4.

Adam Munro siedział w zamkniętym pokoju głównego budynku ambasady brytyjskiej na Nabrzeżu Maurice'a Thoreza i słuchał ostatnich zdań z taśmy przesuwającej się na magnetofonie. Ten pokój był zabezpieczony przed wszelkim rosyjskim podsłuchem i właśnie dlatego Munro pożyczył go sobie na kilka godzin od szefa kancelarii. “(…) rzecz jasna, ta wiadomość nie może w żadnym razie przedostać się poza krąg osób obecnych na tej sali. Następne spotkanie, jak zwykle, za tydzień”.

Głos Maksyma Rudina ucichł, taśma wysunęła się z aparatury, potem stanęła. Munro wyłączył magnetofon. Rozparł się wygodnie w fotelu i cicho, przeciągle gwizdnął.

A więc to rzeczywiście coś wielkiego; to nawet więcej niż wszystko, co dwadzieścia lat temu dostarczył sławny Oleg Pienkowski. A przecież sprawa Pienkowskiego obrosła wielką legendą w SIS, w CIA, a najbardziej w KGB, gdzie kojarzyły się z nią najczarniejsze wspomnienia. Pienkowski był generałem brygady GRU, wywiadu wojskowego ZSRR, z dostępem do informacji najwyższej wagi i tajności, człowiekiem, który – rozczarowany postępowaniem kremlowskiej hierarchii – z własnej inicjatywy nawiązał kontakt najpierw z Amerykanami, potem Brytyjczykami, oferując swoje usługi jako dostarczyciel informacji.

Amerykanie odrzucili ofertę, wietrząc jakiś podstęp. Brytyjczycy przyjęli ją, po czym przez dwa i pół roku “prowadzili” Pienkowskiego – zanim wpadł w pułapkę zastawioną przez KGB, został zdemaskowany, osądzony i rozstrzelany. Do tego czasu jednak żniwo jego działalności było nadzwyczaj obfite, a zdobywane przezeń konkretne wiadomości okazały się szczególnie przydatne w okresie kubańskiego “kryzysu rakietowego”, w październiku 1962. Świat podziwiał wtedy wielką zręczność prezydenta Kennedy'ego w bezpośredniej konfrontacji z Nikitą Chruszczowem, który zamierzał zainstalować na Kubie sowieckie rakiety. Świat nie wiedział jednak, że Amerykanie znali wtedy dokładnie wszystkie atuty i wszystkie słabości Rosjan – właśnie dzięki Pienkowskiemu.

W końcu sporne rakiety zabrano z Kuby, Chruszczow został upokorzony, a Kennedy okrzyknięty bohaterem, na Pienkowskiego zaś padły pierwsze podejrzenia. Aresztowano go w listopadzie. Rok później, po pokazowym procesie, został stracony. W ciągu tego roku jednak dokonał się także upadek Chruszczowa, obalonego przez własnych kolegów; oficjalnie z powodu błędów w polityce rolnej – w rzeczywistości dlatego, że jego awanturnictwo odbierało im jakiekolwiek pole manewru. Jeszcze tej samej jesieni 1963 roku zakończył życie Kennedy – zaledwie trzynaście miesięcy po swym wielkim tryumfie. Tak oto zniknęli ze sceny wielki demokrata, wielki tyran i wielki szpieg.

Ale nawet Pienkowski nie miał nigdy informacji wprost z Biura Politycznego.

Munro zdjął szpulę z aparatu i starannie ją zapakował. Oczywiście głos profesora Jakowlewa był mu nie znany, a właśnie ten głos, odczytujący raport, zajmował większą część taśmy. Ale w dyskusji, jaka nastąpiła po słowach profesora, pojawiło się dziesięć innych głosów, i co najmniej trzy spośród nich Munro potrafił rozpoznać. Niski pomruk Rudina znany był powszechnie; Munro znał również wysoki timbre Wiszniajewa, z jego wystąpień na zjazdach partii, transmitowanych przez telewizję; a także szczekliwy głos marszałka Kierenskiego – z ostatnich obchodów pierwszomajowych, a także z nagrań radiowych i filmów.

Wysyłając taśmę do Londynu, co było jego obowiązkiem, nie miał wątpliwości, że analiza laboratoryjna potwierdzi jej autentyczność; miał natomiast inny problem – jak zamaskować źródło, z którego otrzymał taśmę. Gdyby przyznał się do potajemnego spotkania w lesie, na które został zaproszony kartką wciśniętą w ręcznik kąpielowy, zadano by mu natychmiast pytanie: “Dlaczego właśnie pan, Munro? Skąd ona pana znała?” Takiego pytania nie zdołałby uniknąć, a jednocześnie nie mógł na nie w żaden rozsądny sposób odpowiedzieć. Jedynym rozwiązaniem było wymyślić jakieś inne źródło: zarazem wiarygodne i nie do sprawdzenia.

Był w Moskwie zaledwie od sześciu tygodni, ale niezwykłe opanowanie rosyjskiego (także kolokwialnego) szybko procentowało. Dwa tygodnie wcześniej, podczas przyjęcia dyplomatycznego w ambasadzie Czechosłowacji, rozmawiał z jakimś hinduskim attache, gdy nagle usłyszał tuż za sobą przyciszoną rozmowę dwóch Rosjan. “Ten drar jest rozczarowany – mówił jeden. – Uważa, że to on powinien był dostać główny klucz”. Podążył za spojrzeniami tych dwóch i doszedł do wniosku, że mówią zapewne o Rosjaninie stojącym po przeciwnej, stronie pokoju. Z listy gości dowiedział się później, że to Anatolij Kriwoj, osobisty sekretarz i prawa ręka głównego teoretyka partii, Wiszniajewa. Czym jednak miał ów człowiek być rozczarowany? Munro przejrzał swoje akta i zapoznał się z życiorysem Kriwoja. Pracował, on przedtem w wydziale organizacyjnym Komitetu Centralnego; krótko po nominacji Piętrowa na stanowisko szefa tego wydziału Kriwoj pojawił się w świcie Wiszniajewa. Czy w grę wchodziły jakieś urazy? Czy odszedł w wyniku konfliktu z Pietrowem? Czy był rozgoryczony, bo pominięto go w awansie? Wszystko to jest całkiem możliwe – i bardzo ciekawe dla szefa obcej siatki szpiegowskiej.

Kriwoj – pomyślał teraz. – Tak, to mógłby być on. On także ma dostęp co najmniej do pisemnej kopii, którą otrzymuje Wiszniajew, a może również do taśmy. I przypuszczalnie jest teraz w Moskwie – w każdym razie jest jego szef. Wczoraj witał na lotnisku delegację rządową z Niemiec Wschodnich.

“Przykro mi, Anatolu, ale wygląda na to, że przeszedłeś na naszą stronę” – powiedział do siebie, wsuwając grubą kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki, i poszedł na górę, do szefa kancelarii.

– Będę musiał wyjechać do Londynu ze środową pocztą – poinformował dyplomatę. – To sprawa nie cierpiąca zwłoki.

Szef nie zadawał żadnych pytań. Wiedział, czym zajmuje się Munro, i obiecał załatwić formalności. Poczta dyplomatyczna – w istocie jest to torba lub kilka płóciennych worków – leci z Moskwy do Londynu w każdą środę, zawsze samolotem British Airways, nigdy Aerofłotu. Przybywa po nią z Londynu królewski kurier, jeden z wielu, jacy codziennie przemierzają świat samolotami, chronieni pieczęcią z koroną i chartem. Szczególnie tajne materiały kurier przewozi w twardej teczce, przypiętej łańcuchem do lewego nadgarstka; materiały bieżące, mniejszej wagi – w zapieczętowanych workach, które osobiście dostarcza do ładowni samolotu. Na terytorium brytyjskim pracuje sam. W Moskwie towarzyszy mu zawsze któryś z pracowników ambasady.

Wielu jest chętnych do takiej eskorty, bo pozwala ona wyskoczyć na chwilę do Londynu, zrobić trochę zakupów i spędzić przyjemny wieczór w mieście. Toteż drugi sekretarz ambasady, który w tym tygodniu musiał zrezygnować na rzecz Munro ze swej kolejki, był wściekły, ale i on nie zadawał żadnych pytań.

W środę z lotniska Szeremietiewo 2, zbudowanego z okazji Igrzysk Olimpijskich 1980, wystartował Airbus 300-B Brytyjskich Linii Lotniczych i skierował się w stronę Londynu. Siedzący obok Munro kurier dyplomatyczny, krępy, starannie ubrany były wojskowy, oddał się natychmiast swojemu hobby: układał krzyżówki dla pewnej znanej gazety.

– Trzeba coś robić dla zabicia czasu – tłumaczył nieco zażenowany. – Każdy z nas, kurierów, ma jakieś swoje samolotowe hobby.

Munro mruknął coś w odpowiedzi i popatrzył ponad krawędzią skrzydła na pozostające w tyle miasto. Gdzieś tam, w dole, wśród zalanych słońcem ulic, żyła i pracowała kobieta, którą kochał. Pracowała wśród ludzi, których zamierzała zdradzić. Pozostawała teraz sama, wystawiona na wszelkie niebezpieczeństwa.


Kontur Norwegii przypomina wielką prehistoryczną skamieniałą ludzką rękę, sięgającą z Arktyki ku Danii i Anglii. Przyjmijmy, że to prawa ręka; dłoń przykrywa jakby leżące pod nią morze, a krótki kciuk, częściowo dociśnięty do palca wskazującego, odchyla się końcem ku wschodowi. Na styku palca wskazującego i kciuka leży Oslo, stolica kraju. Dalej ku północy, w głąb Arktyki, ciągnie się długie przedramię, w okolicach Tromsó i Hammerfest jakby złamane, a tak cienkie, że w niektórych miejscach odległość od morza do granicy szwedzkiej nie przekracza 60 kilometrów. Na mapach plastycznych ta ręka wygląda jak zmiażdżona młotem boskiego kowala, który rozszczepił kości na tysiące odłamków. Efekty tych straszliwych ciosów najbardziej są widoczne na zewnętrznej krawędzi “dłoni”.

Tutaj pomiędzy owe odłamki i okruchy skalne wdziera się morze, tworząc niezliczone zatoki i kanały, zalewy i cieśniny. Woda wciska się w kręte, ciasne wąwozy, gdzie zbocza gór opadają stromo w gładką, lustrzaną toń. To fiordy; z nich właśnie półtora tysiąca lat temu wyruszali najlepsi żeglarze, jakich zna historia, najlepsi, jacy kiedykolwiek trzymali w ręku ster. Zanim skończyła się ich epoka, dopłynęli do Grenlandii i do Ameryki, podbili Irlandię, zasiedlili Bretanię i Normandię, łowili u brzegów Hiszpanii i Maroka, i wciąż niezmordowanie żeglowali – od Islandii po Morze Śródziemne. Tak żyli wikingowie. Dziś wzdłuż fiordów Norwegii żyją i łowią ryby ich godni spadkobiercy.

Takim właśnie człowiekiem był Thor Larsen, kapitan żeglugi wielkiej, który tego lipcowego popołudnia szedł ogromnymi krokami wzdłuż pałacu królewskiego w Sztokholmie, wracając do hotelu z biura zarządu swojej kompanii. Ludzie instynktownie ustępowali mu z drogi: miał 190 centymetrów wzrostu i zajmował całą szerokość staromiejskiego chodnika; miał też niebieskie oczy i wielką brodę. Pozostając chwilowo bez przydziału nosił cywilne ubranie, ale po wizycie w biurze Nordia Linę miał powody sądzić, że być może już niedługo dostanie nowy statek pod swoją komendę.

Po sześciomiesięcznym szkoleniu (na koszt firmy) w najnowszych tajnikach radarów, nawigacji komputerowej i technologii supertankowców – umierał wprost z tęsknoty za morzem. Wczoraj wezwano go do centrali, gdzie z rąk osobistego sekretarza właściciela Nordia Linę – zarazem jej prezesa i naczelnego dyrektora – otrzymał zaproszenie na kolację. Zaproszenie dotyczyło również żony Larsena; zawiadomiono ją o tym telefonicznie, i właśnie leciała do Sztokholmu z Norwegii, także na koszt firmy. Stary jest dziwnie rozrzutny – pomyślał Larsen. – Musi się za tym kryć coś szczególnego.

Wziął z parkingu hotelowego wynajęty wcześniej samochód i przez most Nybroviken pojechał na oddalone o trzydzieści siedem kilometrów lotnisko. Liza Larsen przyjechała tylko z podręcznym bagażem; powitał ją z delikatnością oswojonego niedźwiedzia, unosząc w powietrze jak małą dziewczynkę. Istotnie była mała i drobnej budowy, miała czarne, błyszczące oczy, kasztanowe loki i dziewczęcą sylwetkę, która stanowczo kłóciła się z jej rzeczywistym wiekiem: 38 lat. Larsen uwielbiał ją.

Dwadzieścia lat temu – był wtedy początkującym, nieustabilizowanym jeszcze drugim oficerem – spotkał ją pewnego mroźnego, zimowego dnia na ulicy w Oslo. Pośliznęła się na lodzie i upadła, a on podniósł ją jak lalkę i postawił z powrotem na nogach. Miała wtedy na głowie futrzany kaptur, który niemal całkiem zakrywał jej drobną twarz z zaczerwienionym nosem; i kiedy dziękowała mu za pomoc, mógł widzieć tylko jej oczy, wyglądające spod kaptura jak oczy susła połyskujące spod gęstwiny futra. Od tej pory, przez cały okres narzeczeństwa i małżeństwa, przez wszystkie wspólnie spędzone lata nazywał ją Susełkiem.

Kiedy jechali z powrotem do centrum Sztokholmu, przez całą drogę wypytywał ją o dom w Alesund, miasteczku na zachodnim wybrzeżu Norwegii, i o dzieci, dziś już kilkunastoletnie. Gdzieś daleko na południe od nich Airbus brytyjskich linii lotniczych zataczał wielki łuk na drodze z Moskwy do Londynu – ale o tym Thor Larsen nie wiedział i nic go to nie obchodziło.

Dzisiejsza kolacja miała się odbyć w sławnej piwnicy “Aurora”, restauracji urządzonej w starym podziemnym magazynie w średniowiecznej dzielnicy miasta. Kiedy Thor i Liza zeszli wąskimi schodkami do piwnicy, na dole czekał już na nich sam właściciel, pan Leonard.

– Pan Wennerstrom już jest – oświadczył i wskazał im jeden z gabinetów, mieszczący się w małej łukowatej niszy z pięćsetletniej cegły. Królował tu potężny stół ze starego, wygładzonego do połysku drewna, a wnętrze oświetlały świece osadzone w lichtarzach z lanego żelaza. Na widok Larsenów Wennerstrom podniósł się nieco ociężale, ucałował Lizę i uścisnął dłoń jej męża.

Harald “Harry” Wennerstrom był dla skandynawskich ludzi morza czymś w rodzaju żywej legendy. Miał teraz 75 lat, a jego gęste wciąż włosy i krzaczaste brwi były niemal całkiem siwe. Jego kariera zaczęła się tuż po II wojnie światowej, kiedy to odziedziczył po ojcu sześć małych statków handlowych. W ciągu tych trzydziestu pięciu lat zbudował największą – po Grekach i Chińczykach z Hongkongu – prywatną flotyllę tankowców. Nordia Linę była całkowicie jego dziełem: w połowie lat pięćdziesiątych zamienił drobnicowce na tankowce i zainwestował ogromne pieniądze w budowę nowych, większych jednostek w okresie boomu naftowego lat sześćdziesiątych. Zawsze kierował się własną oceną sytuacji, często wbrew powszechnym przewidywaniom.

Usiedli i zabrali się do jedzenia; Wennerstrom mówił tylko o drobiazgach, pytał o sprawy rodzinne. Jego własny, czterdziestoletni związek małżeński zakończył się cztery lata temu śmiercią żony. Nie mieli dzieci; ale gdyby miał syna, chciałby, żeby był podobny do tego wysokiego Norwega, który teraz siedział z nim przy stole, żeglarza nad żeglarze. Lizę lubił Wennerstrom jeszcze bardziej.

Łosoś marynowany na sposób skandynawski, w soli i koprze, był przepyszny; młoda kaczka upolowana na słonych sztokholmskich bagnach – wprost wspaniała. Jednak dopiero przy ostatnich łykach wina (niepocieszony Wennerstrom pił jedynie wodę z pękatej szklanki: “To wszystko, na co pozwalają ci cholerni lekarze”) przeszli do spraw zawodowych.

– Może pamiętasz, Thor, że już parę lat temu, w siedemdziesiątym dziewiątym, przepowiedziałem trzy rzeczy. Po pierwsze, że najdalej do końca osiemdziesiątego drugiego załamie się solidarność krajów OPEC. Po drugie, że kampania prezydenta USA na rzecz ograniczenia zużycia ropy naftowej i jej przetworów w Ameryce zakończy się fiaskiem. I po trzecie, że Związek Radziecki przekształci się z eksportera w importera surowej ropy. Ludzie mówili, że zwariowałem… ale miałem rację.

Larsen przytaknął. Utworzenie Organizacji Eksporterów Ropy Naftowej i narzucona przez nią zimą 1973 roku czterokrotna podwyżka światowych cen ropy spowodowały kryzys, który omal nie doprowadził do upadku gospodarki krajów Zachodu. Firmy produkujące i eksploatujące tankowce przeżyły siedem chudych lat. Przerwano w połowie budowę tankowców o łącznej wyporności wielu milionów ton, inne, już gotowe, uznano za bezużyteczne, nieekonomiczne, wręcz deficytowe. Trzeba było wielkiej odwagi ducha, by w 1979 roku przewidywać to, co istotnie nastąpiło w ciągu następnych trzech lat: rozłam w OPEC wskutek rozpadu świata arabskiego na walczące między sobą frakcje, drugiej rewolucji w Iranie, secesji w Nigerii i rozpaczliwych wysiłków krajów producentów, by sprzedawać ropę za każdą cenę, byle tylko Uzyskać środki na szaleńcze zbrojenia. A Wennerstrom przewidział również dalszy systematyczny wzrost zużycia ropy w USA, związany z głębokim przekonaniem przeciętnego Amerykanina, że sam Bóg dał mu prawo zużyć do szczętu wszelkie bogactwa planety dla własnego komfortu. Przewidział także spadek wydobycia ropy w Związku Radzieckim (na przekór planom, a za sprawą marnej technologii) do tak niskiego poziomu, że Rosjanie będą musieli wznowić import tego surowca. Te trzy czynniki spowodowały ponowne ożywienie w branży tankowców, które teraz, latem 1982 roku, przekształcało się w prawdziwy boom.

– Jak wiesz – kontynuował Wennerstrom – we wrześniu ubiegłego roku podpisałem z Japończykami kontrakt na budowę nowego tankowca. Ludzie z branży twierdzili zgodnie, że oszalałem: połowa mojej floty stoi bezczynnie w Stromstad Sound, a ja zamawiam nowy statek. Ale ja bynajmniej nie straciłem rozumu. Znasz pewnie historię East Shore Oil Company?

Larsen ponownie kiwnął głową. Dziesięć lat temu ta mała amerykańska firma naftowa z Luizjany przeszła w ręce dynamicznego przedsiębiorcy, Clinta Blake'a. W ciągu dziesięciu lat rozrosła się i zwiększyła swoje obroty tak, że bliska już była dogonienia sławnych “siedmiu sióstr” – siedmiu gigantycznych karteli wiodących prym w światowym przemyśle naftowym.

– Otóż latem przyszłego roku Clint Blake ma zamiar podbić Europę. To trudny, zatłoczony rynek, ale on uważa, że zdoła się przebić. Instaluje parę tysięcy stacji benzynowych przy szosach europejskich, będzie tam sprzedawał paliwa i oleje własnej produkcji. I będzie do tego potrzebował wielu tankowców. Mam już z nim siedmioletni kontrakt na transport ropy z Bliskiego Wschodu do Europy Zachodniej. Blake buduje w Rotterdamie własną rafinerię – w sąsiedztwie rafinerii Esso, Mobil i Chevron. I tu właśnie przyda mi się ten nowy tankowiec. Jest wielki, ultranowoczesny i strasznie drogi… ale opłaci się. Będzie robił w ciągu roku pięć, sześć rejsów między Zatoką Perską i Rotterdamem, i w ten sposób zamortyzuje się całkowicie już po pięciu latach. Ale nie jest to główny powód, dla którego go buduję. Dla mnie ważne jest to, że będzie największy i najlepszy: mój okręt flagowy i zarazem mój pomnik. A ty, Thor, będziesz jego dowódcą.

Larsen siedział w milczeniu. Dłoń Lizy powędrowała po stole i leciutko uścisnęła jego rękę. Jeszcze dwa lata temu Norweg nie mógłby zostać kapitanem statku pływającego pod szwedzką banderą. Ale od czasu Porozumienia Góteborskiego, do którego zawarcia sam Wennerstrom walnie się przyczynił, szwedzki armator mógł się ubiegać o honorowe obywatelstwo Szwecji dla wyróżniających się oficerów Skandynawów, dzięki czemu mogli oni otrzymywać dowództwo statków. Taki wniosek w sprawie Larsena został już złożony – i przyjęty.

Przyszła pora na kawę; pili ją ze smakiem.

– Budowę zleciłem stoczni Isikawadżima-Harima – ciągnął Wennerstrom. – Nie miałem zresztą wyboru. To jedyna stocznia w świecie dysponująca tak dużym suchym dokiem.

Czasy budowania statków na pochylniach, skąd następnie spuszczano je na wodę, należały już do przeszłości. Zbyt wielkie stały się rozmiary i ciężar statków. Współczesne giganty buduje się w ogromnych suchych dokach; gdy kadłub jest gotów, otwiera się śluzy i statek sam odrywa się od dna, w miarę jak podnosi się wpływająca do doku woda.

– Prace rozpoczęto czwartego listopada – mówił dalej Wennerstrom – stępkę położono trzydziestego stycznia. Robota idzie szybko. Kadłub spłynie z bloków pierwszego listopada tego roku, potem trzy miesiące prac wyposażeniowych i prób morskich, i drugiego lutego będzie można ruszyć w pierwszy rejs. I to ty będziesz na mostku, Thor.

– Dziękuję – odezwał się wreszcie Larsen. – A jak chcesz nazwać statek?

– Myślałem o tym, oczywiście. Czy dobrze pamiętasz sagi? Więc nazwiemy go tak, by sprawić przyjemność Niornowi, bogowi morza. – Wennerstrom podniósł swoją szklankę z wodą i popatrzył przez nią na płomień świecy, tkwiącej w żelaznym kandelabrze. – Niorn bowiem rządzi i ogniem, i wodą, dwoma największymi wrogami każdego kapitana tankowców: niebezpieczeństwem eksplozji i okrutnym morzem.

Płomień świecy i woda w szklance rzucały na twarz starego człowieka refleksy; tak samo musiały odbijać się w jego oczach ogień i woda czterdzieści lat temu, kiedy tkwił bezradnie w łodzi ratunkowej, zaledwie cztery kable od płonącego tankowca, pierwszego statku, jakim dowodził, patrząc, jak jego załoga smaży się w gorejącym morzu.

Larsen mocno wątpił, czy stary rzeczywiście wierzy w te mity; ale Liza jakimś szóstym zmysłem, właściwym tylko kobietom, wyczuwała, że Wennerstrom wierzy w każde słowo. Nagle starzec niecierpliwym gestem odsunął od siebie szklankę i napełnił swój pusty dotąd kieliszek czerwonym winem.

– A więc damy statkowi imię córki Niorna, najpiękniejszej z bogiń. Będzie się nazywał “Freya”! – podniósł wysoko kieliszek.

– Za pomyślność “Freyi”! Wypili do dna.

– Takiego statku świat jeszcze nie widział – mówił Wennerstrom w rozmarzeniu. – A kiedy przestanie pływać, niczego podobnego już nigdy świat nie zobaczy.

Larsen dobrze pamiętał, że dwa największe dotąd tankowce świata, “Bellamya i “Batillus”, oba należące do francuskiego oddziału Shella, mają nieco ponad 500000 ton.

– Jaka będzie wyporność statku? – spytał. – Ile ropy będzie mógł przewieźć?

– Och, zupełnie o tym zapomniałem – uśmiechnął się figlarnie stary armator. – No więc, milion ton.

Larsen usłyszał głębokie westchnienie siedzącej obok żony. Przez dłuższą chwilę milczał.

– Wielki – powiedział w końcu. – Bardzo wielki.

– Największy, jaki kiedykolwiek pływał po morzach – dodał Wennerstrom z emfazą.


Dwa dni później na londyńskim lotnisku Heathrow wylądował jumbo-jet z Toronto. Wśród pasażerów był niejaki Azamat Krim, urodzony w Kanadzie syn imigranta. Podobnie jak Andrij Dracz, również Azamat zanglicyzował swoje nazwisko: teraz nazywał się Arthur Crimmins. Był jednym z tych, których Drake zanotował sobie przed laty jako ludzi całkowicie podzielających jego poglądy. Dzisiaj Drake czekał na niego na lotnisku. Kiedy Azamat wyłonił się wreszcie z sali kontroli celnej, wsiedli do samochodu i pojechali prosto do mieszkania Drake'a, w pobliżu Bayswater Road.

Azamat Krim, z pochodzenia Tatar krymski, był krępy, smagły i żylasty. Jego ojciec, w przeciwieństwie do Stefana Dracza, podczas II wojny światowej nie walczył przeciwko Armii Czerwonej, ale w jej szeregach. Ta lojalność wobec Rosji nic mu jednak nie pomogła. Pojmany w walce, już w niewoli niemieckiej dowiedział się, że Stalin oskarża cały jego naród o kolaborację z Niemcami. Zarzut pozbawiony był jakichkolwiek podstaw, ale Stalinowi wystarczyło to, by deportować wszystkich Tatarów krymskich na pustkowia wschodu. Dziesiątki tysięcy zginęły już w podróży, w nie opalanych bydlęcych wagonach, tysiące dalszych w lodowatych ostępach Kazachstanu i Syberii.

O śmierci całej swej rodziny dowiedział się Czyngiz Krim jeszcze w niemieckim obozie pracy. Uwolniony w 1945 roku przez Kanadyjczyków, szczęśliwie uniknął “repatriacji” do Stalina – na rozwałkę lub do lagru. W austriackiej stadninie, gdzie pracował po wyzwoleniu obozu, wypatrzył go któregoś dnia kanadyjski oficer, zawodowy jeździec rodeo z Calgary. Kanadyjczyk tak zachwycił się mistrzowskim opanowaniem koni i talentem jeździeckim tatarskiego żołnierza, że zaprzyjaźnił się z nim, a w końcu załatwił mu legalną imigrację do Kanady. Tutaj Krim ożenił się i doczekał syna. Azamat, dziś już trzydziestoletni, był równie jak Drake zażartym wrogiem Kremla. Żył pragnieniem pomsty za cierpienia swojego narodu.

W domu Drake przedstawił Tatarowi swój plan. Krim nie miał żadnych zastrzeżeń. Razem już opracowali ostatnie szczegóły skoku na bank w północnej Anglii, skoku, który miał im zapewnić niezbędne fundusze.


* * *

Człowiekiem, któremu Adam Munro złożył raport w głównej kwaterze Firmy, był jego bezpośredni przełożony Barry Ferndale, szef sekcji radzieckiej SIS. Również Ferndale zasłużył się przed laty w pracy w terenie”; uczestniczył miedzy innymi w “wysysaniu” Pienkowskiego, ilekroć ten rosyjski informator odwiedzał Wielką Brytanię w delegacjach handlowych. Ferndale był niski i okrągły, miał rumiane policzki i wesołe usposobienie. Za manierami dobrodusznego wesołka i za pozorną naiwnością ukrywał jednak bystry umysł i głęboką wiedzę o sprawach ZSRR.

W swoim gabinecie na trzecim piętrze sztabu Firmy najpierw przesłuchał od początku do końca taśmę przywiezioną z Moskwy. Potem zaczął nerwowo przecierać okulary, podskakując niemal z podniecenia.

– Na litość boską, Adam, chłopie! Cóż to za niebywała historia! To przecież wprost bezcenne.

– Jeśli prawdziwe – rzucił ostrożnie Munro. Ferndale żachnął się, jak gdyby ta myśl nie przyszła mu dotąd do głowy.

– Och, oczywiście, jeśli prawdziwe… A propos, jak to właściwie zdobyłeś?

Munro starannie wyrecytował swoją historyjkę. Była zresztą prawdziwa w najdrobniejszych szczegółach, z wyjątkiem jednego: jako dostarczyciela taśmy wymienił Anatola Kriwoja.

– Kriwoj… tak, tak, słyszałem o nim, oczywiście – powiedział Ferndale. – Dobrze, teraz każę to przełożyć na angielski i przedstawię Mistrzowi. To może być naprawdę wielki numer. Rozumiesz oczywiście, że nie będziesz mógł wrócić od razu do Moskwy? Masz się gdzie zatrzymać? W twoim klubie? Znakomicie. Pierwszorzędnie. No więc, rozerwij się teraz trochę, zjedz dobry obiad i posiedź w tym swoim klubie przez parę dni.


Odprawiwszy swojego moskiewskiego pracownika, Ferndale zatelefonował do żony, by powiedzieć, że nie wróci wieczorem do ich małego domku w peryferyjnej dzielnicy Pinner, ale pozostanie na noc w mieście. Żona znała jego zawód i była już do takich zdarzeń przyzwyczajona. Przez całą noc pracował nad przekładem tekstu z taśmy, w zupełnej samotności. Władał rosyjskim biegle. Może bez tego nadzwyczajnego wyczucia niuansów, jakie miał Munro i jakie cechuje ludzi prawdziwie dwujęzycznych, ale wystarczająco, by przetłumaczyć każdy tekst. Nie opuścił ani słowa z raportu Jakowlewa ani z następującej po nim krótkiej, lecz doniosłej dyskusji trzynastu członków Politbiura.

Następnego ranka o dziesiątej, niewyspany, ale tak samo różowy i świeży jak zawsze, Ferndale zadzwonił przez wewnętrzną linię do sekretarki Sir Nigela Irvine'a i zapowiedział swoją wizytę. Już po dziesięciu minutach był u naczelnego dyrektora Firmy. Sir Nigel przeczytał maszynopis w milczeniu, potem odłożył go i spojrzał na leżącą na biurku taśmę.

– Czy to autentyczne?

Ferndale zrezygnował tym razem ze zwykłej jowialności, choć od lat był bliskim kolegą Irvine'a, a jego awans na najwyższe stanowisko oraz nobilitacja nic nie zmieniły w ich wzajemnych stosunkach.

– Czy ja wiem? – rzekł z namysłem. – Trzeba by sprawdzić masę rzeczy. Adam mówi, że spotkał przelotnie tego Kriwoja na przyjęciu w ambasadzie czeskiej, przeszło dwa tygodnie temu. Jeśli Kriwoj istotnie myślał o przejściu na naszą stronę, byłaby to dla niego dobra okazja. Dokładnie tak samo postąpił w swoim czasie Pienkowski: poznał jakiegoś dyplomatę na neutralnym gruncie i zaproponował sekretne spotkanie f w późniejszym terminie. Oczywiście traktowaliśmy go z największą podejrzliwością, póki nie sprawdziliśmy jego informacji. I tak samo chcę postąpić tutaj.

– A konkretnie? – spytał Sir Nigel.

Ferndale znów zaczął przecierać okulary. Fama głosiła, że prędkość z jaką polerował szkło odpowiada szybkości jego myśli. Tym razem robił to z prawdziwą furią.

– Po pierwsze: sam Munro – powiedział. – Jeśli to pułapka, to może zatrzasnąć się już przy najbliższym spotkaniu. Dlatego lepiej będzie zatrzymać go tu na urlopie, zanim nie skończymy prac nad taśmą. Nie wykluczone… po prostu nie wykluczone… że tamci próbują wywołać jakiś incydent dyplomatyczny.

– A czy należy mu się urlop?

– Tak, szczęśliwie właśnie tak. Został przeniesiony do Moskwy w takim pośpiechu, że nie zdążył wykorzystać należnego dwutygodniowego urlopu.

– No to niech go wykorzysta. Ale powinien pozostawać w kontakcie z nami. I niech nie opuszcza Wyspy. Żadnego włóczenia się za granicę, dopóki nie wyjaśnimy tej sprawy.

– Następnie taśma – ciągnął Ferndale. – To jakby dwie różne sprawy: raport Jakowlewa i głosy ludzi z Biura Politycznego. O ile wiem, nigdy dotąd nie słyszeliśmy głosu Jakowlewa. Nie wchodzi więc w grę analiza jego autentyczności. Korzystne jest jednak to, że on mówi o zawiłych sprawach technicznych. Byle kto nie mógłby tego wymyślić. Dlatego chciałbym skonsultować to z paroma ekspertami od chemicznego wzbogacania ziarna. W Ministerstwie Rolnictwa jest cały wydział zajmujący się tymi sprawami. Nie musimy oczywiście nikogo informować, na co potrzebne nam te wiadomości, ale muszę mieć pewność, że ten wypadek z zaworem Lindanu jest w ogóle możliwy…

– Pamiętasz dokumentację, jaką miesiąc temu pożyczyli nam kuzyni? – przerwał mu nieoczekiwanie Irvine. – Te zdjęcia z satelitów Kondor?

– Pamiętam, oczywiście.

– Myślę, że trzeba porównać te zdjęcia z wyjaśnieniem zawartym na taśmie. Co dalej?

– Drugą część nagrania poddamy analizie autentyczności głosów. Potnę taśmę na krótkie kawałki, tak żeby nikt nie zorientował się, o czym właściwie mowa. Laboratorium językowe w Beaconsfield zbada frazeologię, składnię, wyrażenia kolokwialne, osobliwości dialektów regionalnych, itd. Ale decydująca będzie oczywiście analiza porównawcza samych głosów.

Sir Nigel skinął głową ze zrozumieniem. Dobrze wiedział, że głos ludzki, rozłożony elektronicznie na pojedyncze impulsy, jest czymś równie indywidualnym jak odciski palców. Nie ma dwóch takich samych głosów.

– Doskonale, Barry – powiedział – ale zależy mi jeszcze na dwóch rzeczach. Po pierwsze, oprócz mnie, ciebie i Munro na razie nikt nie może o tym wiedzieć. Jeżeli to fałszywka, nie warto niepotrzebnie rozbudzać nadziei, jeśli nie – to mamy do czynienia z niebezpiecznym materiałem wybuchowym. Po drugie, nie chcę więcej słyszeć nazwiska Anatola Kriwoja. Wymyślcie dla niego jakiś pseudonim, jak dla każdego agenta. W przyszłości używajcie tylko tego pseudonimu.

Dwie godziny później Ferndale dodzwonił się do Munro, który jadł właśnie lunch w swoim klubie. Ponieważ rozmowa odbywała się przez sieć publiczną, mówili potocznym językiem świata biznesu.

– Dyrektor jest bardzo zadowolony z twojego bilansu – powiedział Ferndale. – W nagrodę postanowił dać ci teraz urlop na jakieś dwa tygodnie. My tymczasem zorientujemy się w tym wszystkim i postanowimy, co robić dalej. Masz jakieś upatrzone miejsce na wakacje?

Munro nie miał, ale ton Ferndale'a dawał mu wiele do myślenia. To nie była propozycja – to był rozkaz.

– Chętnie pojechałbym do Szkocji – odpowiedział. – Zawsze marzyłem, aby powędrować latem wzdłuż wybrzeża, od Lochaber aż do Sutherland.

Ferndale wyraźnie się ucieszył i rozmarzył.

– Taaak… Góry Kaledońskie, doliny starej kochanej Szkocji. O tej porze roku musi tam być pięknie. Co prawda, znam to wszystko tylko z opowieści, ale jestem pewien, że będziesz zachwycony. Dzwoń do mnie, powiedzmy, co drugi dzień. Masz mój domowy numer, prawda?


* * *

Tydzień później Myrosław Kamynski, z dokumentami wystawionymi przez Czerwony Krzyż, przyjechał do Anglii. Całą Europę przejechał pociągiem. Bilet kupił mu Drake, którego zasoby finansowe były już jednak bliskie wyczerpania. W Londynie Kamynski poznał Krima, a od Drake'a otrzymał pierwsze zadanie.

– Będziesz się uczył angielskiego: rano, w południe i wieczorem, z książek i z płyt. W takim tempie pewnie jeszcze nigdy się nie uczyłeś, ale tylko w ten sposób szybko opanujesz język. Tymczasem wyrobię ci solidniejsze papiery. Z dokumentami Czerwonego Krzyża nie mógłbyś swobodnie podróżować. Dopóki tego nie załatwię, a ty nie zaczniesz rozumieć po angielsku, nie wychodź z domu.


Munro już od dziesięciu dni wędrował przez Góry Kaledońskie: z Inverness przez Ross, Cromarty i Sutherland. Dotarł w końcu do Lochinver, małego miasteczka nad brzegiem Morza Szkockiego, które rozciąga się stąd aż po wyspę Lewis. Z Lochinver wykonał szósty już telefon do domu Barry'ego Ferndale'a na przedmieściu Londynu.

– Dobrze, że dzwonisz – ucieszył się Ferndale. – Czy mógłbyś szybko wrócić do biura? Dyrektor naczelny chce z tobą pogadać.

Munro obiecał wyruszyć w ciągu godziny. I rzeczywiście powrócił do Inverness najszybciej jak mógł. Stąd miał już samolot do Londynu.


Był piękny lipcowy poranek. W swoim domu na przedmieściu Sheffield, wielkiego ośrodka przemysłu stalowego w hrabstwie Yorkshire, pan Norman Pickering pocałował jak co dzień na pożegnanie żonę i córkę, po czym odjechał samochodem do banku, którego był szefem. Dwadzieścia minut później przed domem stanęła mała furgonetka; napis na karoserii był nazwą pewnej wytwórni sprzętu elektrycznego. Z auta wysiedli dwaj mężczyźni w białych fartuchach i ruszyli w stronę drzwi frontowych. Ten, który szedł pierwszy, miał w ręku tylko notes; drugi niósł duże tekturowe pudło. Pani Pickering otworzyła drzwi i obaj mężczyźni weszli do środka. Nikt z sąsiadów nie zwrócił na to uwagi.

Po dziesięciu minutach człowiek z notesem wyszedł, wsiadł do furgonetki i odjechał. Jego kolega pozostał w domu, najpewniej po to, aby zainstalować przywiezione urządzenie i sprawdzić jego działanie.

Pół godziny później ta sama furgonetka zatrzymała się w odległości dwóch ulic od banku Pickeringa. Kierowca, już bez białego fartucha, w ciemnoszarym garniturze typowego biznesmena, z walizeczką dyplomatyczną w ręku, wszedł do banku i pierwszej z brzegu urzędniczce wręczył białą kopertę. Kobieta spojrzała na list, a ponieważ był zaadresowany do pana Pickeringa, zaniosła go do gabinetu szefa. Biznesmen czekał cierpliwie. Po jakichś dwóch minutach dyrektor uchylił drzwi i rozejrzał się po sali. Jego wzrok zatrzymał się na oczekującym biznesmenie.

– Pan Partington? – spytał. – Proszę wejść.

Andrew Drake nie odezwał się, dopóki nie zamknęły się za nim drzwi gabinetu. A kiedy przemówił, w jego głosie nie było ani śladu akcentu z rodzinnego Yorkshire; był to głos gardłowy i twardy, znamionujący raczej przybysza z kontynentu. Jego włosy były teraz marchewkoworude, a oczy ukryte za ciemnymi szkłami w grubej oprawie.

– Chciałbym otworzyć konto – powiedział – i podjąć natychmiast część w gotówce.

Pickering wyraził zdziwienie. Taką transakcję mógł równie dobrze załatwić kierownik działu.

– Chodzi o duże konto i dużą transakcję – wyjaśnił Drake i podsunął dyrektorowi czek. Był to zwykły czek bankowy, wystawiony przez oddział banku Pickeringa w londyńskiej dzielnicy Holborn; opiewał na sumę 30 000 funtów.

– Ach tak – rzekł Pickering. Takie pieniądze to już rzeczywiście była transakcja na poziomie dyrektora. – A ile chce pan podjąć?

– Dwadzieścia tysięcy w gotówce.

– Dwadzieścia tysięcy funtów w gotówce? – upewnił się Pickering i sięgnął po słuchawkę. – Dobrze, ale będę musiał oczywiście zadzwonić do filii w Holborn i…

– Myślę, że to nie będzie potrzebne – przerwał Drake i podsunął mu londyńską edycję “Timesa” z dzisiejszą datą. Pickering tylko przez chwilę patrzył na gazetę. Jego uwagę przykuło natomiast coś innego, co podał mu Drake. Było to zdjęcie, zrobione kamerą polaroid. Na fotografii Pickering rozpoznał swoją żonę, z szeroko rozwartymi z przerażenia, oczami, siedzącą w jego ulubionym fotelu przy kominku. Rozpoznawał też fragmenty własnego salonu. Żona przytulała do siebie córeczkę. Na jej kolanach leżał ten sam dzisiejszy egzemplarz “Timesa”.

– Zrobione godzinę temu – wyjaśnił Drake.

Pickeringowi żołądek podjechał do gardła. Zdjęcie, które miał przed sobą, nie było na pewno najwyższej jakości, ale wystarczająco wyraźnie pokazywało na pierwszym planie rękę mężczyzny trzymającą karabin z obciętą lufą, wymierzoną wprost w jego bliskich.

– Jeśli podniesie pan alarm – powiedział spokojnie Drake – policja przyjedzie tutaj, a nie do pańskiego domu. Zanim tu wejdą, zabiję pana. A dokładnie za godzinę… jeśli wcześniej nie zadzwonię z wiadomością, że jestem bezpieczny i mam pieniądze… tamten człowiek pociągnie za spust. I niech pan nie myśli, że to żarty. Jesteśmy gotowi umrzeć, jeśli będzie trzeba. Należymy do Frakcji Czerwonej Armii.

Pickering z trudem przełknął ślinę. Pod biurkiem, w zasięgu jego kolana, ukryty był przycisk uruchamiający alarm. Spojrzał jeszcze raz na fotografię – i odsunął kolano jak najdalej od przycisku.

– Niech pan tu wezwie kierownika filii – mówił dalej Drake – i zleci mu otwarcie konta, zdeponowanie tego czeku i podjecie z kasy dwudziestu tysięcy funtów. Gdyby kierownik był zdziwiony wysokością wypłaty, powie mu pan, że to suma przeznaczona na wielką imprezę reklamową, w której będą konkursy z nagrodami pieniężnymi. Niech pan się weźmie w garść i dobrze to zagra.

Oczywiście kierownik filii był zdziwiony, ale jego pracodawca zachowywał się przecież całkiem normalnie: spokojny, może tylko trochę przygaszony. A i klient, mężczyzna w ciemnym garniturze, sprawiał sympatyczne wrażenie. Przed oboma stały nawet szklanki napełnione dyrektorską sherry, i tylko rękawiczki na dłoniach biznesmena mogły nieco dziwić przy tak ciepłej pogodzie. Po trzydziestu minutach kierownik przyniósł pieniądze z podziemnego skarbca, położył je na biurku dyrektora i wyszedł. Drake powoli pakował je do walizeczki.

– Zostało jeszcze pół godziny – odezwał się do Pickeringa. – Za dwadzieścia pięć minut zadzwonię do mego kolegi. Wtedy opuści on pański dom, nie czyniąc nic złego żonie i dziecku. Jeśli jednak podniesie pan alarm wcześniej, będzie strzelał najpierw do nich, a dopiero później popróbuje swych sił z policją.

Po wyjściu Drake'a pan Pickering siedział jak skamieniały przez pół godziny. W rzeczywistości Drake już po pięciu minutach zadzwonił do jego domu z pobliskiej budki telefonicznej. Telefon odebrał Krim. Uśmiechnął się do kobiety, leżącej na podłodze z rękami i nogami skrępowanymi taśmą, i wyszedł. Żaden z nich nie użył już furgonetki, skradzionej poprzedniego dnia. Krim odjechał motocyklem, zaparkowanym niedaleko przy szosie. Drake wziął z furgonetki kask, aby ukryć pod nim płomiennie rude włosy, po czym wsiadł na inny motocykl, przygotowany w pobliżu. Po półgodzinie obaj wyjechali z Sheffield. Porzucili swoje wehikuły na północnych przedmieściach Londynu i spotkali się ponownie dopiero w mieszkaniu Drake'a. Tutaj Andrew zmył z włosów czerwoną farbę, a okulary potłukł na drobne kawałki.


Następne śniadanie Munro zjadł w samolocie lecącym z Inverness na południe. Kiedy plastikowe tacki były już puste, stewardesa zaczęła roznosić świeżą londyńską prasę. Siedząc w ogonie samolotu Munro nie miał szans na “Timesa” czy “Telegraph”, dostał jednak egzemplarz “Daily Express”. Na tytułowej stronie pisano o dwóch mężczyznach, zapewne Niemcach z Frakcji Czerwonej Armii, którzy z banku w Sheffield zrabowali 20 000 funtów.

– Skurwysyny! – skomentował angielski nafciarz z Morza Północnego, który zajmował miejsce obok Munro, uderzając palcami w nagłówek w “Expressie”. – Cholerne komuchy. Powywieszałbym ich wszystkich.

Munro zgodził się w duchu, że istotnie prędzej czy później trzeba będzie pomyśleć o wieszaniu. Na lotnisku Heathrow wziął taksówkę, która zawiozła go w okolice Firmy. Wszedł do budynku i skierował się prosto do pokoju Ferndale'a.

– No, stary, ta podróż zupełnie cię odmieniła! – zawołał z niekłamanym podziwem Ferndale. Podsunął mu krzesło i zrobił kawę. – Ale pogadajmy lepiej o tej taśmie. Pewnie umierasz już z ciekawości. A więc tak, chłopie, jest najzupełniej autentyczna. Nie ma cienia wątpliwości. Wszystko się zgadza. Była straszna rozróba w ich Ministerstwie Rolnictwa. Wyrzucono sześciu lub siedmiu dygnitarzy. W tej liczbie jest pewnie również ten nieszczęśnik z Łubianki.

To oczywiście potwierdza dane z taśmy – kontynuował Ferndale. – Ale nie tylko to. Głosy też są autentyczne. Chłopcy z laboratorium stwierdzili to z całą pewnością. No i największa bomba: jednemu z naszych ludzi, który pracuje w Leningradzie, udało się zrobić małą wycieczkę na wieś. Tam na północy nie uprawia się wiele pszenicy, ale zawsze trochę jest. Zatrzymał samochód na siusiu i wyrwał jeden kłos takiego porażonego zboża. Trzy dni temu kłos przyjechał tutaj w bagażu dyplomatycznym, a wczoraj wieczorem dostałem raport z laboratorium. Potwierdzili znaczny nadmiar tego Lindanu w korzeniu i w kiełku.

Tak się sprawy mają – podsumował. – Trafiłeś na coś, co nasi amerykańscy kuzyni z właściwym sobie wdziękiem nazywają cennym śmieciem. W rzeczywistości to szczere złoto, dwadzieścia cztery karaty… Teraz Mistrz chce z tobą pogadać osobiście. A wieczorem wracasz do Moskwy.

Spotkanie z Sir Nigelem było przyjazne, ale utrzymane w tonie służbowego pośpiechu.

– Dobra robota – powiedział Mistrz. – O ile dobrze zrozumiałem, ma pan następne spotkanie za dwa tygodnie.

Munro przytaknął.

– Ta operacja może potrwać długo – kontynuował Sir Nigel – dlatego lepiej, żeby znalazł się pan znowu w Moskwie. Wcale się nie zdziwię, jeśli będzie pan tam musiał pozostać parę lat. A gdyby ten facet zaczął się wykręcać, musi go pan przydusić. Chcemy z niego wycisnąć wszystko, co się da. Czy potrzebuje pan jakiejś pomocy, jakiegoś zaplecza?

– Nie, dziękuję – odparł Munro. – Już przy pierwszym spotkaniu informator oświadczył, że będzie rozmawiać tylko ze mną. Raczej nie chciałbym go zrażać w tej fazie przez wprowadzanie innych osób. Nie też, żeby on sam mógł podróżować tak, jak kiedyś Pienkowski.

Wiszniajew nigdy nie wyjeżdża za granicę, więc i Kriwoj nie będzie miał powodów do wyjazdu. Będę musiał poprowadzić to sam.

Sir Nigel skinął głową.

– Zgoda, powierzam to panu.

Ledwie Munro wyszedł, Sir Nigel otworzył leżącą na biurku teczkę; zawierała osobiste dossier Adama Munro. I nagle ogarnęły go złe przeczucia. Ten Munro był przecież samotnikiem, źle czującym się w pracy zespołowej. Był typem człowieka, który urlop spędza samotnie, włócząc się po górach Szkocji. W Firmie krążyło powiedzenie: są agenci starzy, są agenci jarzy, ale nie ma agentów starych i jarych. Irvine był starym agentem i bardzo cenił ostrożność. A ta sprawa pojawiała się z zewnątrz, nagle i z impetem, bez ostrzeżenia i przygotowania. I rozwijała się piekielnie szybko. Ale, z drugiej strony, taśma była przecież autentyczna; co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości.

Równie autentyczne było leżące na biurku wezwanie do siedziby premiera na Downing Street – na dziś wieczór. Oczywiście natychmiast po weryfikacji taśmy Sir Nigel złożył krótki meldunek ministrowi spraw zagranicznych. Dzisiejsze wezwanie było naturalną tego konsekwencją.


Czarne drzwi domu nr 10 przy Downing Street, rezydencji brytyjskiego premiera, są być może najbardziej znanymi drzwiami świata. Znajdują się po prawej stronie tego zaułka – wbrew nazwie nie jest to właściwie ulica, lecz tylko wąski zaułek odchodzący od Whitehall, wciśnięty między okazałe gmachy Gabinet Office i Foreign Office. Przed tymi bowiem drzwiami, z prostym białym numerem “10” i z mosiężną kołatką, strzeżonymi przez jednego, nie uzbrojonego policjanta, gromadzą się wciąż turyści, by fotografować się nawzajem i obserwować wchodzących i wychodzących posłańców, a także znane osobistości.

W gruncie rzeczy jednak frontowymi drzwiami wchodzą głównie ci, którzy dużo mówią. Ci, co dużo mogą, korzystają raczej z tylnego wejścia. “ Dom oznaczony numerem 10 stoi pod kątem prostym do gmachu urzędu premiera, a tylne narożniki obu budynków niemal się stykają. Wąskie przejście między nimi zamyka furtka, przez którą można przejść do tylnych drzwi siedziby premiera. Tędy właśnie wszedł wieczorem 31 lipca dyrektor naczelny SIS w towarzystwie Sir Juliana Flannery'ego, sekretarza gabinetu. Skierowano ich natychmiast na pierwsze piętro. Minęli salę posiedzeń rządu i weszli do prywatnego apartamentu premiera.

Pani premier przeczytała już tekst spisany z taśmy, dostarczony jej przez ministra spraw zagranicznych.

– Czy zawiadomił pan o tym Amerykanów? – zapytała bez żadnych wstępów.

– Jeszcze nie – odparł Sir Nigel. – Sami uzyskaliśmy potwierdzenie autentyczności tej sprawy zaledwie trzy dni temu.

– Więc proszę to zrobić jak najszybciej, najlepiej osobiście. Perspektywa wielkiego deficytu zbożowego w ZSRR ma oczywiście ogromne znaczenie polityczne. Sądzę, że Stany Zjednoczone, jako największy światowy producent pszenicy, powinny znać sprawę od samego początku.

– Oczywiście. Wolałbym tylko, żeby kuzyni nie podłączali się do naszego agenta – wtrącił Sir Nigel. – Współpraca z nim może być wyjątkowo trudna i delikatna. Uważam, że powinniśmy prowadzić go sami.

– Myśli pan, że oni będą próbowali się podłączyć?

– To możliwe, bardzo możliwe. Pienkowskiego na przykład prowadziliśmy wspólnie, choć to myśmy go zwerbowali. Ale wtedy były po temu specjalne powody. Sądzę, że tym razem winniśmy działać sami.

Pani premier potrafiła ocenić polityczne zalety samodzielnego kontrolowania agenta, który ma dostęp do protokołów Politbiura.

– Gdyby naciskali – rzekła – niech pan się zwróci ponownie do mnie, a wtedy porozmawiam o tym osobiście z prezydentem Matthewsem. Na razie chciałabym, aby poleciał pan już jutro do Waszyngtonu i dostarczył im taśmę lub przynajmniej jej pisemną kopię. Ja zresztą zadzwonię do prezydenta Matthewsa już dzisiaj.

Sir Nigel i Sir Julian wstali i ruszyli do wyjścia.

– Jeszcze jedno – zatrzymał ich głos pani premier. – Doskonale rozumiem, że nie powinnam znać tożsamości tego agenta. Ale mam nadzieję, że nie powie pan tego również panu Bensonowi?

– Oczywiście nie, madame.

Ani własnemu premierowi, ani ministrowi spraw zagranicznych dyrektor generalny SIS nie miał zamiaru ujawniać nie tylko tożsamości owego Rosjanina, ale także tożsamości prowadzącego sprawę własnego pracownika. Amerykanie wiedzą oczywiście, kto kieruje brytyjską siatką w Moskwie, ale nie znają jego rosyjskich agentów. Kuzyni mogliby oczywiście śledzić Munro w Moskwie, ale temu Sir Nigel postanowił osobiście zapobiec, i miał już na to sposób.

– W takim razie ten rosyjski informator ma pewnie jakiś pseudonim. Czy mogę go znać? – spytała pani premier.

– Oczywiście. We wszystkich raportach ten informator będzie wymieniany jako “Słowik”.

Czysty przypadek sprawił, że na liście kryptonimów przeznaczonych dla agentów, obywateli radzieckich, pierwsze miejsce na “S” (a taka właśnie wypadała pierwsza litera) zajmował “Słowik”. Pani premier oczywiście tego wszystkiego nie wiedziała.

– Bardzo trafne określenie – uśmiechnęła się do własnych skojarzeń.

Загрузка...