiąt stóp pionowej stalowej ściany w cztery minuty.

Nie widział potrzeby szczegółowego wyjaśniania, jak osiąga się taką sprawność ani jaki sprzęt umożliwia tego rodzaju wyczyny. Pracujący dla wojska konstruktorzy dawno już wymyślili dla SBS znakomity sprzęt wspinaczkowy. Ważnym jego składnikiem były klamry magnetyczne. Z wyglądu przypominały talerz z przymocowanym z tyłu uchwytem. Krawędź talerza była obramowana gumą, aby przykładanie go do metalu nie powodowało hałasu; pod gumą znajdowała się metalowa obręcz, która po naciśnięciu przełącznika umieszczonego w uchwycie pod kciukiem stawała się potężnym magnesem. Pole magnetyczne generował prąd z baterii niklowo-kadmowej zainstalowanej w talerzu, małej, ale silnej i niezawodnej. Posługiwanie się tymi klamrami wymagało wielkiej siły, ale też ludzie-żaby z SBS mieli za sobą odpowiedni, forsowny trening. Uzbrojeni w dwa takie talerze, bez wielkiego wysiłku podciągali się na nich z całym swoim ekwipunkiem, przykładając na przemian prawą i lewą klamrę do stalowej ściany, coraz wyżej i wyżej, wyłączając prąd w dolnej po upewnieniu się, że górna trzyma niezawodnie. O sile tych magnesów – ale także posługujących się nimi rąk – świadczył fakt, że wspinacze mogli bez ryzyka odpadnięcia pokonywać przewieszki odchylone o czterdzieści pięć stopni od pionu.

– Pierwszy z nas – mówił Fallon – wejdzie na górę z pomocą specjalnych klamer, ciągnąc za sobą linę. Jeśli na pokładzie rufowym będzie spokój, przywiąże linę i następni będą mogli wejść na pokład w ciągu dziesięciu sekund. Wejdziemy w miejscu, do którego nie dociera światło lampy znad drzwi nadbudówki, bo zasłaniają skrzynia generatora u podstawy komina. W czarnych kombinezonach będziemy niewidoczni w cieniu tej skrzyni. Tu jednak zaczyna się pierwszy ryzykowny odcinek drogi: po oświetlonym pokładzie aż do nadbudówki.

– Czy macie zamiar iść prosto do tych oświetlonych drzwi? – spytał wiceadmirał, najwyraźniej zafascynowany tym nagłym przejściem od spraw technicznych do romantycznej brawury z czasów Nelsona.

– Nie, proszę pana. Pójdziemy burtą przeciwległą do “Argylla”. Miejmy nadzieję, że wartownik, zajęty tym, co dzieje się na krążowniku, nie zauważy nas, zanim nie schowamy się za narożnikiem nadbudówki. Tutaj jest okno magazynu brudnej bielizny. Okno jest z pleksiglasu, wytniemy je miniaturowym palnikiem gazowym. Z drzwiami tego magazynu prawdopodobnie nie będzie już kłopotów. Nikt nie kradnie brudnej bielizny, więc też nikt jej nie zamyka na klucz. W ten sposób znajdziemy się w środku nadbudówki, parę jardów od głównej klatki schodowej prowadzącej na poziomy “B”, “C”, “D” i na mostek.

– Gdzie spodziewa się pan znaleźć dowódcę terrorystów, tego z nadajnikiem spustowym? – spytał Sir Julian Flannery.

– Po drodze na górę będziemy osłuchiwać wszystkie drzwi. Jeśli gdzieś usłyszymy głos ludzki, otwieramy drzwi i likwidujemy wszystkich w pomieszczeniu, strzelając z automatów z tłumikami. Robią to dwaj ludzie, dwaj zostaną na straży. I tak przejdziemy całą nadbudówkę. Zlikwidujemy też każdego, kogo spotkamy na schodach. W ten sposób dojdziemy niezauważeni do pokładu “D”. Tu musimy się zdać na domysły. Najprawdopodobniejsze są dwa miejsca: kajuta kapitana i kajuta głównego mechanika. Wyślemy tam po jednym człowieku. Każdy otwiera swoje drzwi, robi jeden krok do środka i strzela bez ostrzeżenia.

Jednocześnie dwaj pozostali wchodzą na mostek: jeden z petardami, drugi z Ingramami. Mostek to za duże pomieszczenie, żeby wybierać sobie cele. Dlatego po wybuchu petard oszałamiających musimy prać seriami z Ingramów po wszystkich obecnych.

– Jeśli będzie wśród nich kapitan Larsen? Fallon wbił wzrok w stół.

– Przykro mi, ale nie ma możliwości ani czasu na identyfikację celów.

– Ale może się przecież zdarzyć, że nie znajdziecie dowódcy terrorystów ani w tych dwu kabinach, ani na mostku – naciskał któryś z urzędników. – Może ten facet z nadajnikiem wyjdzie właśnie pospacerować po pokładzie? Albo do ubikacji? Albo będzie spał w jakiejś innej kabinie? Co wtedy?

Major Fallon wzruszył tylko ramionami.

– Bum – odpowiedział – wielkie bum!

– Tam na dole zamkniętych jest dwudziestu ośmiu członków załogi! – zaprotestował któryś z naukowców. – Czy nie możecie najpierw ich uwolnić? Dać im przynajmniej szansę wyjścia na pokład, żeby uciekali wpław?

– Niestety nie. Rozważałem wszystkie sposoby dotarcia do magazynu farb… jeśli dobrze odgadłem, to tam właśnie są zamknięci. Próba dojścia do nich normalną drogą, przez budkę na rufie, demaskuje nas od razu. Nawet jeśli śruby i zawiasy nie będą skrzypieć, to światło z otwartej budki zaalarmuje wartownika. Można próbować dostać się tam z wnętrza nadbudówki przez maszynownię, ale to rozproszy moje siry w decydującym momencie. Poza tym maszynownia jest ogromna: ma trzy piętra i rozmiary sporego kościoła. Wystarczy, że jest tam jeden terrorysta, który, zanim go uciszymy, zdąży zawiadomić szefa, i wszystko diabli wezmą. Dlatego uważam, że trzeba zacząć od człowieka z nadajnikiem.

– Ale pan i pańscy ludzie, nawet w razie wybuchu, macie jeszcze szansę skoczyć do wody i popłynąć w stronę “Argylla”? – spytał z głupia frant inny urzędnik.

Na opalonej twarzy Fallona pojawił się grymas wściekłości.

– Drogi panie, jeśli te ładunki wybuchną, każdy pływak w promieniu dwustu jardów zostanie wessany wraz z wodą przez dziury w kadłubie.

– Niech się pan nie gniewa, majorze Fallon – pospieszył z interwencją sekretarz Gabinetu. – Jestem pewien, że mój kolega pytał o to jedynie w trosce o wasze bezpieczeństwo. Powstaje jednak inny problem. Prawdopodobieństwo, że w porę unieszkodliwicie człowieka z nadajnikiem, jest, jak widzę, dalekie od pewności. A jeśli on zdąży nacisnąć guzik, spowodujecie katastrofę, której właśnie chcemy uniknąć…

– Pan wybaczy, Sir Julianie – przerwał mu pułkownik Holmes – ale jeśli terroryści wyznaczą na następną noc nieodwołalny termin spełnienia ich żądań, a kanclerz Busch będzie nadal zwlekał z uwolnieniem Miszkina i Łazariewa, po prostu musimy spróbować metody majora Fallona. Nie będziemy już mieli nic do stracenia i nie będzie żadnej alternatywy.

Szmer na sali jednoznacznie wyrażał aprobatę. Sir Julian musiał ustąpić.

– Więc dobrze. Ministerstwo Obrony zechce przekazać “Argyllowi” następującą instrukcję: ustawić się bokiem do “Freył”, by zapewnić osłonę wzrokową dla łodzi patrolowych majora Fallona. Ministerstwo Środowiska poinstruuje kontrolerów ruchu lotniczego, by nie dopuszczali w sąsiedztwo “Argylla” żadnych samolotów. Należy też powiadomić statki pożarnicze i inne jednostki w pobliżu “Argylla”, by nie wypuszczały żadnych informacji o działaniach grupy SBS. A propos, jak pan się tam dostanie, majorze Fallon?

Dowódca komandosów spojrzał na zegarek. Była piąta piętnaście.

– Marynarka podrzuci mnie śmigłowcem z heliportu Battersea prosto na pokład “Argylla”. Jeśli wyruszę natychmiast, dotrę tam równocześnie z moimi ludźmi…

– Niech pan więc rusza… i życzę powodzenia, młodzieńcze. Nieco zażenowany tym ostatnim określeniem major zabrał model statku, plany i fotografie i wraz z pułkownikiem Holmesem odjechał na lotnisko helikopterów po drugiej stronie Tamizy. Uczestnicy zebrania, wstali, prostując kości. Sir Julian opuścił zadymiony pokój i przez chłodną świeżość przedświtu powędrował z kolejnym raportem do premiera.


O szóstej rano wydano w Bonn krótkie oświadczenie: po rozważeniu wszystkich okoliczności sprawy rząd Republiki Federalnej uznał za rzecz niewłaściwą bezwarunkową kapitulację wobec szantażu, w związku z czym zamierza zrewidować swoją uprzednią decyzję. Miszkin i Łazariew nie zostaną zwolnieni o godzinie ósmej rano w sobotę. Jednocześnie -stwierdzano dalej – rząd niemiecki użyje wszelkich środków, by przez negocjacje z porywaczami doprowadzić do uwolnienia załogi statku na innych warunkach.

Europejscy sojusznicy RFN zostali o tym oświadczeniu poinformowani godzinę wcześniej. Wszyscy zawiadomieni premierzy zadawali sobie dokładnie to samo pytanie: “Co ci Niemcy tam knują?” Wyjątkiem był premier brytyjski, który znał całą sprawę od podszewki. Ale i przed innymi rządami uchylono natychmiast – choć nieoficjalnie – rąbka tajemnicy. Zmiana stanowiska nastąpiła pod silną presją Ameryki; nadto Rząd Federalny nie zrezygnował z zamiaru uwolnienia więźniów, chce je tylko opóźnić w oczekiwaniu na pomyślniejszy (mamy nadzieję!) rozwój wydarzeń.

Tegoż ranka rzecznik prasowy rządu bońskiego zjadł aż dwa prawda, że bardzo pospiesznie – “robocze śniadania”, z dwoma wpływowymi dziennikarzami niemieckimi, dając każdemu z nich niejasno do zrozumienia, że zmiana polityki rządu wynika wyłącznie z brutalnego nacisku Waszyngtonu.

Pierwsza radiowa emisja najnowszego oświadczenia Bonn dotarła do słuchaczy równocześnie z porannymi gazetami, które niezłomnie zapewniały, że w porze śniadania obaj berlińscy więźniowie będą już wolni. Wydawcy gazet nie byli tym bynajmniej zachwyceni i bombardowali urząd prasowy rządu telefonami, domagając się wyjaśnień. Nikt jednak nie dostał zadowalającej odpowiedzi. W drukarniach zdjęto więc z maszyn przygotowaną już ilustrowaną edycję niedzielną i przystąpiono do druku nadzwyczajnego wydania sobotniego.


Oświadczenie Bonn dotarło na “Freyę” o wpół do siódmej, na fali BBC w serwisie światowym, na którą Drake nastawił swój tranzystor. Wysłuchał go w milczeniu, a potem jak wielu innych obserwatorów w Europie wybuchnął:

– Co oni tam, do cholery, knują?

– Coś nie wyszło – skomentował zimno Larsen. – Widać zmienili zdanie. Mówiłem, że to się nie uda.

W odpowiedzi Drake przechylił się przez stół i wymierzył rewolwer prosto w twarz Norwega.

– Nie ciesz się! – wrzasnął. – Te ich głupie żarty dotyczą nie tylko moich przyjaciół w Berlinie i nie tylko mnie. Także twojego kochanego, drogocennego statku i twojej załogi. Nie zapominaj o tym!

Na kilka minut pogrążył się w myślach, potem korzystając z kapitańskiego interkomu wezwał z mostka jednego ze swoich ludzi. Człowiek, który pojawił się po chwili w kajucie, był nadal zamaskowany i nadal mówił po ukraińsku – ale w jego zachowaniu i głosie Larsen wyczuł ton niepokoju. Drake kazał tamtemu pilnować kapitana i wyszedł. Wrócił mniej więcej po kwadransie, tylko po to, by znów zaprowadzić dowódcę “Freyi” na mostek.

Głośnik w Kontroli Mozy odezwał się dokładnie o siódmej. Kanał dwudziesty był wciąż zarezerwowany dla “Freyi”, a dyżurny operator spodziewał się tego wezwania, bo i on słyszał już wiadomość z Bonn. Toteż kiedy “Freya” się zgłosiła, szpule magnetofonów już się obracały.

Larsen mówił głosem zmęczonym, ale pozbawionym śladu głębszych emocji.

– W następstwie idiotycznej decyzji rządu w Bonn, wycofującej zgodę na uwolnienie Lwa Miszkina i Dawida Łazariewa dziś rano o ósmej, Judzie, którzy opanowali “Freyę”, oświadczają: Jeśli do godziny dwunastej dnia dzisiejszego Miszkin i Łazariew nie znajdą się w samolocie lecącym do Tel Awiwu, dokładnie w południe wypompujemy z “Freyi” do morza dwadzieścia tysięcy ton ropy naftowej. Każda próba przeszkodzenia nam w tym, a także każde naruszenie rejonu zakazanego wokół “Freyi”, spowoduje natychmiastowe zniszczenie statku, jego załogi i ładunku.

Transmisja skończyła się; kanał dwudziesty znowu był martwy. Nikt nie zadawał żadnych pytań, ale komunikat słyszano w co najmniej stu stacjach radiowych. Już kwadrans później powtarzały go w swoich porannych wiadomościach rozgłośnie całej Europy.


Nad ranem Owalny Gabinet zaczął przypominać sztab walczącej armii. Wszyscy czterej przebywający tu mężczyźni zdjęli marynarki i rozluźnili krawaty. Co chwila z działu łączności przybiegali sekretarze z wiadomościami dla któregoś z doradców prezydenckich. Odpowiednie wydziały w Langley i w Departamencie Stanu były już na stałe połączone z Białym Domem. O drugiej piętnaście miejscowego czasu (w Europie była 7.15) Robert Benson dostał wiadomość o nowym ultimatum Drake'a. Położył ją bez słowa na biurku prezydenta.

– No cóż – odezwał się znużonym głosem Matthews – mogliśmy się tego spodziewać. Niemniej jednak wiadomość jest przykra.

– Sądzi pan, że on, kimkolwiek jest, rzeczywiście to zrobi? – spytał Lawrence.

– Na razie zrobił wszystko, co obiecywał, sukinsyn – rzucił ciężkim słowem Poklewski.

– Mam nadzieję, że Miszkin i Łazariew są pod solidną strażą w Tegel – mruknął Lawrence.

– Już wcale nie są w Tegel – odezwał się Benson. – Przewieziono ich przed północą berlińskiego czasu do Moabitu. To nowocześniejsze i lepiej strzeżone więzienie.

– Skąd ty to wiesz, Bob? – zaciekawił się Poklewski.

– Moi ludzie obserwują Tegel i Moabit już od południowego komunikatu z “Freyi”.

Lawrence, dyplomata w starym stylu, najwyraźniej był tym zirytowany.

– Czy to jakaś nowa polityka… szpiegowanie naszych sojuszników?!

– Niezupełnie – odparł z uśmiechem Benson. – Zawsze to robiliśmy.

– Dlaczego właściwie ich przenieśli? – spytał Matthews. – Czyżby Busch podejrzewał, że Rosjanie spróbują dobrać się do Miszkina i Łazariewa?

– Nie, panie prezydencie – odparł Benson. – On podejrzewa, że to ja spróbuję…

– Zdaje mi się – powiedział Poklewski – że jest pewna możliwość, o której dotąd nie pomyśleliśmy… Jeśli terroryści na “Freyi” dotrzymają słowa i wypuszczą dwadzieścia tysięcy ton ropy oraz zagrożą wypompowaniem dalszych pięćdziesięciu tysięcy jeszcze dzisiaj, naciski na Buscha bardzo się wzmogą…

– Niewątpliwie – wtrącił Lawrence.

– Zmierzam do tego, że Busch może w końcu ulec tym naciskom i samodzielnie, bez dalszych konsultacji, uwolnić więźniów. A przecież on nie w i e, że to oznacza koniec marzeń o Traktacie Dublińskim.

Przez chwilę panowała głęboka cisza. Przerwał ją dość niepewnym głosem prezydent Matthews:

– Ja… nie mam przecież sposobu, żeby go powstrzymać. !

– Owszem, ma pan sposób – powiedział poważnie Benson. Trzej pozostali spojrzeli nań z zainteresowaniem. Kiedy jednak w paru zdaniach wyłożył swój pomysł, twarze Matthewsa, Lawrence'a i Poklewskiego wyrażały zaskoczenie.

– Nie mogę wydać takiego rozkazu – wykrztusił prezydent.

– Przyznaję, że to jest straszne – zgodził się Benson – ale to jedyny sposób, by uprzedzić działania kanclerza Buscha. A możemy to zrobić w ostatniej chwili, bo gdyby nawet podjął decyzję o uwolnieniu tej dwójki w największej tajemnicy, my się o tym dowiemy. Mniejsza o to jak. Ważne, że będziemy wiedzieć. I wtedy możemy natychmiast działać. Bo jaka jest alternatywa? Złamanie traktatu, a w konsekwencji oczywiście powrót do wyścigu zbrojeń. Ale, co gorsza, jeśli Rosjanie odstąpią od traktatu, my zapewne wycofamy się z umowy zbożowej i nie wyślemy im ani ziarnka. Wtedy pozycja Rudina jest zagrożona…

– Pewnie dlatego tak histerycznie zareagował na sprawę – wtrącił Lawrence.

– Bardzo możliwe – odparł Benson. – Na razie wiemy, że tak właśnie postąpił, a dopóki nie wiemy dlaczego, nie powinniśmy nazywać tego histerią. I póki czekamy na wyjaśnienie tej sprawy, może nie od rzeczy byłoby powiadomić prywatnie kanclerza Buscha o możliwości, którą przed chwilą przedstawiłem. Moglibyśmy go tym szachować, przynajmniej przez jakiś czas.

W oczach prezydenta zabłysła iskierka nadziei.

– Więc sądzisz, że wystarczy postraszyć tym Buscha? I że nie będziemy musieli zrobić tego naprawdę?

W tym momencie wszedł sekretarz z depeszą od premiera brytyjskiego.

– To jest kobieta! – zawołał z uznaniem prezydent, ledwie zapoznał się z treścią depeszy. – Brytyjczycy ocenili, że poradzą sobie z pierwszą plamą ropy, z następnymi już nie. A więc kazała przygotować plan odbicia “Freyi”! Po zmroku ekipa płetwonurków wejdzie na statek i uspokoi tego chłopca z zapałkami. Oceniają swoje szansę jako duże.

– A więc wystarczy trzymać kanclerza w szachu jeszcze przez dwanaście godzin – dokończył swoją myśl Benson. – Myślę, panie prezydencie, że w tej sytuacji stanowczo powinien pan wydać rozkaz, o którym mówiłem. Są ogromne szansę, że nie będzie trzeba go wykonać.

– A jeśli będzie trzeba? Co wtedy, Bob?

– Wtedy zostanie wykonany.

Matthews zakrył twarz dłońmi, potem zaczął przecierać zmęczone oczy.

– Boże, dlaczego człowiek musi wydawać takie rozkazy? – westchnął. Bo przecież muszę… Tak, Bob, przekaż ten rozkaz.


Daleko na wschodzie, nad wybrzeżem holenderskim, słońce oderwało się już od horyzontu. Na rufowym pokładzie krążownika “Argyll”, ustawionego już burtą do “Freyi”, stał major Fallon. Przyglądał się trzem łodziom patrolowym, przycumowanym po zachodniej, niewidocznej z “Freyi”, stronie krążownika. Wartownik z komina tankowca nie mógł więc widzieć krzątaniny na ich pokładach. Oddział komandosów Fallona montował właśnie swoje kajaki i rozpakowywał niezwykły sprzęt. Słońce świeciło jasno, zapowiadając kolejny ciepły i pogodny dzień. Morze było spokojne, wręcz nieruchome. Do Fallona podszedł dowódca “Argylla”, komandor Richard Preston.

Stali przez chwilę w milczeniu, przyglądając się trzem smukłym chartom morskim, które w ciągu zaledwie ośmiu godzin przywiozły tu ludzi i sprzęt z odległego Poole. Nagle łodzie zakołysały się; Fallon podniósł wzrok. W odległości kilku kabli przepływał z dużą szybkością szary okręt wojenny; gwiaździsta bandera łopotała nad jego rufą.

– Kto to? – spytał Fallon.

– Flota amerykańska przysłała swojego obserwatora – wyjaśnił Preston. – To USS “Moran”. Zajmie pozycję na południe od nas, między “Argyllem” i “Montcalmem”.

Spojrzał na zegarek.

– Wpół do ósmej. Właśnie podają śniadanie w mesie oficerskiej. Zapraszam pana do nas, majorze.


Była siódma pięćdziesiąt, kiedy do drzwi kajuty Mike'a Manninga, dowódcy USS “Moran”, zastukał radiotelegrafista. Okręt już stał na kotwicy po całonocnym rejsie. Komandor Manning, który od wielu godzin nie opuszczał mostka, teraz sumiennie wodził elektryczną maszynką po twardej szczecinie zarostu. Nie przerywając golenia wziął depeszę z rąk telegrafisty i rzucił na nią okiem. Wyłączył maszynkę i rzekł ze zdziwieniem:

– Nie jest rozszyfrowana…

– Tak jest, sir – potwierdził marynarz. – Ma symbol “Wyłącznie do wiadomości dowódcy”.

Manning odprawił telegrafistę, otworzył sejf w ścianie i wyjął z niego swój osobisty szyfr. Był nietypowy, ale nie odznaczał się szczególną oryginalnością. Manning zaczął prowadzić ołówek po kolumnach cyfr i liter, szukając odpowiedników literowych dla liczb zawartych w depeszy. Kiedy skończył, długo jeszcze siedział przy stole. Chyba coś pomyliłem – pomyślał najpierw. Potem jeszcze raz sprawdził początek depeszy: może to tylko jakiś kawał? Ale to nie był kawał. Depesza była adresowana do niego osobiście, a nadał ją Departament Marynarki w Waszyngtonie za pośrednictwem sztabu STANFORLANT. Właściwym nadawcą był jednak prezydent Stanów Zjednoczonych; nagłówek – Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych USA, Biały Dom, Waszyngton – nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

– On nie może tego ode mnie żądać! – rzucił Manning przez zaciśnięte zęby. – Nikt nie może tego żądać od marynarza!

Ale rozkaz istniał, leżał tutaj i był całkiem jednoznaczny:

“W przypadku, gdyby rząd Niemiec Zachodnich chciał uwolnić porywaczy z Berlina bez konsultacji z nami, USS «Moran» zatopi supertankowiec «Freya» ogniem artyleryjskim oraz zastosuje wszelkie dostępne środki, by spalić jego ładunek i zminimalizować szkody środowiskowe. USS «Moran» wykona tę akcję po otrzymaniu sygnału: THUNDERBOLT, powtarzam: THUNDERBOLT. Depeszę zniszczyć”.

Mikę Manning miał czterdzieści trzy lata, żonę i czworo dzieci – wszystkie mieszkały jeszcze razem z matką w pobliżu Norfolk w Wirginii, ale nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy kwestionować rozkazy przełożonych.

Podszedł do iluminatora i popatrzył na oddalony o pięć mil niski, podłużny kontur pod wschodzącym słońcem. Wyobraził sobie nagle, jak jego magnezowe pociski zapalające przebijają delikatną powłokę “Freyi” i wybuchają w ładowniach pełnych łatwopalnej cieczy. Myślał o tych dwudziestu dziewięciu ludziach, stłoczonych głęboko pod linią wodną, osiemdziesiąt stóp pod falami, w stalowej trumnie, daremnie czekających na ratunek. Pomyślał o ich rodzinach. Gwałtownym ruchem zmiął trzymany w ręku papier.

– Panie prezydencie! – wyszeptał. – Nie wiem, czy jestem do tego zdolny.

Загрузка...