1.

Tego majowego dnia nad Waszyngtonem świeciło łagodnie grzejące słońce. Po raz pierwszy tego roku w połowie maja na ulicach pojawili się ludzie w letnich strojach. A pierwsze wspaniałe czerwone róże pojawiły się w ogrodzie widocznym za francuskimi oknami Owalnego Gabinetu Białego Domu. Jednak, mimo że przez otwarte okna do prywatnego biura najpotężniejszego dostojnika tej części świata przenikał świeży aromat kwiatów i trawy, uwagę czterech obecnych tu mężczyzn przyciągnęły zupełnie inne rośliny, rosnące w pewnym odległym, obcym kraju.

William Matthews siedział w miejscu, w którym siadywali tradycyjnie wszyscy amerykańscy prezydenci, za szerokim biurkiem, zwrócony tyłem do południowej ściany gabinetu. Jego fotel znajdował się dokładnie na wprost klasycznego, marmurowego kominka będącego centralną ozdobą pomocnej ściany pomieszczenia. Fotel ten był typowym, seryjnym meblem, jakie można spotkać w wielu gabinetach szefów korporacji lub innych wysokich urzędników. Nie miał nic, co odróżniałoby go od podobnych mebli, zgodnie z indywidualnymi upodobaniami użytkownika, lub nadawało mu osobisty charakter. Nie był robiony na specjalne zamówienie prezydenta. Ani dostosowany do jego wymiarów czy przyzwyczajeń. Nie był też luksusowy. Był w tym ukryty świadomy zamiar. Bowiem “Bili” Matthews – jak, zgodnie z jego osobistym życzeniem, nazywano go na plakatach wyborczych – podkreślał zawsze, przede wszystkim w trakcie swych kolejnych zwycięskich kampanii wyborczych, swoje przeciętne i zwyczajne, wyniesione z prostego domu gusta i nawyki w sposobie ubierania się i w doborze przedmiotów, jakimi się otaczał i jakich używał na co dzień. Dlatego i jego fotel, który mogli oglądać liczni przyjmowani przez niego w Owalnym Gabinecie przedstawiciele różnych środowisk, których zechciał osobiście do siebie zaprosić, nie był ani trochę luksusowy. Jedynie wspaniałe antyczne biurko, za którym stał fotel, było meblem odziedziczonym po poprzednikach i przypominało o szacownej tradycji Białego Domu – co prezydent zawsze z naciskiem podkreślał, gdy zamierzał wywrzeć odpowiednie wrażenie na jakiejś grupie gości z głębi kraju. Na ogół mu się to zresztą nieźle udawało.

Ale Bili Matthews umiał wyraźnie zakreślać granice między propagandą wyborczą a życiem. Podczas ściśle poufnych narad z czołowymi doradcami nigdy nie pojawiał się poufały zwrot “Bili”, na którego użycie mógł sobie pozwolić nawet najskromniejszy wyborca, zwracając się bezpośrednio do prezydenta. Tutaj wszyscy mówili do niego oficjalnie, tytułując go “Panem Prezydentem”. Sam prezydent także pozbywał się tu sztucznego, wystudiowanego sposobu mówienia i przylepionego do ust przymilnego uśmiechu wyranżerowanego wyżła, dzięki którym udało mu się wcześniej nakłonić wyborców do wprowadzenia “swojego chłopa” do Białego Domu. Tu już nie był “swoim chłopem”, o czym doradcy świetnie wiedzieli. Był człowiekiem u szczytu władzy.

Po drugiej stronie biurka siedzieli sztywno w fotelach z wysokimi oparciami trzej mężczyźni, którzy tego rana poprosili prezydenta o poufne spotkanie.

Spośród tego grona największa zażyłość i najbliższe osobiste więzy łączyły prezydenta z doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego. W zachodnim skrzydle Białego Domu i w różnych kręgach personelu nazywano go krótko: “Doktorkiem” lub dłużej i dosadniej “Cholernym Polaczkiem”. Nie wszyscy tu lubili Stanisława Poklewskiego. Nikt jednak nie lekceważył tego mężczyzny o ostrej, zdecydowanej twarzy.

Obaj mężczyźni tworzyli nieco dziwną parę przyjaciół. Byli tak różni od siebie, że ich bliskość mogła wydawać się wręcz niezwykła: hałaśliwy blondyn, protestant z amerykańskiego Południa, i ciemnowłosy, zamknięty w sobie, małomówny katolik, który jako mały chłopiec przywędrował tu z dalekiego Krakowa. Istota tej bliskiej przyjaźni i współpracy tkwiła zapewne w tym, że umysł Poklewskiego – komputer zaprogramowany w jezuickich szkołach – okazywał się niezawodny tam, gdzie Bili Matthews gubił się lub był całkowicie bezradny. Zwłaszcza gdy chodziło o zawiłości psychologii Europejczyków w ogóle, a Słowian w szczególności. Dlatego doradca miał zawsze swobodny dostęp do Prezydenta i był chętnie i uważnie wysłuchiwany przez niego. Współpraca z Poklewskim odpowiadała mu jeszcze z dwóch innych powodów: “Doktorek” odznaczał się żelazną lojalnością i nie miał żadnych osobistych ambicji politycznych ponad to, by być nieodłącznym cieniem Billa Matthewsa. Prezydent miał wobec niego tylko jedno zastrzeżenie. Poklewski zbyt otwarcie manifestował swoją pełną podejrzliwości wrogość wobec Moskwy i jej ludzi i Matthews musiał go wciąż przywoływać do porządku w tych sprawach, przy pomocy mającego znacznie bardziej wyważone poglądy sekretarza stanu, będącego typowym bostończykiem.

Ale sekretarza stanu nie było na tym nagłym porannym spotkaniu, zwołanym na osobistą prośbę Poklewskiego. Pozostałymi dwoma mężczyznami siedzącymi naprzeciw biurka prezydenta byli: dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, Robert Benson, i niejaki Carl Taylor.

Powszechnie uważa się i często także mylnie się pisze, że całym amerykańskim wywiadem elektronicznym kieruje Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA). Jest to niezgodne ze stanem faktycznym. W istocie NSA kieruje jedynie tą częścią wywiadu elektronicznego, która ma cokolwiek wspólnego z różnymi technikami audialnymi – podsłuchem telefonów, nasłuchem radiowym, wychwytywaniem z eteru miliardów słów dziennie w setkach języków i dialektów. Nagrywaniem ich, dekodowaniem, tłumaczeniem i analizą. Ale nie zajmuje się ona satelitami szpiegowskimi. Obserwacja globu za pomocą technik wizualnych i kamer zainstalowanych na samolotach i co ważniejsze na krążących w kosmosie satelitach należała zawsze do zadań Krajowego Biura Rozpoznania (NRO), które jest wspólną agendą Sił Powietrznych i CIA. Carl Taylor, w randze dwugwiazdkowego generała Wywiadu Sił Powietrznych, był dyrektorem tego właśnie Biura.

Prezydent zgarnął stos leżących przed nim na biurku zdjęć o najwyższej ostrości i oddał je Taylorowi, który wstał, żeby odebrać je i schować z powrotem do swojej teczki.

– No dobrze, panowie – powiedział wolno Matthews – pokazaliście mi, że w jakiejś części Związku Radzieckiego, być może tylko na tych paru hektarach, które widać na zdjęciach, pszenica rozwija się nieprawidłowo. Ale czego to dowodzi?

Poklewski porozumiał się wzrokiem z Taylorem i skinieniem głowy dał mu znak, żeby tamten zabrał głos. Taylor odchrząknął i powiedział:

– Panie prezydencie, pozwoliłem sobie przygotować podgląd bezpośredniej transmisji zdjęć przekazywanych przez jednego z naszych satelitów systemu Kondor. Czy zechciałby pan popatrzeć?

Matthews skinął głową i obserwował, jak Taylor podchodzi szybko ku baterii monitorów telewizyjnych, umieszczonych w zachodniej, owalnej ścianie gabinetu, pod regałami, które specjalnie przebudowano, by pomieścić konsolę z odbiornikami TV. Kiedy Owalny Gabinet odwiedzają zwykli obywatele lub goście, nie mający dostępu do tajemnic państwowych, ten rażąco nowoczesny w stylowym wnętrzu rząd ekranów znika za rozsuwaną ścianą z tekowej boazerii. Taylor włączył pierwszy odbiornik z lewej strony i wrócił do biurka prezydenta. Podniósł słuchawkę jednego z sześciu stojących na nim telefonów i powiedział krótko:

– Pokażcie nam to.

Prezydent Matthews wiedział, że satelity systemu Kondor były najnowszym osiągnięciem techniki obserwacyjnej i szpiegowskiej. Mając pułap lotu wyższy od wszystkich dotychczas stosowanych, używały kamer o tak wielkiej precyzji i złożoności, że- pozwalały pokazać i wysokości dwustu mil zbliżenie obiektu wielkości ludzkiego paznokcia, i to poprzez mgłę, deszcz, grad, śnieg, chmury i ciemności nocy. Kondory były naprawdę najnowsze i najlepsze.

Wcześniej, w latach siedemdziesiątych, zdjęcia z kosmosu, choć dobre, docierały z opóźnieniem. Każdą kasetę z naświetlonym filmem trzeba było w odpowiednim punkcie orbity wystrzelić w specjalnej kapsule ochronnej w kierunku Ziemi. Następnie odnaleźć ją. Dostarczyć samolotem do centralnego laboratorium NRO. Wywołać i dopiero wówczas obejrzeć na ekranie. Tylko wtedy, gdy satelita znajdował się na odcinku orbity, z którym można było uzyskać bezpośrednie połączenie z USA lub którejś z amerykańskich stacji kontrolnych poza granicami Stanów Zjednoczonych, możliwa była bezpośrednia transmisja telewizyjna. Kiedy jednak satelita przelatywał dokładnie nad terytorium ZSRR, od pewnego odcinka lotu krzywa powierzchni globu uniemożliwiała bezpośredni odbiór sygnałów. Trzeba było czekać na ponowne pojawienie się satelity na odpowiednim odcinku orbity, by można wznowić bezpośrednią obserwację powierzchni Ziemi.

Dopiero w lecie 1978 roku naukowcy rozgryźli ten problem przy pomocy specjalnego Parabolicznego Programu Symulacyjnego. Ich komputery wykreśliły wokół całej kuli ziemskiej niesłychanie zawiłą sieć orbit dla sześciu satelitów systemu, wyposażonych w kamery kosmiczne, która miała służyć tylko jednemu celowi. Jeśli Biały Dom życzy sobie od tej chwili otrzymać natychmiast obraz rejestrowany przez któregoś z satelitów systemu, nawet jeśli znajdowałby się on gdzieś daleko za horyzontem, wywołany podniebny szpieg przesyła rejestrowany przez siebie obraz do sąsiedniego Kondora. A ten z kolei do następnego – po niskich parabolicznych torach – jak koszykarze kozłujący piłkę ręką i podający ją sobie podczas biegu. Na koniec, z satelity znajdującego się akurat nad USA, sygnał kierowany jest wprost na Ziemię, do centrali Krajowego Biura Rozpoznania, a stamtąd przekazywany specjalnym łączem do Owalnego Gabinetu.

Satelity poruszają się po swych orbitach z prędkością ponad 60000 km na godzinę. Należy jeszcze uwzględnić stałe obroty Ziemi i zmianę położenia jej osi względem Słońca w kolejnych porach roku. Łączna ilość obliczeń niezbędnych do funkcjonowania systemu jest astronomiczna. Tylko komputery są w stanie sobie z nimi poradzić.

Już w 1980 roku prezydent Stanów Zjednoczonych, po naciśnięciu odpowiedniego guzika, mógł przez dwadzieścia cztery godziny na dobę obserwować każdy centymetr kwadratowy powierzchni Ziemi.

Matthews czasami czuł się tym zażenowany w przeciwieństwie do Poklewskiego, którego specyficzne wychowanie nauczyło ujawniania najskrytszych, nawet najbardziej osobistych myśli i uczynków przed konfesjonałem. Teraz ten konfesjonał zastąpiły Kondory, spowiednikiem był zaś on sam – człowiek, który kiedyś naprawdę omal nie został księdzem.

Ekran zamigotał i ożył. Generał Taylor rozłożył mapę ZSRR na biurku prezydenta i wskazał palcem odpowiedni obszar.

– Obraz, który pan w tej chwili ogląda, panie prezydencie, jest przekazywany z Kondora numer pięć. Satelita porusza się w kierunku północno-wschodnim nad wskazanym przeze mnie obszarem między Saratowem i Permem.

Matthews przeniósł wzrok na ekran. Było na nim widać przesuwające się powoli, zgodnie z kierunkiem lotu satelity, wielkie połacie Ziemi, której około trzydziestokilometrowe pasmo obejmowała swym zasięgiem kamera.

Widziana z satelity Ziemia wydawała się pusta, jak jesienią po żniwach. Taylor powiedział kilka słów do telefonu. Chwilę później na ekranie pojawiło się większe zbliżenie obrazu rejestrowanego przez kamerę satelity. Widoczne teraz pasmo terenu miało już tylko około ośmiu kilometrów szerokości. Niewielkie skupisko chałup chłopskich było widać przez chwilę po lewej stronie ekranu – były to niewątpliwie zwykłe drewniane chaty – zagubione gdzieś w bezkresnym stepie. I one zniknęły po jakimś czasie z pola widzenia kamery i z ekranu, na którym w górnej części pojawiła się teraz linia szosy. Przesuwała się powoli ku jego środkowej części, żeby pozostać tam przez kilka sekund, a potem znalazła się znowu poza zasięgiem kamery i poza ekranem. Taylor przekazał ponownie jakieś polecenia przez telefon. Na ekranie pojawiło się teraz nowe zbliżenie. Obejmowało pas nie szerszy niż sto metrów. Zwiększyła się ostrość obrazu. W zasięgu kamery znalazł się na chwilę człowiek prowadzący przez step konia, ale zaraz zniknął.

– Wolniej – powiedział Taylor do telefonu.

Obraz wycinka terenu widoczny na ekranie zaczął się przesuwać z mniejszą szybkością. Gdzieś w przestrzeni kosmicznej satelita Kondor kontynuował swój lot po niezmiennej trajektorii bez jakichkolwiek zmian kierunku, wysokości i prędkości. Kadrowanie i zmniejszanie szybkości odtwarzania rejestrowanego przez kamery obrazu odbywało się na Ziemi, w laboratorium NRO. Teraz na ekranie było widać, jak jakiś rosyjski chłop, stojący przy pniu samotnego drzewa, rozpina powoli rozporek. Prezydent nie był znawcą nauk ścisłych ani technicznych i nigdy nie przestał odczuwać pewnego nabożnego zdziwienia stykając się z możliwościami, jakie stwarzały najnowsze osiągnięcia techniki. Teraz też zdał sobie sprawę, że siedząc sobie rano wygodnie w swoim ciepłym gabinecie, w ten późnowiosenny dzień w Waszyngtonie, obserwuje jakiegoś nieznanego chłopa, który gdzieś daleko w odległym zakątku Ziemi, u stóp Uralu, przystanął, by załatwić fizjologiczną potrzebę. Sylwetka chłopa powoli przesuwała się ku dołowi ekranu, aż zniknęła całkiem z pola widzenia. Ekran wypełniły teraz łany pszenicy zajmujące wiele setek hektarów tej obcej ziemi uprawnej.

– Zatrzymać – polecił Taylor. – I dajcie maksymalne zbliżenie. Obraz powoli przestawał się przesuwać, aż wreszcie zatrzymał się zupełnie. Po zatrzymaniu obrazu w kadrze, widocznym na ekranie, obserwowali kolejne zbliżenia. W końcu wielki ekran monitora wypełniło całkowicie dwadzieścia kłosów młodej pszenicy. Wszystkie były wątłe, anemiczne. Pół wieku temu, kiedy Matthews był jeszcze dzieckiem, widywał podobne po burzach piaskowych na Środkowym Zachodzie. Spojrzał na swego doradcę.

– Stan? – powiedział pytająco prezydent.

Poklewski, który był inicjatorem spotkania i pokazu materiału zarejestrowanego przez satelitę, teraz starannie dobierał słowa:

– Panie prezydencie, Związek Radziecki planował w tym roku zbiory wszystkich zbóż na dwieście czterdzieści milionów ton. W tym sto dwadzieścia milionów ton pszenicy, sześćdziesiąt jęczmienia, po czternaście owsa i kukurydzy, dwanaście żyta, a pozostałe dwadzieścia to ryż, proso, gryka i rośliny strączkowe. Podstawowe uprawy stanowią więc pszenica i jęczmień.

Wstał i obszedł dokoła biurko, na którym wciąż jeszcze rozłożona była mapa ZSRR. Tymczasem Taylor wyłączył telewizor i wrócił na swoje miejsce.

– Około czterdziestu procent ich upraw zbożowych znajduje się tutaj, na Ukrainie i Kubaniu, w południowej części RFSRR – ciągnął Poklewski pokazując odpowiednie obszary na mapie. – Są to wszystko oziminy. Pola obsiewa się we wrześniu i październiku, w listopadzie pojawiają się młode pędy, i wtedy spada pierwszy śnieg. Pokrywa on zasiew i chroni je przed ostrymi zimowymi mrozami.

Poklewski odwrócił się i skierował w stronę wysokich łukowatych okien za fotelem prezydenta. Miał zwyczaj chodzić, gdy mówił.

Owalny Gabinet nie jest widoczny z Pennsylwania Avenue, gdyż zasłania go od tej strony niski budynek Zachodniego Skrzydła Białego Domu. Ponieważ jednak szczyty jego wysokich, wychodzących na południe okien widać z oddalonego o tysiąc jardów pomnika Waszyngtona, zaopatrzono je już dawno temu w sześciocalowe, kuloodporne, zielonkawe szyby – na wypadek, gdyby jakiś snajper próbował strzelać z okolic pomnika. Ilekroć Poklewski zbliżał się do okien, padające na niego zielonkawe światło pogłębiało bladość jego twarzy. Matthews chciał już obrócić fotel, by móc patrzeć na mówiącego, gdy Poklewski ruszył z powrotem ku północnej ścianie pokoju.

– W pierwszych dniach grudnia ubiegłego roku nastąpiła na Ukrainie i Kubaniu niespodziewana odwilż. Zdarzało się to i dawniej, ale nigdy nie bywało o tej porze tak ciepło. Z okolic Bosforu i Morza Czarnego napłynęły masy ciepłego powietrza i przez tydzień utrzymywały się nad Ukrainą i Kubaniem. Piętnastocentymetrowa warstwa śniegu stopniała, odsłaniając młode pędy pszenicy i jęczmienia. Po dziesięciu dniach, jakby dla zrównoważenia tej nagłej zmiany pogody, przyszła następna, równie gwałtowna. Na cały obszar wróciła fala mrozów, dochodzących do piętnastu, a nawet dwudziestu stopni poniżej zera.

– I to, jak sądzę, nie pomogło zbożu – powiedział prezydent.

– Nasi eksperci – wtrącił dyrektor CIA, Robert Benson – nasi najlepsi eksperci od rolnictwa oceniają, że Rosjanie będą mogli mówić o wielkim szczęściu, jeśli uratują połowę planowanych zbiorów z Ukrainy i Kubania. Szkody są rozległe i nieodwracalne.

– Czy właśnie to pokazaliście mi przed chwilą?

– Nie – odpowiedział Poklewski. – Tym razem chodzi o coś zupełnie innego. Pozostałe sześćdziesiąt procent ich zbiorów zbóż, jeśli nie liczyć stosunkowo nieznacznych ilości z Syberii, pochodzi w całości z dziewiczych ziem Kazachstanu, po raz pierwszy obsianych w drugiej połowie lat pięćdziesiątych za czasów Chruszczowa i Celinnego, i czarnoziemów rozciągających się na przedmurzu Uralu. Właśnie te tereny pokazaliśmy panu.

– A co tam się dzieje?

– Coś dziwnego, panie prezydencie. Coś dziwnego stało się z tą częścią ich upraw zbożowych. Pszenica jara, siana wiosną, na przełomie marca i kwietnia, po stopnieniu śniegów, dziś powinna być już bujna i gęsta. Tymczasem ta, którą pan widział, jest karłowata, rzadka, jak porażona rdzą zbożową.

– Znowu sprawa pogody? – spytał Matthews.

– Nie. Wprawdzie zima i wiosna na tych terenach były wilgotne. Ale to nic poważnego. Teraz świeci tam słońce. Pogoda jest doskonała, ciepła i sucha.

– Czy to porażenie rdzą… ma duży zasięg? Ponownie włączył się Benson:

– Tego dokładnie jeszcze nie wiemy, panie prezydencie. Mamy jakieś pięćdziesiąt zestawów zdjęć filmowych, pokazujących efekty tego porażenia. Nasze służby są przecież nastawione w zasadzie na co innego: na obserwowanie ruchów koncentracji wojsk, nowe bazy rakietowe, fabryki broni. Ale to, czym dysponujemy na podstawie fragmentarycznych zdjęć wskazuje na bardzo duży zasięg.

– Co proponujecie?

– Chcielibyśmy – podjął na nowo Poklewski – aby podjął pan szybko decyzję, żeby zbadano tę sprawę szczegółowo. I aby zechciał pan sam poświęcić jej jak najwięcej uwagi. Musimy przede wszystkim dowiedzieć się, jak ten problem jest ważny dla Rosjan. Trzeba wysłać tam na rekonesans jakieś delegacje, na przykład handlowców. A także tymczasowo zmienić program obserwacji satelitarnej, zrezygnować z mniej ważnych obecnie obserwacji wojskowych i skupić się głównie na tym problemie. Uważamy, że uzyskanie przez nas informacji, co ma zamiar w tej kwestii zrobić Moskwa, jest dla nas sprawą wielkiej wagi państwowej.

Matthews zastanawiał się przez chwilę. Potem spojrzał na zegarek. Za dziesięć minut miał spotkać się z grupą działaczy ruchu ochrony środowiska i otrzymać od nich kolejną pamiątkową plakietkę. Potem, jeszcze przed obiadem, miał odwiedzić go prokurator generalny w sprawie nowego ustawodawstwa pracy. Wstał.

– Dobrze, panowie, macie moją zgodę. Zaraz wydam odpowiednie polecenia. Myślę, że rzeczywiście powinniśmy zbadać i wyjaśnić tę sprawę. Ale oczekuję od was szczegółowych informacji w ciągu miesiąca.


Dziesięć dni później, na siódmym piętrze budynku CIA w Langley, generał Carl Taylor siedział przy niskim stoliku do kawy w gabinecie generalnego dyrektora agencji, określanego kryptonimem roboczym DCI, Roberta Bensona, i spoglądał na swój własny raport z podpiętym do niego grubym plikiem zdjęć satelitarnych wykadrowanych z zarejestrowanych filmów.

– To niezwykłe, Bob, ale nie potrafimy tego w żaden sposób wyjaśnić.

Benson odwrócił się od wielkiego panoramicznego okna, wypełniającego całą ścianę gabinetu DCI. Wychodziło ono na północny wschód – na długą leśną aleję biegnącą ku niewidocznej stąd rzece Potomac. Podobnie jak wszyscy jego poprzednicy, bardzo lubił ten widok, zwłaszcza na przełomie wiosny i lata, kiedy tutejsze lasy zamieniały się w morze delikatnej zieleni. Usiadł na niskiej kanapie przy stoliku Taylora.

– Nie potrafią tego również moi eksperci, Carl. A nie chcę zwracać się z tym do Departamentu Rolnictwa. Niezależnie od tego, co naprawdę dzieje się w tej chwili ze zbiorami zboża w Związku Radzieckim. Nie powinniśmy z całą pewnością nadawać sprawie rozgłosu. A jeśli dopuszczę do niej ludzi z zewnątrz, za tydzień wszystko będzie w prasie. No więc, co tam masz?

– Zdjęcia wykazują, że ta rzekoma rdza, czy cokolwiek to naprawdę jest, nie jest wynikiem zarazy – powiedział Taylor. – Nie atakuje całych upraw. I to jest najdziwniejsze. Gdyby to była sprawa załamań pogody, musielibyśmy mieć o tym jakieś informacje. Nie mamy żadnych. Gdyby to było zwykłe porażenie upraw zarazą, występowałoby na większych połaciach, na całych obszarach zasiewów. Tak samo w przypadku pasożytów. Rozrzut tego jest jednak zupełnie chaotyczny. Na niektórych polach rośnie silna, zdrowa pszenica. Inne, położone tuż obok, dotknięte są zarazą. Nie ma w tym żadnej prawidłowości. Tak przynajmniej wynika z analizy zdjęć satelitarnych systemu Kondor. No i co o tym sądzisz?

– To rzeczywiście nie ma żadnego sensu – zgodził się Benson. – Wysłałem na miejsce paru naszych agentów, ale nie mam od nich jeszcze żadnego raportu. Prasa radziecka milczy na ten temat jak grób. Moi spece od rolnictwa wielokrotnie przeglądali twoje zdjęcia na wszystkie strony. Ale i oni nie potrafią wytłumaczyć, dlaczego to wszystko układa się tak przypadkowo. Żadne rozsądne wyjaśnienie tu nie pasuje. A ja, jak wiesz, muszę dostarczyć prezydentowi szacunkowych danych na temat przypuszczalnej wielkości tegorocznych zbiorów w ZSRR. I muszę to zrobić szybko.

– Nie będę przecież fotografował wszystkich pól pszenicy i jęczmienia w całym Związku Radzieckim – zaprotestował Taylor. – Cały system Kondor musiałby pracować nad tym przez wiele miesięcy, a przecież nie dostanę go do wyłącznej dyspozycji.

– Tak, to niemożliwe – przyznał Benson. – Potrzebuję ciągle informacji o ruchach wojsk wzdłuż granicy chińskiej, o garnizonach w pobliżu Turcji i Iranu. Muszę nieustannie obserwować dyslokację oddziałów Armii Czerwonej w Niemczech Wschodnich i nowe rakiety SS-20 za Uralem.

– A więc mogę się opierać jedynie na procentowym obliczeniu szkód, widocznych na tych zdjęciach, które już mamy, i ekstrapolować te dane na cały kraj – podsumował Taylor.

– Tylko trzeba to zrobić mądrze – mruknął Benson. – Wolałbym, żeby nie powtórzyła się sytuacja z siedemdziesiątego siódmego roku.

Taylor aż skrzywił się na to wspomnienie, choć w tamtym fatalnym roku nie był jeszcze szefem Krajowego Biura Rozpoznania. W 1977 roku amerykańska machina wywiadowcza dała się nabrać na gigantyczną mistyfikację. Przez całe lato eksperci CIA i Departamentu Rolnictwa zgodnie zapewniali prezydenta, że zbiory zbóż w ZSRR wyniosą 215 milionów ton. Delegacjom rolników odwiedzającym Rosję pokazywano pola, na których rosła piękna, zdrowa pszenica; w rzeczywistości pola takie należały do wyjątków. Rozpoznanie fotograficzne też okazało się błędne. Jesienią ówczesny sekretarz generalny, Breżniew, spokojnie oznajmił, że w ZSRR zebrano tylko 194 miliony ton ziarna różnych upraw zbożowych.

W rezultacie cena amerykańskiej nadwyżki zbożowej oczywiście podskoczyła. Wszyscy byli pewni, że Rosjanie będą musieli teraz kupić około 20 milionów ton. Nic z tego! Jak się okazało, już w ciągu lata Moskwa, działając przez podstawione firmy, głównie francuskie, wykupiła na pniu dostatecznie dużo zboża, by po starej, niskiej cenie pokryć przewidywany deficyt. Przez tych samych pośredników wynajęto też statki, a kiedy, załadowane w Stanach, były już w drodze powrotnej do Europy Zachodniej, skierowano je do radzieckich portów. Sprawę pod kryptonimem “Afera Żądło” pamiętano w Langley do dziś.

Carl Taylor wstał.

– Dobrze, Bob, wracam do roboty. Może trafią się nam jakieś lepsze zdjęcia.

– Carl! – głos DCI zatrzymał go w drzwiach. – Ładne zdjęcia to nie wszystko. Od pierwszego lipca chcę mieć Kondory z powrotem do obserwacji wojskowych. Spróbuj do końca miesiąca oszacować przewidywane zbiory. Przy wszelkich wątpliwościach liczcie raczej in minus. A jeśli twoi chłopcy znajdą coś ciekawego – cokolwiek by to było, rozumiesz? – niech wracają w to samo miejsce i fotografują od nowa. Musimy, do cholery, dowiedzieć się w jakiś sposób, co się właściwie dzieje z tą ich pszenicą.


Satelity prezydenta Matthewsa mogły widzieć prawie wszystko, co działo się w ZSRR – nie mogły jednak widzieć Harolda Lessinga, jednego z trzech pierwszych sekretarzy w biurze radcy handlowego Ambasady Brytyjskiej w Moskwie, siedzącego tego ranka przy swoim biurku. Może i dobrze, bo nie był to widok budujący, a on pierwszy zgodziłby się z taką opinią. Był blady jak ściana i czuł się bardzo podle.

Misja brytyjska w stolicy ZSRR mieściła się w pięknym, starym, przedrewolucyjnym pałacyku przy Nabrzeżu Maurice'a Thoreza, z którego północnych okien, ponad rzeką Moskwą, można oglądać południową ścianę Kremla. Kiedyś, w czasach carskich, należał do kupca, który na handlu cukrem dorobił się był milionów; po rewolucji kupili go Brytyjczycy. Od tej pory aż po dzień dzisiejszy rząd radziecki próbuje go odzyskać. Lokalizacja ambasady nie podobała się zwłaszcza Stalinowi. Codziennie, gdy wstawał, z okien swego prywatnego apartamentu musiał oglądać nienawistną flagę Union Jack, trzepoczącą na porannym wietrze. Wprawiało go to we wściekłość.

Ale dla biura radcy handlowego zabrakło miejsca w tym eleganckim, kremowozłotym pałacyku. Znalazło się ono w ponurym kompleksie tandetnych powojennych biurowców, dwie mile od ambasady, przy Prospekcie Kutuzowa, niemal naprzeciwko hotelu “Ukraina”, przypominającego tort weselny. W tym samym kompleksie, ze wspólną bramą, zawsze strzeżoną przez kilku czujnych milicjantów, znajduje się parę ponurych bloków mieszkalnych przeznaczonych dla personelu dyplomatycznego co najmniej dwudziestu ambasad. Cały ten obiekt nazywany jest osiedlem dla dyplomatów albo bardziej oficjalnie dla korpusu dyplomatycznego.

Gabinet Harolda Lessinga znajdował się na ostatnim piętrze bloku biura radcy handlowego. Kiedy w pewnym momencie Lessing stracił przytomność (była godzina dziesiąta trzydzieści rano w piękny majowy dzień), hałas rozbijanego telefonu, który ściągnął z biurka osuwając się na dywan, zaalarmował pracującą w sąsiednim pokoju sekretarkę. Spokojnie i bez paniki wezwała radcę handlowego, który przy pomocy dwóch młodych attache odprowadził Lessinga, już prawie zupełnie przytomnego, ale chwiejącego się jeszcze na nogach, do jego mieszkania na szóstym piętrze w oddalonym o sto kroków bloku numer 6.

Zaraz też zadzwonił do głównego budynku ambasady na Nabrzeżu Maurice'a Thoreza i powiadomił szefa kancelarii o tym, co zaszło. Poprosił też o przysłanie lekarza ambasady. W południe, po zbadaniu Lessinga w jego własnym łóżku, lekarz poszedł porozmawiać z radcą handlowym. Radca przerwał mu jednak gwałtownie i zaproponował, wspólną jazdę do ambasady i naradę z udziałem szefa kancelarii. Dopiero znacznie później początkowo zaskoczony doktor, zwykły brytyjski lekarz, zatrudniony na trzyletnim kontrakcie w ambasadzie w randze pierwszego sekretarza, zrozumiał, dlaczego takie zachowanie było konieczne. Szef kancelarii zabrał ich obu do specjalnego zabezpieczonego przed podsłuchem pomieszczenia w gmachu ambasady. Budynek biura radcy handlowego takich zabezpieczeń nie miał.

– To krwawiący wrzód żołądka – wyjaśnił medyk dwóm dyplomatom, gdy znaleźli się już w podziemiu. – Ten stan trwa prawdopodobnie od paru tygodni, a może nawet miesięcy, ale pacjent myślał, że to tylko nadkwasota. Przypisywał to ogólnemu przemęczeniu i łykał tony tabletek przeciw nadkwasocie. Co za głupota! Powinien był przecież przyjść do mnie.

– Czy to wymaga hospitalizacji? – spytał szef kancelarii, patrząc w sufit.

– Tak, oczywiście. Myślę, że będę mógł mu to załatwić w ciągu paru godzin. Tutejsi lekarze są w tym całkiem dobrzy.

Zapanowało milczenie. Dyplomaci wymienili znaczące spojrzenia. Obaj myśleli o tym samym. Obaj w przeciwieństwie do lekarza wiedzieli, bo musieli ze względu na swe obowiązki to wiedzieć, jaką naprawdę funkcję pełnił Lessing w ambasadzie. Radca pokręcił przecząco głową.

– To niemożliwe – powiedział cicho szef kancelarii. – Nie w przypadku Lessinga. Musimy wyprawić go do Helsinek najbliższym popołudniowym lotem. Czy zagwarantuje pan, że wytrzyma tę podróż?

– Ależ z pewnością… – zaczął lekarz i zawahał się. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego musieli jechać trzy kilometry, aby przeprowadzić tę rozmowę. Najwidoczniej Lessing był rezydentem Intelligence Seryice w Moskwie. – Tak, oczywiście. Ale… pacjent jest nadal pod wpływem przebytego wstrząsu i przypuszczalnie utracił sporo krwi. Podałem mu sto miligramów pethidyny w celu uśmierzenia bólu. Mogę wstrzyknąć następną taką dawkę o trzeciej po południu. Jeśli zostanie odwieziony na lotnisko i będzie miał odpowiednią opiekę w podróży, wówczas może lecieć do Helsinek. Ale natychmiast po przylocie musi się znaleźć w szpitalu. Najlepiej będzie, jeśli sam z nim polecę, żeby tego dopilnować. Jutro będę z powrotem.

Szef kancelarii uniósł głowę.

– Doskonale. Dam panu na to nawet dwa dni. I, jeśli byłby pan łaskaw, moja żona ma listę drobiazgów do kupienia. Zgoda? Dziękuję pięknie. Zaraz załatwię wszystkie formalności.


Prasa codzienna, magazyny ilustrowane i książki sensacyjne od wielu lat donoszą, że centrala tajnej brytyjskiej służby wywiadowczej (SIS albo MI 6) znajduje się w pewnym biurowcu w londyńskiej dzielnicy Lambeth. Informacje te wywołują ciche rozbawienie i ironiczne uśmiechy na twarzach pracowników “Firmy” – takiego roboczego, nieoficjalnego kryptonimu wywiadu brytyjskiego używa się w międzynarodowym żargonie służb wywiadowczych, ponieważ podawanie adresu w Lambeth jest tylko jedną z form działań dezinformacyjnych. W podobny sposób wygląda sprawa budynku Leconfield House przy ulicy Curzona, mającego rzekomo być siedzibą kontrwywiadu bardziej znanego pod kryptonimem MI 5. W rzeczywistości ci niezmordowani angielscy łowcy szpiegów już od lat nie są sąsiadami Klubu Playboya.

Prawdziwą siedzibą najtajniejszej z tajnych służb na świecie, Secret Intelligence Service, jest nowoczesny stalowo-betonowy gmach, sąsiadujący z Departamentem Ochrony Środowiska, w pobliżu jednej z głównych stołecznych stacji lokalnej dojazdowej kolei, obsługującej cały południowy region Anglii. Wywiad wprowadził się tutaj na początku lat siedemdziesiątych.

W swoim apartamencie na najwyższym piętrze tego budynku, którego przyciemnione okna wychodzą na iglicę Big Bena i budynki Parlamentu za rzeką, dyrektor generalny SIS wysłuchał tuż po obiedzie informacji o chorobie Lessinga. Przekazał ją wewnętrzną linią telefoniczną szef kadr. On z kolei otrzymał ją z centrali odbioru szyfrogramów, mieszczącej się w podziemiu. Dyrektor SIS słuchał uważnie.

– Jak długo będzie wyłączony? – zapytał w końcu.

– Co najmniej kilka miesięcy – odparł szef kadr. – Trzeba liczyć się z kilkutygodniowym leczeniem w szpitalu w Helsinkach i dodać jeszcze do tego drugie tyle w domu. No i przypuszczalnie jeszcze parę tygodni rekonwalescencji.

– Szkoda… – dyrektor generalny zamyślił się. – Ktoś go będzie więc musiał raczej szybko zastąpić.

Przypomniał sobie w tym momencie, że Lessing “prowadził” osobiście dwóch agentów, Rosjan, niższych funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZSRR i Armii Czerwonej. Obaj nie wymyśliliby być może prochu, ale byli użyteczni.

– Jak tylko Lessing dotrze bezpiecznie do Helsinek, proszę mnie o tym powiadomić. I proszę mi dostarczyć krótką listę ewentualnych kandydatów. Proszę to zrobić jeszcze dzisiaj, przed wieczorem.

Sir Nigel Irvine był trzecim z kolei kadrowym pracownikiem wywiadu pełniącym funkcję dyrektora generalnego SIS. Znacznie większa amerykańska CIA, założona i doprowadzona do rozkwitu przez Allena Dullesa, na skutek wielokrotnego przekraczania swych uprawnień i braku zewnętrznej kontroli, na początku lat siedemdziesiątych została podporządkowana człowiekowi z zewnątrz, admirałowi Stansfieldowi Turnerowi. Jakby przez przekorę, rząd brytyjski dokładnie w tym samym czasie zdecydował się na krok przeciwny, zrywając z tradycją prowadzenia Firmy przez jednego z zasłużonych dyplomatów z Foreign Office, i powierzył pełnienie tej funkcji kadrowym pracownikom wywiadu. Opłaciło się. Znane grzechy i błędy Firmy z dawnych lat – afery Burgessa, MacLeana, Philby'ego – zostały z nawiązką odkupione i odrobione. Toteż Sir Nigel Irvine był przekonany, że tradycja zatrudniania na czele Firmy kadrowego oficera wywiadu będzie kontynuowana również po jego odejściu. Aby to zapewnić, równie energicznie jak jego bezpośredni poprzednicy zwalczał w swojej instytucji wszelką samowolę i niesubordynowanych “samotnych strzelców”.

– To jest służba, a nie popisy cyrkowe na trapezie – zwykł był mawiać nowicjuszom w ośrodku szkoleniowym w Beaconsfield. – Nie jesteście tu po to, żeby zbierać oklaski.


Robiło się już ciemno, kiedy na biurko Sir Nigela zgodnie z wcześniejszym rozkazem dotarły trzy teczki. Chciał jednak jak najszybciej dokonać wyboru, więc z góry nastawił się na to, że będzie musiał tego dnia zostać dłużej w pracy. Dobrą godzinę ślęczał nad dostarczonymi mu dokumentami, choć wybór od początku wydawał się niemal oczywisty. W końcu sięgnął po słuchawkę i poprosił do siebie szefa kadr, który oczekiwał na miejscu na decyzję. Dwie minuty później sekretarka zameldowała jego przybycie.

Sir Nigel nalał gościowi whisky z wodą sodową; jego własna szklanka była już pełna. Nie widział powodu, by odmawiać sobie drobnych przyjemności życiowych, toteż swój gabinet urządził przytulnie, jakby chcąc sobie powetować odór okopów w latach 1944-45 i obskurne hoteliki w Wiedniu po wojnie, kiedy jako początkujący agent Firmy werbował dla niej ludzi z radzieckiego personelu okupacyjnego w Austrii. Dwaj z nich, mógł sobie tego pogratulować, po długich latach “uśpienia” znów pracowali teraz dla Firmy. Choć budynek SIS na zewnątrz był nowoczesną konstrukcją ze stali, chromu i betonu, gabinet dyrektorski na jego najwyższym piętrze urządzono ze staroświecką elegancją. Tapety w neutralizującym zmęczenie kolorze kawy z mlekiem, ciemnopomarańczowy dywan przykrywający całą podłogę. Biurko, stojący za nim fotel, a przed biurkiem dwa wysokie krzesła oraz skórzana kanapa Chesterfield – wszystko to były prawdziwe antyki. W magazynie obrazów Ministerstwa Środowiska, z którego mogą korzystać przy dekoracji swych gabinetów mandaryni brytyjskiej służby państwowej, Sir Nigel upatrzył sobie Dufy'ego, Vlamincka i cokolwiek wątpliwego Brueghla. Miał też chrapkę na małego, rozkosznego Fragonarda, ale ubiegł go jakiś sprytny dostojnik z Ministerstwa Skarbu.

Inaczej niż Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wspólnoty, gdzie ściany obwieszone są konterfektami byłych ministrów, na przykład Canninga czy Greya, Firma zawsze stroniła od obwieszania się portretami poprzednich szefów. Zresztą nikomu nie przyszłoby nawet do głowy uwieczniać na portretach podobizn ludzi ukrywających się tak starannie w cieniu innych, jak kolejni arcyszpiedzy Wielkiej Brytanii. Nie przepadano tu też za portretami królowej w pełnej gali, w odróżnieniu od biur Białego Domu czy Langley, gdzie ściany wytapetowane są zdjęciami urzędującego prezydenta z sążnistymi autografami. “Nasza ofiarność w służbie królowej i kraju nie wymaga żadnej dodatkowej reklamy – powiedziano kiedyś zdumionemu tym stanem rzeczy gościowi z CIA. – W przeciwnym razie nie pracowalibyśmy tutaj”.

Sir Nigel zaprzestał obserwacji świateł West Endu za rzeką i odwrócił się od okna.

– Wygląda na to, że Munro? – ni to stwierdził, ni spytał.

– Ja też tak uważam – odparł szef personelu.

– Jaki on jest? Przeczytałem dossier, no i znam go trochę. Ale może doda pan coś osobistego.

– Jest skryty.

– To dobrze.

– I trochę indywidualista.

– To już gorzej.

– Szczególnie cenna jest jego znajomość języka. Dwaj pozostali też mówią dobrym potocznym językiem rosyjskim, ale Munro mógłby uchodzić wręcz za Rosjanina. Zazwyczaj zwraca się do Rosjan językiem poprawnym, z silnym obcym akcentem, ale kiedy się “przełączy”, może się pomiędzy nich wmieszać jak swój. To może być bardzo pomocne w szybkim nawiązaniu kontaktu z “Perkozem” i “Rarogiem”.

“Perkoz” i “Raróg” były to pseudonimy dwóch szeregowych agentów zwerbowanych i prowadzonych osobiście przez Lessinga. Agenci – Rosjanie, pracujący dla Firmy w ZSRR, otrzymywali kryptonimy od nazw gatunków ptaków, w kolejności alfabetycznej odpowiadającej kolejności werbunku. Ci dwaj byli najnowszymi nabytkami.

Sir Nigel chrząknął.

– Dobrze. A więc Munro. Gdzie on teraz jest?

– Wykłada w Beaconsfield. Uczy podstaw naszego fachu.

– Proszę go tu przyprowadzić jutro po południu. Nie jest żonaty, więc pewnie będzie mógł szybko wyjechać. Nie powinien się tu obijać. Rano załatwię dla niego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych nominację na miejsce Lessinga w biurze radcy handlowego.

Beaconsfield, dzięki łatwemu połączeniu z centrum Londynu, uznano przed laty za dogodną lokalizację dla eleganckich rezydencji wiejskich; budowali je ludzie zamożni, zajmujący w stolicy raczej wysoką pozycję. Ale już na początku lat siedemdziesiątych większość tych domów dawała schronienie seminariom naukowym, kursom zarządzania i marketingu, a nawet rekolekcjom religijnym. W jednym z nich – czego wcale nie ukrywano – mieściła się Wojskowa Szkoła Języka Rosyjskiego, w sąsiedztwie działał ośrodek szkoleniowy Secret Intelligence Service – co już ukrywano jak najstaranniej.

Wykład Adama Munro z praktyki szpiegowskiego rzemiosła cieszył się dużym powodzeniem, po części chociażby dlatego, że dawał oddech od żmudnej rutyny ciągłego szyfrowania i deszyfrowania. Grupa słuchała wykładu z uwagą – i Munro zdawał sobie z tego sprawę.

– Dzisiaj – zaczął swój wykład w ostatni wtorek maja – będzie mowa o różnych pułapkach i o tym, jak się z nich wydostawać.

Grupa zastygła w oczekiwaniu. Typowe procedury szpiegowskie były rzeczą interesującą, ale jeszcze bardziej frapujące wydawały się starcia z “opozycją”.

– Mam odebrać przesyłkę od łącznika – rzucił pierwszy przykład Munro – ale miejscowy opiekun depcze mi po piętach. Ja mam papiery dyplomatyczne, ale mój łącznik ich nie ma. Czyli jest narażony. Idzie na umówione spotkanie, a ja nie mam sposobu, by temu zapobiec. On z kolei wie, że jeśli będzie się tam kręcił zbyt długo, zwróci na siebie uwagę, będzie więc czekał tylko dziesięć minut. Co mam zrobić?

– Zgubić opiekuna – zaproponował ktoś. Munro pokręcił głową.

– Po pierwsze, uchodzę tu za niewinnego dyplomatę, a nie za jakiegoś Houdiniego. Jeśli zgubię opiekuna, zdemaskuję się jako wyszkolony agent. Po drugie, może się to nie udać. Jeśli ogon jest z KGB, zwłaszcza z pierwszej drużyny, nie uda się na pewno. Mogę co najwyżej uciec z powrotem do ambasady. Są inne pomysły?

– Zrezygnować – rzucił inny słuchacz. – Nie pokazywać się. Bezpieczeństwo nie chronionego współpracownika jest najważniejsze.

– Słusznie – odparł Munro. – Ale nasz człowiek zostaje z przesyłką, której nie może przecież trzymać wiecznie, i nie jest ze mną w ogóle umówiony… – zrobił krótką pauzę. – A może jednak jest?

– Tak, jest jeszcze rezerwowy wariant na wszelki wypadek – zasugerował trzeci słuchacz.

– Doskonale – podchwycił Munro. – Otóż podczas wcześniejszych spotkań w tym wygodnym okresie, kiedy jeszcze sam nie byłem śledzony, ustaliliśmy szereg schematów rezerwowych na wypadek niepowodzenia. A więc teraz on czeka dziesięć minut, ja się nie pokazuję, on odchodzi nie rozpoznany i idzie na następny punkt. Jak ten schemat się nazywa?

– Odwrót – zaryzykował ten sam gorliwiec, który przedtem proponował zgubić ogon.

– Pierwszy odwrót – poprawił Munro. – Za kilka miesięcy będziemy to przerabiać na ulicach Londynu, więc zapamiętajcie dobrze.

Wszyscy pilnie notowali.

– OK. Mamy więc drugi umówiony punkt w mieście, ale ja nadal nie gubię opiekuna. Co mam zrobić w punkcie pierwszego odwrotu?

Zapadła cisza. Po trzydziestu sekundach milczenia Munro podjął wykład:

– W tym punkcie nie spotykamy się. Zgodnie z instrukcją, jaką przekazałem łącznikowi, jest to zawsze miejsce, w którym on może mnie obserwować, ale ja trzymam się od niego z daleka. Kiedy już wiem, że on mnie widzi – na przykład z jakiegoś tarasu czy z kawiarni, ale zawsze z daleka – daję mu znak. To może być cokolwiek: drapię się w ucho, wycieram nos, upuszczam gazetę i podnoszę ją. Co to oznacza dla łącznika?

– Że kierujesz go na trzeci punkt, zgodnie z ustalonym wcześniej schematem – powiedział gorliwy.

– Świetnie. Ale przecież nadal jestem śledzony. Gdzie powinno się odbyć trzecie spotkanie? W jakim miejscu?

Tym razem nikt nie podjął tematu.

– Otóż w dowolnym lokalu – w barze, klubie, restauracji i tak dalej – w którym, kiedy już zamkniesz za sobą drzwi, nikt nie może cię zobaczyć z ulicy. Dlaczego właśnie takie miejsce wybieramy na przekazanie towaru?

W tym momencie ktoś zapukał do drzwi, po czym pojawiła się w nich głowa szefa programu szkolenia. Skinął na Munro, ten wstał od stolika i podszedł do drzwi. Zwierzchnik wyciągnął go na korytarz.

– Wzywają cię – powiedział cicho. – Mistrz chce się z tobą widzieć. W jego biurze, o trzeciej. Wyjedziesz podczas przerwy obiadowej. Zajęcia popołudniowe przejmie Bailey.

Munro wrócił do grupy cokolwiek zaskoczony. “Mistrz” było poufałym, a zarazem pełnym szacunku określeniem samego dyrektora generalnego Firmy. A więc…

Ktoś ze słuchaczy przerwał tok jego myśli, odpowiadając na zadane przed minutą pytanie:

– Chodzi o to, żebyś mógł podejść do łącznika i wziąć towar poza zasięgiem wzroku ogona.

Munro pokręcił głową.

– Niezupełnie. Po moim wyjściu z lokalu można wziąć na spytki kelnerów. Jeśli podszedłbym od drzwi wprost do łącznika, ktoś mógłby zapamiętać jego twarz i łatwo byłoby go odnaleźć, choćby na podstawie opisu. Inne pomysły?

– Zguba albo posterestante w lokalu – zaproponował gorliwy. Munro znów pokręcił głową.

– Nie będzie na to czasu. Ogon wejdzie do lokalu kilka sekund po mnie. Możliwe też, że łącznik, który zgodnie z umową był tu wcześniej, nie znalazł odpowiedniej wolnej kabiny w toalecie albo odpowiedniego stolika. Za dużo w tym loterii. Nie, tym razem zastosujemy mijankę. Wiecie, jak to się robi? Więc notujcie:

Po odebraniu w punkcie pierwszego odwrotu sygnału, że jestem pod obserwacją, mój łącznik przystępuje do uzgodnionej przedtem procedury. Zaczyna od tego, że synchronizuje z dokładnością do jednej sekundy swój zegarek z wiarygodnym zegarem publicznym, a jeszcze lepiej z zegarynką telefoniczną. Ja robię to samo. Tuż przed umówioną godziną on siedzi już w danym barze czy kawiarni. Ja w tym momencie zbliżam się do drzwi. Jeśli przyszedłem za wcześnie, zwlekam z wejściem, na przykład zawiązując sobie sznurowadło albo oglądając sąsiednią wystawę. Należy jednak unikać ostentacyjnego patrzenia na zegarek. Punktualnie, co do sekundy, wchodzę do lokalu. Drzwi zamykają się za mną. W tej samej sekundzie łącznik, już z zapłaconym rachunkiem, wstaje od stolika czy baru i rusza w stronę drzwi. Mamy co najmniej pięć sekund, zanim drzwi otworzą się ponownie i wejdzie ogon. Kiedy po zrobieniu paru kroków mijamy się z łącznikiem, upewniam się jeszcze raz, czy drzwi są zamknięte i czy nas nie widać z ulicy, nie zatrzymując się odbieram towar i siadam przy jakimś wolnym stoliku lub przy bufecie. Po chwili wchodzi ogon. Łącznik mija go w drzwiach, wychodzi i znika. Później personel baru potwierdzi, że z nikim nie rozmawiałem, z nikim się nie kontaktowałem. Nie zatrzymałem się przy żadnym stoliku ani nikt nie zatrzymał się przy moim. A tymczasem towar mam już w kieszeni. Dopijam swojego drinka i wracam do ambasady. Oni tymczasem z satysfakcją złożą raport, że w czasie całej mojej przechadzki żadnych kontaktów nie było.

To właśnie jest mijanka… a to dzwonek na przerwę obiadową. No dobrze, dosyć na dzisiaj.

Późnym popołudniem Adam Munro zamknął się w tajnym archiwum pod główną kwaterą Firmy i zaczął przekopywać się przez stos pożółkłych teczek. Miał tylko pięć dni, by poznać i utrwalić w pamięci cały materiał niezbędny do przejęcia od Harolda Lessinga funkcji głównego rezydenta Firmy w Moskwie. 31 maja odleciał z Londynu do Moskwy, by objąć nową posadę.

Przez pierwszy tydzień Munro oswajał się z nowym otoczeniem. Dla wszystkich pracowników ambasady, z wyjątkiem paru wtajemniczonych, był po prostu zawodowym dyplomatą, ściągniętym tu pospiesznie na miejsce Harolda Lessinga. Tylko ambasador, szef kancelarii, główny szyfrant i radca handlowy wiedzieli, jakie jest jego prawdziwe zadanie. Fakt, że w stosunkowo poważnym wieku 46 lat jest tylko pierwszym sekretarzem radcy biura handlowego, tłumaczono późnym wstąpieniem do służby dyplomatycznej.

Kierownik biura zatroszczył się o to, by trafiające na biurko nowego pracownika sprawy handlowe zabierały mu jak najmniej czasu. Odbyło się krótkie, formalne powitanie w prywatnym gabinecie ambasadora i drugie, mniej oficjalne, u szefa kancelarii. Munro szybko zaznajomił się z większością personelu ambasady, zaliczył też całą turę przyjęć oficjalnych, gdzie poznał wielu dyplomatów z zachodnich ambasad. Odbył też roboczą konferencję w cztery oczy ze swoim odpowiednikiem w ambasadzie amerykańskiej; jak to określił człowiek z CIA, w “interesach” panował spokój.

Pracownik ambasady brytyjskiej w Moskwie nie mówiący w ogóle po rosyjsku niebezpiecznie by się wyróżniał; toteż Munro używał rosyjskiego, ale tylko w topornej wersji, z cudzoziemskim akcentem – zarówno wobec swych kolegów, jak na oficjalnych przyjęciach u Rosjan. Na jednym z takich przyjęć dwaj urzędnicy tamtejszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych rozmawiali o dwa kroki od niego szybkim, potocznym rosyjskim. Zrozumiał wszystko, a ponieważ rozmowa była w jakiejś mierze interesująca, przekablował jej treść do Londynu.

Dziesiątego dnia swego pobytu siedział na ławce w bardzo rozległym parku Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej, na północnych peryferiach rosyjskiej stolicy. Czekał na pierwsze spotkanie z agentem z Armii Czerwonej, którego przejął po Lessingu.

Munro urodził się w 1936 roku w rodzinie edynburskiego lekarza. Jego dzieciństwo, mimo toczącej się wojny, było spokojne i szczęśliwe – typowe dzieciństwo chłopca z brytyjskiej klasy średniej. Do trzynastego roku życia uczył się w miejscowej szkole powszechnej; następne pięć lat spędził w Fettes College, jednej z najlepszych szkockich średnich szkół. Tutaj właśnie po raz pierwszy nauczyciele stwierdzili, że chłopak ma niezwykły talent do języków. W roku 1954 – służba wojskowa była wciąż jeszcze obowiązkowa – stanął do poboru i po krótkim szkoleniu zapewnił sobie miejsce w dawnym pułku swojego ojca, First Gordon Regiment. Wysłany na Cypr, tego samego lata wziął udział w akcjach przeciwko partyzantom EOKA w górach Troodos.

To było dawno – ale jeszcze teraz, siedząc w moskiewskim parku, wyraźnie widział oczami duszy tamten wiejski dom. Niemal pół nocy czołgał się wtedy przez wrzosy, by okrążyć farmę, na którą skierował ich donos konfidenta. O świcie Munro czuwał samotnie pod stromą skarpą na tyłach domu, wzniesionego na pagórku. Główna część plutonu zaatakowała farmę od frontu, wspinając się po łagodniejszym stoku od strony wschodzącego słońca.

Gdzieś spoza wzgórza usłyszał Munro terkot stenów. Osłaniając oczy przed pierwszymi promieniami słońca, dojrzał dwie postaci, które wyskoczyły z tylnych okien domu i popędziły na złamanie karku w dół skarpy. Biegli wprost na niego, zaczajonego za złamanym drzewkiem oliwnym, w cieniu gałęzi. Biegli śmiesznie przebierając nogami jak człowiek balansujący na linie. Kiedy zbliżyli się, dostrzegł w ręku jednego z nich coś w rodzaju krótkiej czarnej laski. Nawet gdyby krzyknął, nie zdołałby ich zatrzymać – tak mówił sobie później. Ale wtedy wcale o tym nie myślał: zadziałał po prostu nabyty w trakcie szkolenia odruch. Gdy znaleźli się piętnaście jardów od niego, wstał i oddał dwie krótkie śmiertelne serie. Impet pocisków zatrzymał ich w biegu, poderwał w powietrze i odrzucił na mur okalający wzgórze. Kiedy z lufy stena wydobywała się już tylko smuga dymu prochowego, Munro podszedł, by przyjrzeć się im z bliska. Spodziewał się, że dostanie torsji lub zemdleje.

Nic z tych rzeczy; była tylko chłodna ciekawość. Zajrzał im w twarze. To byli chłopcy, młodsi od niego – a on miał osiemnaście lat. Jego dowódca, sierżant, przedzierał się z trzaskiem przez gaj oliwny.

– Dobra robota, mój chłopcze! – krzyknął. – Załatwiłeś ich. Munro popatrzył jeszcze raz na ciała chłopców, którzy nigdy już nie ożenią się i nie będą mieli dzieci, nigdy nie zatańczą buzuki, nie poczują słonecznego ciepła ani smaku wina. Jeden nadal ściskał w ręku ów ciemny, podłużny przedmiot: to była kiełbasa. Jej kawałek zwisał jeszcze z ust ofiary. Zaskoczyli ich przy śniadaniu. Munro odwrócił się do sierżanta w nagłym wybuchu:

– Nie jestem żadnym twoim chłopcem! Jestem tylko i wyłącznie swój, rozumiesz? Należę tylko do siebie!

Sierżant wytłumaczył sobie ten wybuch jako zrozumiałą reakcję nerwową kogoś, kto pierwszy raz zabił – i nie złożył raportu o tym zdarzeniu. Być może źle zrobił. Bo przełożeni nie dowiedzieli się już wtedy, że posłuszeństwo Adama Munro nie jest bezgraniczne.

Sześć miesięcy później przekonano go, że jest dobrym materiałem na oficera i że powinien przedłużyć swój pobyt w armii do trzech lat w celu uzyskania patentu. Zmęczony Cyprem, przyjął tę propozycję i wrócił do Anglii, do korpusu kadetów w Eaton Hali. Trzy miesiące później dostał gwiazdkę podporucznika.

Wypełniając kwestionariusze w Eaton Hali, wpisał biegłą znajomość francuskiego i niemieckiego. Któregoś dnia zrobili mu wyrywkowy test z obu języków i okazało się to zgodne z prawdą. Tuż po uzyskaniu patentu zaproponowali mu naukę w Wojskowej Szkole Języka Rosyjskiego, w Bodmin w Kornwalii. A ponieważ alternatywą były nudne obowiązki garnizonowe w Szkocji – łatwo się zgodził. Po sześciu miesiącach nie tylko biegle opanował rosyjski, ale mógł wręcz uchodzić za Rosjanina.

W roku 1957, mimo silnych oporów ze strony pułku, który pragnął go zatrzymać, Munro porzucił armię. Doszedł bowiem do wniosku, że wolałby być korespondentem zagranicznym. Spotkał przedtem paru takich na Cyprze i doszedł do wniosku, że to ciekawsze zajęcie niż praca oficera. W wieku 21 łat został młodszym reporterem “Scotsmana” w rodzinnym Edynburgu. Dwa lata później przeniósł się do Londynu, do Reutera – międzynarodowej agencji prasowej, rezydującej przy Fleet Street 85. Latem roku 1960 dobra znajomość języków obcych okazała się bardzo potrzebna. Mając 24 lata otrzymał w biurze Reutera w Berlinie Zachodnim stanowisko zastępcy szefa, samego Alfreda Kluehsa. Było to ostatnie berlińskie lato przed ustawieniem Muru. Po trzech miesiącach pobytu Munro spotkał Walentynę – jedyną (teraz widział to jasno) kobietę, którą kiedykolwiek naprawdę kochał.

Ktoś usiadł obok niego i odkaszlnął. Munro został wyrwany z marzeń. “Wykładam podstawy rzemiosła dla nowicjuszy – pomyślał – a dwa tygodnie później zapominam o elementarnej zasadzie: nigdy nie rozpraszać uwagi przed spotkaniem”.

Sąsiad zerkał nań niepewnie, a przecież Munro miał umówiony krawat w groszki. Rosjanin włożył powoli papierosa do ust i ponownie spojrzał na sąsiada. Staromodny trik, ale wciąż przydatny. Munro wyjął zapalniczkę i podał sąsiadowi ogień.

– Ronald ciężko się rozchorował dwa tygodnie temu – powiedział cicho. – Choroba wrzodowa. Ja jestem Michael. Polecono mi przejąć jego sprawy. Aha, może pan mógłby mi powiedzieć, czy to prawda, że wieża telewizyjna Ostankino jest najwyższą budowlą w Moskwie?

Rosyjski oficer w cywilu odetchnął z ulgą, wypuszczając przy tym z płuc kłąb dymu. To właśnie było hasło, uzgodnione niegdyś z Lessingiem, którego on znał tylko jako Ronalda. Teraz wystarczyło prawidłowo, choć niezgodnie z prawdą, odpowiedzieć:

– Tak, ma czterysta pięćdziesiąt metrów wysokości.

Złożył gazetę, którą trzymał w ręku, i umieścił ją na ławce między nimi. Zwinięty płaszcz deszczowy Munro zsunął się z jego kolan na ziemię. Munro podniósł go, zwinął ponownie i położył na gazecie. Przez następne dziesięć minut dwaj mężczyźni nie zwracali na siebie uwagi. Rosjanin z lubością zaciągał się papierosem. Wreszcie wstał i wdeptał w ziemię niedopałek, pochylając się przy tym.

– Za dwa tygodnie – mruknął Munro. – Toaleta męska pod sektorem G w nowym Cyrku Państwowym. Podczas występu klowna Popowa. Przedstawienie zaczyna się o siódmej trzydzieści.

Rosjanin oddalił się i ponownie zaczął spacerować po pobliskich alejkach. Munro obserwował go spokojnie jeszcze przez parę minut. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Szkot zagarnął z ławki płaszcz, gazetę i ukrytą w niej brązową kopertę, po czym powrócił metrem na Prospekt Kutuzowa. Koperta zawierała aktualną listę ludzi zajmujących najwyższe stanowiska w Armii Czerwonej.

Загрузка...