Dwusilnikowy odrzutowiec Polskich Linii Lotniczych “LOT” pochylił się na skrzydło nad szerokim łukiem Dniepru, szykując się do lądowania na lotnisku Borispil w Kijowie, stolicy Ukrainy. Ze swego miejsca przy oknie Andrew Drake patrzył niecierpliwie na rozciągające się pod nim miasto. Drżał z podniecenia. Wraz z ponad setką uczestników wycieczki z Londynu, z którą od rana podróżował przez Warszawę, stanął w kolejce do kontroli paszportowej i celnej. Po godzinie dotarł do okienka. Podał swój paszport przez szczelinę pod grubą szybą i czekał. Człowiek za szybą ubrany był w mundur straży granicznej, z zielonym otokiem na czapce i emblematem KGB. Człowiek spojrzał na fotografię w paszporcie, potem surowo popatrzył na Drake'a.
– An-dref… Dra-ke? – wysylabizował. Drake uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Endru Drejk – poprawił grzecznie.
Człowiek w mundurze znów popatrzył nań groźnie. Obejrzał starannie wizę, wystawioną w Londynie, oddarł połówkę wjazdową, a część wyjazdową przypiął spinaczem do paszportu. Wreszcie oddał go właścicielowi. Drake mógł przejść dalej.
W autokarze Inturistu, w drodze z lotniska do siedemnastopiętrowego hotelu “Lybid”, jeszcze raz przyjrzał się współtowarzyszom wycieczki. Jak się zdaje, wszyscy mieli brytyjskie paszporty, ale mniej więcej połowę stanowili ludzie pochodzenia ukraińskiego, odwiedzający kraj swoich przodków. Na ich twarzach malowało się niewinne wzruszenie. Na pozostałych była tylko typowa, przeciętna ciekawość brytyjskiego turysty. Drake ze swoim angielskim nazwiskiem musiał być zaliczony do tej drugiej grupy.
Niczym nie zdradził, że biegle mówi po ukraińsku i poprawnie po rosyjsku. Podczas jazdy autokarem poznali Ludmiłę, przewodniczkę z Inturistu, która miała dalej prowadzić wycieczkę. Była Rosjanką i rozmawiała po rosyjsku z kierowcą, który – choć Ukrainiec – odpowiadał również po rosyjsku. Ledwie autokar ruszył z lotniska, Ludmiła uśmiechnęła się promiennie i niezłą angielszczyzną przedstawiła program wycieczki.
Drake zajrzał do własnych notatek: dwa dni w Kijowie, najpierw kłusem wokół katedry św. Sofii (“wspaniały przykład architektury Rusi Kijowskiej, gdzie pochowany jest książę Jarosław Mądry” – szczebiotała Ludmiła), potem Złota Brama z dziesiątego wieku i Wzgórze Włodzimierskie, i oczywiście Uniwersytet, Akademia Nauk, ogród botaniczny. Z pewnością jednak, pomyślał Drake, nie będzie mowy o pożarze biblioteki akademickiej w 1964 roku, w którym spłonęły bezcenne manuskrypty, książki i dokumenty ukraińskiej literatury narodowej kultury, ani o tym, że straż pożarna przybyła na miejsce dopiero po trzech godzinach, ani wreszcie o tym, że ogień podłożyli agenci KGB, w odwecie za patriotyczne publikacje ukraińskich “szestydesjatnyków”.
Po obejrzeniu Kijowa – jednodniowa wycieczka wodolotem do Kaniewa, potem jeden dzień w Tarnopolu, gdzie przedmiotem dyskusji z pewnością nie będzie niejaki Myrosław Kamynski, wreszcie Lwów. Tak jak się spodziewał, na ulicach totalnie zruszczonego stołecznego miasta Kijowa słyszał wyłącznie język rosyjski. Dopiero w Kaniewie i Tarnopolu ludzie, których mijał, mówili po ukraińsku. Jego serce przepełnione było radością. Żałował jedynie, że sam może tylko powtarzać w kółko: “I'm sorry, do you speak English?” Tak jednak musi być, aż do momentu, gdy odwiedzi dwa adresy, które wbił sobie w pamięć tak mocno, że w każdej chwili potrafiłby je powtórzyć wspak.
Pięć tysięcy mil stamtąd prezydent Stanów Zjednoczonych rozmawiał ze swym doradcą do spraw bezpieczeństwa Poklewskim, z Robertem Bensonem z CIA i z Myronem Fletcherem, głównym ekspertem do spraw radzieckiej produkcji zbożowej w amerykańskim Departamencie Rolnictwa.
– Bob, czy jest pan absolutnie pewien, że dane z Kondorów generała Taylora i z pańskich raportów terenowych potwierdzają te liczby? – spytał prezydent, spoglądając jeszcze raz na długie kolumny cyfr.
Ten raport, dostarczony pięć dni temu przez szefa wywiadu za pośrednictwem Poklewskiego, dzielił cały Związek Radziecki na sto rejonów uprawy zbóż. W każdym z nich sfotografowano kwadrat 10 x 10 mil, zdjęcia powiększono i przeprowadzono drobiazgową analizę. Z tej setki monografii eksperci wyprowadzili ogólną prognozę zbioru zbóż w całym ZSRR.
– Panie prezydencie – wyjaśnił Benson – jeśli popełniliśmy jakiś błąd, to tylko z nadmiaru ostrożności, przewidując lepsze zbiory, niż sami Rosjanie mieliby prawo tego oczekiwać.
Prezydent przeniósł wzrok na człowieka z Departamentu Rolnictwa.
– Doktorze Fletcher, czy mógłby pan nam streścić te dane językiem dostępnym dla laików?
– Otóż, panie prezydencie, na wstępie trzeba ze zbiorów brutto odliczyć co najmniej dziesięć procent, aby ocenić masę ziarna naprawdę użytecznego. Niektórzy twierdzą, że powinniśmy odliczać nawet dwadzieścia procent, ale zostańmy już przy tych dziesięciu. Składa się na to: zawartość wody w świeżych zbiorach, zanieczyszczenia – kamienie, piasek, ziemia, ubytki w transporcie i marnotrawstwo wskutek niewłaściwego magazynowania. To ostatnie, jak wiemy, jest ich nagminną bolączką. Podstawą do dalszych obliczeń jest zatem dziewięćdziesiąt procent zbiorów brutto. Z tego muszą oni znaczną część pozostawić na wsi, a dopiero resztę mogą przeznaczyć na wyżywienie miast. Na drugiej stronie mojego raportu znajdzie pan syntetyczną tabelę na ten temat.
Matthews rzucił okiem na rozłożone przed nim arkusze i obejrzał tabelę, o której mówił Fletcher. Wymieniała ona:
1. Ziarno siewne, które Rosjanie muszą odłożyć na przyszłoroczne zasiewy, zarówno zbóż ozimych, jak jarych – 10 mln ton.
2. Wyżywienie ludności. To, co trzeba zostawić na wsi, by wyżywić ludność tych regionów, to znaczy gospodarstw państwowych i spółdzielczych, a także wsi i miasteczek nie przekraczających liczby 5000 mieszkańców – 28 mln ton.
3. Paszę dla zwierząt trzeba zachować dla wyżywienia inwentarza podczas zimy – 52 mln ton.
4. Łącznie (p. 1 + 2 + 3), minimum – 90 mln ton.
5. Minimum brutto, to znaczy wraz z odliczonymi 10% na nieuniknione straty – 100 mln ton.
– Chciałbym podkreślić, panie prezydencie – kontynuował Fletcher – że te liczby wcale nie są zbyt wygórowane. To naprawdę minimum tego, co muszą mieć, zanim w ogóle pomyślą o wyżywieniu miast. Jeżeli zmniejszą poniżej tych limitów racje dla ludzi, chłopi zaczną po prostu zjadać bydło, z pozwoleniem czy bez pozwolenia władz. Jeśli natomiast zmniejszą przydział pasz, rzeź inwentarza, którego nie będzie już czym żywić, zacznie się niemal natychmiast i będzie masowa. Będą mieli ogromny nadmiar mięsa zimą… i zupełny brak mięsa przez następne trzy, cztery lata.
– OK, doktorze, rozumiem. Przejdźmy teraz do ich rezerw.
– Oceniamy ich rezerwę państwową na jakieś trzydzieści milionów ton. Nie zdarzyło się dotąd, aby wyczerpali całą rezerwę, ale powiedzmy, że tym razem to zrobią. Będą więc mieli trzydzieści milionów ton ekstra. Nadto powinni mieć jeszcze dwadzieścia milionów ton nadwyżki z zeszłorocznych zapasów dla miast.
Prezydent odwrócił się w stronę Bensona.
– Bob, ile oni muszą kupić, żeby wyżywić te miliony ludzi w miastach?
– Ich najgorszym od wielu lat rokiem był 1977, kiedy rąbnęli nas “Żądłem”. Całkowity zbiór wyniósł u nich wtedy 194 miliony ton. Z tego do miast poszło sześćdziesiąt osiem milionów i musieli jeszcze dokupić u nas dwadzieścia milionów. W roku 1975, który przyniósł zbiory gorsze niż jakikolwiek rok w ostatnim piętnastoleciu, musieli mimo to dać miastom siedemdziesiąt milionów ton… co już spowodowało poważne niedostatki na wsi. Dzisiaj, kiedy ludności jest znacznie więcej niż wtedy, trzeba to minimum dla miast oceniać na osiemdziesiąt pięć milionów.
– Z tych danych wynika – podsumował prezydent – że nawet jeśli zużyją całą rezerwę państwową, będą jeszcze potrzebowali trzydzieści, trzydzieści pięć milionów ton zboża z zagranicy?
– Zgadza się, panie prezydencie – włączył się do rozmowy Poklewski. – Może nawet więcej. I tylko my i Kanadyjczycy możemy mieć dla nich to zboże. Prawda, doktorze Fletcher?
Przedstawiciel Departamentu Rolnictwa przytaknął.
– Wygląda na to, że Ameryka Północna będzie miała w tym roku rekordowe zbiory. Być może nawet pięćdziesiąt milionów ton nadwyżki ponad potrzeby własne USA i Kanady.
Parę minut później, po wyjściu Fletchera, dyskusja rozgorzała na nowo. Poklewski przekonywał z naciskiem:
– Tym razem nie możemy zmarnować szansy. Musimy zagrać z nimi w “coś za coś”.
– Układy wiązane? – spytał prezydent podejrzliwie. – Wiem, że o tym myślisz, Stan. Ale ostatnim razem to nie wypaliło. A nawet zaszkodziło. A ja nie chcę mieć swojej “Poprawki Jacksona”.
Wszyscy trzej bez specjalnego entuzjazmu wspominali ów epizod z dziejów amerykańskiej legislacji. Pod koniec 1974 roku uchwalono Poprawkę Jacksona do konstytucji USA, z której wynikało, że jeśli Rosjanie nie zezwolą na swobodniejszą emigrację rosyjskich Żydów do Izraela, zablokowane zostaną amerykańskie kredyty dla ZSRR na zakup technologii i artykułów przemysłowych. Politbiuro pod kierownictwem Breżniewa ze wzgardą odrzuciło amerykańskie naciski, zorganizowało nawet serię pokazowych procesów antydysydenckich, głównie przeciwko Żydom, a niezbędnych zakupów dokonało, też na kredyt, w Wielkiej Brytanii, Niemczech i Japonii. “Warunkiem udanego szantażu – powiedział wtedy Bensonowi w Waszyngtonie Sir Nigel Irvine – jest pewność, że ofiara absolutnie nie może się obejść bez tego, czym ty dysponujesz, i nie może zdobyć tego nigdzie indziej”. Benson powtórzył później tę starą prawdę Poklewskiemu, teraz z kolei on przypomniał ją Matthewsowi, unikając jednak słowa “szantaż”.
– Panie prezydencie, tym razem oni naprawdę nie dostaną tego zboża nigdzie indziej. Dlatego nasza nadwyżka zbożowa to już nie zwykły towar. To broń strategiczna. Warta tyle, co dziesięć eskadr bombowców nuklearnych. A przecież naszej technologii nuklearnej w żadnym razie byśmy Moskwie nie sprzedali. Nalegam, aby zastosował pan Ustawę Shannona.
W następstwie radzieckiej operacji “Żądło” w 1977 rząd USA doprowadził w 1980 – z grubym opóźnieniem – do uchwalenia Ustawy Shannona. Stanowiła ona, że w każdym roku rząd federalny ma prawo pierwokupu amerykańskiej nadwyżki zbożowej po cenie obowiązującej w dniu ogłoszenia, że Waszyngton chce skorzystać z tego prawa. Projekt ustawy zwalczali przez lata całe spekulanci zbożowi, ale popierali go farmerzy. Ustawa łagodziła bowiem fluktuacje światowych cen zboża. Przedtem w latach wielkiego urodzaju farmerzy dostawali za swoje zboże śmiesznie niską cenę; w latach nieurodzajnych cena skakała gwałtownie w górę. Każde zastosowanie Ustawy Shannona gwarantowało farmerom godziwą cenę, zarazem zaś eliminowało z gry spekulantów. Przy tym ustawa dawała rządowi nową, potężną broń w rozmowach z nabywcami-państwami, tymi pokornymi i biednymi – i tymi agresywnymi.
– Dobrze – powiedział Matthews – uruchomię Ustawę Shannona. Wydani zgodę na zakup z funduszu federalnego całej przewidywanej nadwyżki pięćdziesięciu milionów ton ziarna.
Poklewski miał powody do satysfakcji.
– Nie będzie pan tego żałował, panie prezydencie. Tym razem mamy ich na widelcu. Nie będą mieli wyjścia.
Inaczej myślał Jefrem Wiszniajew. Ledwie zaczęło się kolejne posiedzenie Politbiura, poprosił o głos.
– Nikt z nas, towarzysze, nie przeczy, że głód, jaki nam grozi, byłby czymś niedopuszczalnym. Nikt też nie przeczy, że ten zdegenerowany kapitalistyczny Zachód ma jednak w tym roku nadwyżki żywnościowe. Sugerowano tutaj, że nie pozostaje nam nic innego, jak ukorzyć się, być może pójść nawet na ustępstwa w dziedzinie militarnej, a tym samym wstrzymać zwycięski marsz marksizmu-leninizmu, byle tylko te nadwyżki przepłynęły do nas.
Towarzysze! Nie zgadzam się z tą sugestią. Apeluję, byśmy zgodnie odrzucili linię ustępstw wobec szantażu i zdrady ideałów naszego wielkiego przewodnika, Włodzimierza Iljicza Lenina. Istnieje inna droga. Istnieje inny sposób, by zagwarantować akceptację przez cały nasz naród żelaznego reżimu reglamentacji na poziomie minimalnym. To ogólnonarodowy zryw patriotyzmu i ofiarności, poddanie się dyscyplinie, bez której nie przetrwamy głodu, jaki nas nieuchronnie czeka. Otóż trzeba wykorzystać wszystko, co zbierzemy do jesieni, chociaż będzie tego mało. Następnie zużyć także całą rezerwę państwową. Obliczam, że nastąpi to przed wiosną. Kiedy zabraknie już zboża, jeść zamiast niego mięso, nawet kosztem naszych stad podstawowych. A kiedy zjemy już wszystko, obrócić wzrok na Europę Zachodnią, gdzie są jeziora mleka, góry wołowiny i masła, wielkie rezerwy państwowe dziesięciu bogatych narodów.
– I kupić to wszystko? – spytał z ironią minister spraw zagranicznych Ryków.
– Nie, towarzyszu – odparł Wiszniajew spokojnie. – Zabrać. Oddaję teraz głos towarzyszowi marszałkowi Kierenskiemu. Ma on tu dokumentację, z którą wszyscy powinniśmy się zapoznać.
Na stole przed każdym z nich znalazła się gruba teczka. Kierenski otworzył swoją i zaczął czytać. Rudin nie spojrzał nawet na swoją teczkę: palił zaciekle, niczym lokomotywa. Także Iwanienko pozostawił swoją teczkę zamkniętą i spokojnie przyglądał się mówiącemu Kierenskiemu. I on, i Rudin znali już od czterech dni jej zawartość. Działając w porozumieniu z Wiszniajewem, Kierenski wyciągnął z pancernej szafy sztabu generalnego plan pod kryptonimem “Borys”, nazwany tak na cześć cara Borysa Godunowa. Teraz ów plan stawał się aktualny.
Opracowanie, które Kierenski czytał przez bite dwie godziny, robiło wielkie wrażenie. W maju następnego roku tradycyjne coroczne manewry Armii Czerwonej w NRD będą nie tylko większe niż kiedykolwiek, ale i nieco inne. Bo też nie będzie to gra wojenna, ale rzeczywistość. Na rozkaz z Moskwy 30000 czołgów i dział samobieżnych, opancerzonych transporterów i amfibii ruszy na zachód, przekroczy Łabę, wedrze się do Niemiec Zachodnich i dalej do Francji, aż do portów nad kanałem La Manche.
Na przedpolu tego frontu wylądują w ponad pięćdziesięciu miejscach spadochroniarze, by zająć główne bazy taktycznej broni jądrowej: francuskiej we Francji, amerykańskiej i brytyjskiej w Niemczech. Dalsze tysiące spadochroniarzy wyląduje w czterech krajach skandynawskich, by opanować główne miasta i arterie komunikacyjne. Dostaną oni silne wsparcie marynarki wojennej.
Uderzenie wojskowe ominie Włochy i Półwysep Iberyjski. Tamtejsze rządy, w których uczestniczą eurokomuniści, otrzymają od ambasadorów ZSRR wyraźne ostrzeżenie, by trzymać się z dala od walk, pod groźbą unicestwienia. Najdalej za pięć lat i tak wpadną nam w ręce jak dojrzałe śliwki. To samo dotyczy Grecji, Turcji, Jugosławii. Oszczędzona będzie Szwajcaria, Austria wykorzystana jedynie jako droga przemarszu. Obie będą później niegroźnymi wyspami w naszym morzu – choć i to nie potrwa długo.
Główną strefą ataku i okupacji będą trzy kraje Beneluksu, Francja i Niemcy Zachodnie. Wielką Brytanię sparaliżuje się na razie falą strajków i zamieszek organizowanych przez lewicę, która na dany z Moskwy znak podniesie natychmiast wielki krzyk na rzecz nieinterwencji. Londyn zostanie poinformowany, że jeśli użyje swoich sił uderzeniowych przeciwko celom położonym na wschód od Łaby, Brytania zostanie starta z mapy.
W czasie całej tej operacji Związek Radziecki będzie głośno domagał się – we wszystkich stolicach świata i Organizacji Narodów Zjednoczonych – natychmiastowego przerwania ognia, utrzymując, że walki mają charakter lokalny i chwilowy, i że zostały sprowokowane całkowicie przez RFN, która wysłała swoje wojska na Berlin. Większość europejskiej lewicy poza Niemcami łatwo uwierzy w te twierdzenia, a nawet będzie je rozpowszechniać.
– No a Stany Zjednoczone? – przerwał Pietrow.
Kierenski był najwyraźniej wściekły, że po dziewięćdziesięciu minutach referatu, kiedy właśnie wzniósł się na szczyty elokwencji, ktoś psuje mu robotę. Kontynuował jednak:
– Nie można oczywiście wykluczyć użycia taktycznej broni nuklearnej nad Niemcami. Ale większość tych bomb zniszczy Zachodnie i Wschodnie Niemcy oraz Polskę, nie czyniąc żadnej szkody Związkowi. Dzięki niezdecydowaniu Waszyngtonu nie ma w Europie jeszcze pocisków Cruise ani bomb neutronowych. Nasze straty wojskowe oceniamy na maksimum sto do dwustu tysięcy, co stanowi całkiem dopuszczalny procent, zważywszy, że w akcji we wszystkich rodzajach broni weźmie udział dwa miliony żołnierzy.
– Ile czasu zabierze operacja? – spytał Iwanienko.
– Czołówki pierwszych zmotoryzowanych armii wejdą do portów nad Kanałem w sto godzin po sforsowaniu Łaby. W tym momencie możemy sobie pozwolić na zawieszenie broni. Akcję można wykończyć już w trakcie rozejmu.
– Czy te plany czasowe są realne? – odezwał się Petrianow. Tym razem niespodziewanie odpowiedział Rudin:
– Owszem, są realne. Wiszniajew popatrzył nań podejrzliwie.
– Nie uzyskałem nadal odpowiedzi na moje pytanie – zwrócił uwagę Pietrow. – A Stany Zjednoczone, ich siły uderzeniowe? Nie taktyczne, ale strategiczne? Ładunki wodorowe w międzykontynentalnych rakietach balistycznych, w samolotach i w pociskach sterowanych na łodziach podwodnych?
Oczy wszystkich zebranych spoczęły na Wiszniajewie. Wstał ponownie i przemówił:
– Amerykański prezydent powinien od samego początku wiedzieć trzy rzeczy. Po pierwsze, musi mieć bezwzględnie wiarygodną gwarancję, że ZSRR nie użyje pierwszy broni termojądrowej. Po drugie, musi mieć jasność, że jeśli trzysta tysięcy żołnierzy amerykańskich rozlokowanych w Europie Zachodniej podejmie walkę, będą skazani na konfrontację swoich sił konwencjonalnych i taktyczno-nuklearnych z naszymi dużo liczniejszymi siłami. Po trzecie, musi wiedzieć, że jeśli Stany Zjednoczone użyją swoich rakiet balistycznych wycelowanych w ZSRR, sto największych miast USA przestanie istnieć. Towarzysze! Prezydent Matthews nie ' przehandluje Nowego Jorku za jakiś nędzny Paryż ani Los Angeles za Frankfurt. Nie będzie amerykańskiego odwetu termojądrowego.
Cisza gęstniała, w miarę jak zebrani upajali się tą perspektywą: Europa Zachodnia, wielki magazyn żywności, w tym także zboża, pełen dóbr przemysłowych i technologii, nareszcie otwarty. Rychły upadek Włoch, Hiszpanii, Portugalii, Austrii, Grecji i Jugosławii. Rozbite skarbce pod ulicami szwajcarskich miast. Coraz większe osamotnienie Brytanii i Irlandii w sąsiedztwie imperium; wreszcie pełna dominacja nad Arabami i Trzecim Światem. I to bez jednego wystrzału. Ten koktajl mógł uderzyć do głowy.
– To świetny scenariusz – odezwał się w końcu Rudin – tyle że, jak się zdaje, oparty w całości na jednym założeniu. Na tym mianowicie, że USA nie zasypią nas swoimi głowicami nuklearnymi, jeśli tylko obiecamy nie użyć swoich. Bardzo byłbym wdzięczny towarzyszowi Wiszniajewowi, gdyby powiedział nam, na czym opiera tę swoją niezłomną nadzieję: na faktach czy na pobożnych życzeniach?
– To coś więcej niż nadzieja – odpowiedział natychmiast Wiszniajew – to realistyczna kalkulacja. Amerykanie to kapitaliści i nacjonalistyczni burżuje, i zawsze myślą przede wszystkim o własnej skórze. To papierowe tygrysy, słabe i niezdecydowane. A co najważniejsze, kiedy w grę wchodzi ryzyko utraty życia, okazują się tchórzami.
– Naprawdę? – Rudin zawiesił głos. – No cóż, towarzysze, pozwólcie, że spróbuję to skomentować. Scenariusz towarzysza Wiszniajewa jest pod każdym względem realistyczny, ale w całości opiera się na nadziei… przepraszam, na kalkulacji… że Amerykanie nie użyją “w odwecie swojej najcięższej broni termonuklearnej. Szkoda, że nie wierzyliśmy w to wcześniej, bo z pewnością już dawno zakończylibyśmy proces wyzwalania uciemiężonych mas Europy Zachodniej z pęt faszyzmu i kapitalizmu. Niestety, osobiście nie widzę żadnego nowego elementu, który uzasadniałby kalkulację towarzysza Wiszniajewa. Poza tym on sam i towarzysz marszałek nie mieli nigdy osobistych kontaktów z Amerykanami ani też nie byli na Zachodzie. A ja byłem i trochę ich znam. Ale posłuchajmy lepiej, co ma do powiedzenia na ten temat towarzysz Ryków. Sędziwy weteran dyplomacji, odwieczny minister spraw zagranicznych, był blady jak ściana.
– Wszystko to trąci chruszczowizmem, takim samym jak w przypadku Kuby. Spędziłem w służbie dyplomatycznej ponad trzydzieści lat. To mnie, a nie towarzyszowi Wiszniajewowi, składają raporty wszyscy nasi ambasadorowie. I wszyscy oni, wszyscy co do jednego… podobnie jak wszyscy eksperci z mojego ministerstwa i wreszcie ja sam… nie mają najmniejszych wątpliwości, że prezydent USA użyłby w odwecie przeciw nam broni termojądrowej. Tutaj, towarzysze, gra nie idzie już o takie czy inne miasto. Przecież także Matthews doskonale wie, że wojna przeprowadzona według tego scenariusza dałaby nam panowanie nad całym niemal światem. I byłby to koniec Ameryki… jako supermocarstwa, jako mocarstwa, jako bytu historycznego. Toteż zanim Amerykanie zgodzą się oddać Europę Zachodnią, a tym samym cały świat, zniszczą Związek Radziecki.
– A my, co warto podkreślić – dodał Rudin – nie potrafimy im w tym na razie przeszkodzić. Nasze lasery, rozmieszczone w kosmosie, nie osiągnęły jeszcze sprawności operacyjnej. W przyszłości będziemy mogli zamienić w parę ich rakiety, zanim dolecą do nas. Ale jeszcze nie dziś. Najnowsze oceny naszych ekspertów… ekspertów, towarzyszu Wiszniajew, a nie optymistów… wskazują, że zmasowany anglo-amerykański atak termojądrowy zabiłby sto milionów naszych obywateli, w większości Rosjan, i zamienił w perzynę sześćdziesiąt procent terytorium między Polską a Uralem. Towarzyszu Iwanienko, wy przecież także znacie Zachód. Jakie jest wasze zdanie na ten temat?
– W odróżnieniu od towarzyszy Wiszniajewa i Kierenskiego – zauważył Iwanienko – ja kieruję setkami agentów rozrzuconych po całym kapitalistycznym Zachodzie. Ich raporty w tej kwestii są niezmienne. Toteż i ja nie mam wątpliwości, że Amerykanie zastosują odwet.
– A więc spróbujmy podsumować to wszystko – odezwał się Rudin twardo. Czas żartów i przekomarzań najwyraźniej już minął.
– Jeśli podejmiemy negocjacje zbożowe z Amerykanami, możemy zostać zmuszeni do ustępstw, które cofną nas o pięć lat. Jeśli zgodzimy się na powszechny głód w kraju, cofniemy się przypuszczalnie o dziesięć lat. Jeśli rozpętamy wojnę w Europie, możemy zostać unicestwieni, a jeśli nawet przetrwamy, cofniemy się o dwadzieścia-czterdzieści lat. Nie jestem tak wybitnym teoretykiem jak towarzysz Wiszniajew. Ale chyba dobrze pamiętam, że w tej kwestii wskazania Marksa i Lenina są zupełnie jednoznaczne: walkę o panowanie marksizmu w świecie należy toczyć nieustannie i wszelkimi środkami, ale nie wolno tego postępu narażać przez podejmowanie bezmyślnego ryzyka. Ja uważam, że cały ten plan stanowi właśnie bezmyślne ryzyko. Dlatego proponuję…
– Ja proponuję głosowanie – przerwał mu Wiszniajew cichym głosem. A więc o to chodziło! – pomyślał Rudin. Jeszcze nie o wotum nieufności dla niego, na to przyjdzie czas później, jeśli przegra tę pierwszą rundę. Zaczęła się otwarta walka frakcyjna. Już od lat nie czuł tak wyraźnie jak dziś, że walczy o życie. Jeśli przegra – nie będzie żadnej wygodnej emerytury, żadnych zachowanych dóbr i przywilejów, jak w przypadku Mikojana. Będzie ruina, wygnanie, może nawet kula w tył głowy. Ale zachował spokój. Najpierw poddał pod głosowanie swój wniosek. Powoli wznosiły się w górę ręce.
Ryków, Iwanienko i Pietrow głosowali oczywiście za nim i za polityką negocjacji. Na odległym końcu stołu były pewne wahania. Kogo zdołał już skaptować Wiszniajew? Co im obiecał? Podnieśli ręce Stiepanow i Szuszkin. Na końcu, jakby z ociąganiem, dołączył do nich Gruzin Czawadze. Teraz Rudin poddał pod głosowanie wniosek konkurencyjny: wojna na wiosnę. Poparli go natychmiast, rzecz jasna, Wiszniajew i Kierenski. Potem dołączył do nich Komarów. Ty gnido! – pomyślał Rudin. – To przecież twoje zasrane ministerstwo wpakowało nas w ten bigos. Najwidoczniej Wiszniajew przekonał tego gnojka, że Rudin wykończy go tak czy owak, więc nie ma już nic do stracenia. Mylisz się, kochaneńki – mówił do siebie Rudin, choć jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć – dopiero teraz, dopiero za to głosowanie flaki z ciebie wypruję.
Chwilę później podniósł rękę Petrianow. “Pewnie obiecali mu fotel premiera” – pomyślał Rudin. Na wojnę wybierali się również Bałt Yitautas i Tadżyk Muhamed. Tadżyk liczył, być może, na to, że jeśli dojdzie do wojny nuklearnej, to na ruinach rządzić będą oni, Azjaci. A Litwin był po prostu przekupiony.
– Sześć głosów za każdym wnioskiem – rzekł Rudin cicho. – Decyduje więc mój głos. A ja głosuję za negocjacjami.
Krucho – pomyślał – oj, krucho.
Zapadł już zmierzch, kiedy zebranie wreszcie się skończyło. Ale wszyscy wiedzieli, że rozpętana na nim walka frakcyjna będzie się teraz toczyć aż do ostatecznego rozstrzygnięcia. Teraz nikt nie może się już wycofać, nikt nie może pozostać neutralny.
Dopiero piątego dnia wycieczka dotarła do Lwowa i zatrzymała się w tamtejszym hotelu “Inturist”. Drake, który do tej pory sumiennie zaliczał wszystkie punkty wspólnego programu, tym razem wymówił się bólem głowy i oświadczył, że woli pozostać w swoim pokoju. Ledwie autokar uwiózł jego grupę do kościoła św. Mikołaja, Drake przebrał się w stosowniejszy strój i wymknął się z hotelu. Kamynski poinstruował go dokładnie, jak ma się ubrać, żeby nie zwracać na siebie uwagi: więc sandały, jasne spodnie – ale niezbyt eleganckie – i tania koszula z rozpiętym kołnierzykiem. Z planem miasta w kieszeni ruszył pieszo w stronę brudnego, ubogiego robotniczego przedmieścia Lewandówka. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że dwaj ludzie, których szuka, potraktują go zrazu z największą nieufnością. I trudno się temu dziwić, jeśli wziąć pod uwagę ich pochodzenie i warunki, w jakich się wychowali. Przypomniał sobie teraz wszystko to, co mówił mu w tureckim szpitalu Myrosław Kamynski.
29 września 1966 roku w pobliżu Kijowa, w wąwozie zwanym Babi Jar, gdzie dwadzieścia pięć lat wcześniej okupujący Ukrainę hitlerowcy wymordowali 50000 Żydów, największy współczesny poeta Ukrainy, Iwan Dziuba, wygłosił pełne pasji przemówienie przeciwko antysemityzmowi. Antysemityzm zawsze znajdował podatny grunt na Ukrainie, a kolejni jej władcy – carowie, bolszewicy, hitlerowcy, staliniści i wreszcie współcześni spadkobiercy Stalina – skwapliwie go podsycali.
Długie przemówienie Dziuby zaczęło się od złożenia hołdu pamięci Żydów wymordowanych w Babim Jarze, jednoznacznego potępienia hitleryzmu i faszyzmu. Ale w miarę jak mówił, temat rozrósł się i objął wszelkie tyranie, które – mimo sukcesów technicznych i cywilizacyjnych – gwałcą ducha ludzkiego, próbując przy tym przekonać nawet swoje ofiary, że to jest normalne. “Winniśmy zatem – mówił – osądzać każde społeczeństwo nie wedle jego efektownych osiągnięć technicznych, lecz wedle roli i znaczenia, jakie przypisuje ono człowiekowi, wedle tego, jak wysoko ceni ono ludzką godność i ludzkie sumienie”.
Słuchając tych słów agenci, wmieszani w tłum, zdali sobie nagle sprawę, że poeta nie mówi już bynajmniej o hitlerowskich Niemczech; mówi o radzieckim systemie. Zaraz po przemówieniu został aresztowany.
W podziemiach miejscowego garnizonu KGB przesłuchiwał go wtedy – mając do pomocy dwóch goryli, każdy z długim na metr wężem gumowym w ręku – młody, robiący błyskawiczną karierę pułkownik, przysłany tu specjalnie z Moskwy, z departamentu drugiego. Nazywał się Jurij Iwanienko.
Na wiecu w Babim Jarze, w pierwszym rzędzie słuchaczy, znalazło się też dwóch dziesięcioletnich chłopców; obaj przyszli tu ze swymi ojcami. Nie znali się jeszcze wtedy – mieli się poznać i nawiązać serdeczną przyjaźń dopiero sześć lat później, przy pracy na budowie. Jeden nazywał się Lew Miszkin, drugi – Dawid Łazariew.
Obecność ojców Miszkina i Łazariewa na wiecu została odnotowana. Parę lat później, kiedy obaj ubiegali się o pozwolenie na wyjazd do Izraela, oskarżono ich a potem skazano za działalność antyradziecką i zesłano na długie lata do obozów pracy. Ich rodziny utraciły mieszkania, a synowie – wszelką nadzieję na wyższe studia. Choć obaj bardzo zdolni, byli odtąd skazani na pracę przy łopacie. Teraz mieli po 26 lat i ich to właśnie szukał Andrew Drake w dusznych, pełnych kurzu uliczkach Lewandówki.
Znalazł dopiero pod drugim adresem. Jak się można było spodziewać, Dawid Łazariew potraktował przybysza z największą podejrzliwością. Mimo to zgodził się przyprowadzić swojego przyjaciela Miszkina na wspólne spotkanie, bo przecież Drake i tak znał nazwisko i adres jego przyjaciela. Jeszcze tego samego wieczoru spotkali się we trzech. Dwaj, młodzi ludzie patrzyli nań nieomal wrogo. Opowiedział im całą historię ( ucieczki i uratowania Kamynskiego, a także swój własny życiorys. Jedynym dowodem, jaki mógł przedstawić, była wspólna fotografia z Kamynskim, zrobiona polaroidem w pokoju szpitalnym w Trapezuncie przez dyżurną pielęgniarkę. Na zdjęciu trzymają przed sobą lokalną turecką gazetę z wyeksponowaną datą. Tą samą gazetą Drake wymościł dno swojej walizki; przyniósł ją ze sobą na spotkanie jako dowód prawdy.
– Słuchajcie – przekonywał ich – gdyby Myrosław wylądował gdzieś na radzieckim brzegu, gdyby dostał się w ręce KGB, gdyby sypał i ujawnił wasze nazwiska, gdybym wreszcie ja sam był agentem bezpieki, to czy szukałbym waszej pomocy?
Dwaj żydowscy robotnicy zgodzili się w końcu rozważyć w ciągu nocy jego propozycję. Całkiem niezależnie od Drake'a od dawna hołubili w duszy ideę podobną do tej, z którą on przyjechał: wymierzyć w najwyższą, kremlowską władzę cios odwetu. Ale przytłoczeni beznadziejnością wszelkich tego rodzaju prób bez pomocy z zewnątrz byli już bliscy rezygnacji. Teraz, widząc szansę takiej pomocy, doszli nad ranem do wniosku, że trzeba tego Anglo-Ukraińca dopuścić do spółki. Z tym postanowieniem się rozstali. Tegoż popołudnia odbyło się następne spotkanie z Drake'em, który w tym celu urwał się z drugiej już wycieczki. Dla bezpieczeństwa wybrali się na spacer szerokimi, niebrukowanymi alejami podmiejskiego parku, gdzie mogli swobodnie rozmawiać po ukraińsku. Tutaj dopiero Drake dowiedział się o ich zamiarach wobec Moskwy.
– Macie jakiś konkretny pomysł? – zapytał.
Odpowiedział Łazariew, cichszy, ale najwyraźniej przewodzący w tym duecie:
– Iwanienko… To najbardziej znienawidzony człowiek na Ukrainie.
– Co chcecie z nim zrobić?
– Zabić.
Drake zatrzymał się w pół kroku i popatrzył na silnie zbudowanego, ciemnowłosego chłopaka, który wypowiedział te słowa.
– Przecież nigdy nie zdołacie nawet się do niego zbliżyć – wykrztusił w końcu.
– W zeszłym roku – powiedział Łazariew – miałem tu, we Lwowie, jedną fuchę. Jestem przecież malarzem pokojowym, nie? Odnawialiśmy mieszkanie pewnej grubej ryby partyjnej. Była tam u nich z wizytą jakaś staruszka z Kijowa. Kiedy wyjechała, żona tego dygnitarza powiedziała nam, kto to był. Parę dni później dostrzegłem w ich poczcie list z Kijowa. Obejrzałem go sobie, był na nim jej adres…
– A co ona ma do rzeczy”? – zniecierpliwił się Drake.
– To matka Iwanienki.
Drake zastanawiał się przez chwilę nad wartością tej informacji.
– Nigdy bym nie pomyślał, że tacy ludzie mają matki. Ale co z tego? Możecie wystawać pod jej domem do sądnego dnia i pewnie nigdy go tam nie zobaczycie.
Łazariew pokręcił głową.
– Potraktujemy ją jako przynętę – powiedział i wyłożył swój plan.
Drake potrafił natychmiast docenić jego genialną prostotę. Już przed przybyciem na Ukrainę układał sobie różne wersje zadania ciosu godzącego w potęgę Kremla – ale to nie przyszło mu do głowy. Zabójstwo szefa KGB byłoby ciosem w sam środek Biura Politycznego, dziurą, od której rozbiegłyby się cienkie jak włos pęknięcia do najdalszych zakątków struktury władzy.
– To by było dobre – zgodził się.
Jeśli to się uda – pomyślał – Kreml zrobi wszystko, żeby sprawę zatuszować. Jeśli mimo to wyjdzie ona na jaw, jej wpływ na nastroje społeczne, zwłaszcza na Ukrainie, będzie wprost szokujący.
– To mogłoby wywołać nawet wielkie powstanie – powiedział głośno.
Łazariew przytaknął bez namysłu. Nie musiał się zastanawiać – przecież zastanawiali się nad tym tyle razy i od tak dawna. Teraz pojawiła się szansa przejścia do czynów.
– Jakiego sprzętu byście potrzebowali?
Łazariew wymienił niezbędne rzeczy. Drake powiedział, że wszystko to można dostać na Zachodzie.
– Ale – dodał – jak to dostarczyć tutaj?
– Odessa – rzucił lakonicznie Miszkin. – Pracowałem tam kiedyś w porcie. To kompletnie skorumpowana banda. Kwitnie czarny rynek. Marynarze z każdego zachodniego statku przywożą miejscowym handlarzom skórzane kurtki, płaszcze zamszowe, dżinsy. Tam moglibyśmy się spotkać. To także Ukraina, nie potrzebujemy paszportów na podróż.
Zanim się rozstali, plan był dograny w szczegółach. Drake zdobędzie sprzęt i przywiezie go statkiem do Odessy. Odpowiednio wcześniej listem, wysłanym z ZSRR, zawiadomi Miszkina i Łazariewa o dacie swojego przyjazdu. Będzie tam jakiś niewinny tekst. W Odessie spotkają się w kawiarni, którą Miszkin zna z czasów, kiedy – jeszcze jako nieletni – był dokerem w porcie.
– O dwóch sprawach musimy pamiętać – powiedział przed rozstaniem Drake. – Po wykonaniu akcji trzeba jeszcze rozgłosić ją na cały świat. Bez tego akcja traci sens. I musicie to zrobić osobiście. Tylko wy będziecie znać szczegóły, które przekonają wszystkich, że to prawda. A to znaczy także, że najpierw musicie uciec stąd na Zachód.
– Jasne – mruknął Łazariew. – Obaj jesteśmy “otkazniki”. Próbowaliśmy, tak jak przedtem nasi ojcowie, wyjechać legalnie do Izraela, ale nasze wnioski odrzucono. No to wyjedziemy bez pytania o pozwolenie. Zresztą po takiej akcji nie mamy tu już na co czekać. Tylko w Izraelu będziemy bezpieczni. A jak już tam będziemy, opowiemy światu, co zrobiliśmy, i skompromitujemy tych bydlaków z Kremla i KGB.
– Druga sprawa wynika z pierwszej – wrócił do przerwanego wątku Drake. – Po zakończeniu akcji musicie mnie zawiadomić, zaszyfrowanym listem lub kartką. Gdyby coś nie wyszło z waszą ucieczką, będę sam próbował puścić tę nowinę w świat.
Doszli do wniosku, że odpowiednia będzie jakaś niewinna pocztówka, wysłana ze Lwowa na poste restante w Londynie. Uzgodniwszy ostatnie szczegóły pożegnali się; Drake powrócił do swojej grupy wycieczkowej.
Dwa dni później był już w Londynie. Pierwszą rzeczą, jaką tam zrobił, było kupno możliwie najgrubszego katalogu lekkiej broni. Drugą był telegram do przyjaciela mieszkającego w Kanadzie, jednego z najlepszych na tajemnej liście, jaką Drake od lat prowadził. Zawierała ona nazwiska emigrantów, podobnie jak on skłonnych wprowadzić w czyn swoją nienawiść do wspólnego wroga. Trzecią sprawą było zdobycie odpowiednich funduszy; należało zrealizować dawno już ułożony plan napadu na bank.
Kierowca, który na końcu Prospektu Kutuzowa, na peryferiach Moskwy skręci w prawo w szosę Rublowską, dojedzie po jakichś dwudziestu kilometrach do osady Uspienskoje, położonej w samym sercu regionu niedzielnego wypoczynku. W rozległych lasach otaczających Uspienskoje kryją się też willowe osiedla Żukowka i Usowo, z letnimi rezydencjami radzieckiej elity. Tuż za mostem Uspienskim na rzece Moskwie rozciąga się piaszczysta plaża, na której latem opalają się mniej od tamtych zasłużeni, ale raczej zamożni (mają samochody) mieszkańcy Moskwy. Przyjeżdżają tu także zachodni dyplomaci, i jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie człowiek z Zachodu może nawiązać bliższe kontakty ze zwykłymi moskiewskimi rodzinami. Nawet rutynowa inwigilacja zachodnich dyplomatów, prowadzona wciąż przez KGB, tutaj jakby słabnie w skwarze letnich niedziel.
Adam Munro przyjechał tu wczesnym niedzielnym popołudniem 11 lipca 1982, w licznym towarzystwie pracowników ambasady brytyjskiej.
Były w tej grupie małżeństwa, były też osoby samotne, przeważnie młodsze od niego. Dochodziła trzecia, gdy całe towarzystwo porzuciło wśród drzew swoje ręczniki i piknikowe kosze i zbiegło z niskiej skarpy przez piaszczystą plażę, by trochę popływać. Kiedy po powrocie Munro sięgnął po swój ręcznik, coś z niego wypadło. Schylił się i podniósł biały kartonik wielkości połowy pocztówki. Na jednej stronie wypisane było na maszynie, po rosyjsku: “Trzy kilometry na północ od tego miejsca jest w lesie opuszczona cerkiewka. Czekam tam na ciebie za pół godziny. Proszę – to bardzo pilne”.
Zachował na twarzy konwencjonalny uśmiech, kiedy jedna z sekretarek ambasady zbliżyła się, prosząc o papierosa. Kiedy podawał jej ogień, jego umysł pracował gorączkowo, ale systematycznie. Czy to jakiś dysydent pragnie przekazać mu nielegalną bibułę? Może być z tego masa kłopotów. A może jakaś grupa religijna szuka azylu w jego ambasadzie? Coś takiego zdarzyło się Amerykanom w 1978 i też wywołało niesłychane problemy. A jeśli to ordynarna pułapka, zastawiona przez KGB, aby rozszyfrować agenta SIS w ambasadzie? To też możliwe. Przecież żaden prawdziwy radca handlowy nie przyjąłby podobnego zaproszenia – wsuniętego w ręcznik przez kogoś, kto z pewnością śledził go i obserwował z otaczających zarośli. A jednak jak na KGB było to zbyt prymitywne. Raczej podsunęliby mu rzekomego zdrajcę gdzieś w mieście, zapewniwszy sobie możliwość sfotografowania z ukrycia momentu przekazania towaru. Kim zatem był tajemniczy autor listu?
Ubrał się szybko, wciąż niezdecydowany.
W końcu wciągnął buty i powziął decyzję. Jeśli to pułapka, to nie dostał żadnej kartki i po prostu spaceruje sobie po lesie. Ku rozczarowaniu sekretarki zostawił ją samą. Po kilkudziesięciu krokach zatrzymał się i podpalił kartonik zapalniczką, a popiół zagrzebał w grubej ściółce igliwia.
Kierując się położeniem słońca i wskazaniami zegarka, pomaszerował ku północy. Po dziesięciu minutach, wspiąwszy się na niewielki pagórek, dostrzegł przed sobą, po drugiej stronie doliny, podobną do cebuli kopułę cerkwi, oddaloną mniej więcej o milę. Natychmiast ruszył między drzewami w tamtą stronę.
W lasach otaczających Moskwę są dziesiątki takich cerkiewek, niegdyś miejsc kultu dla mieszkańców okolicznych wiosek, dziś przeważnie zaniedbanych, zabitych deskami, opuszczonych. Ta, do której się teraz zbliżał, stała na dużej śródleśnej polanie. Zatrzymał się na skraju i obserwował sąsiedztwo cerkwi. Nie dostrzegł jednak nikogo. Ostrożnie wysunął się na otwartą przestrzeń. Dopiero kiedy znalazł się o kilka kroków od opieczętowanych drzwi frontowych, zauważył postać stojącą w głębokim cieniu łuków sklepienia. Zastygł w bezruchu – i przez długie minuty patrzyli na siebie w milczeniu. Cóż zresztą można było powiedzieć? Bezwiednie wyszeptał tylko jej imię:
– Walentyna…
Wysunęła się z cienia i odpowiedziała w ten sam sposób:
– Adam…
Dwadzieścia jeden lat – pomyślał ze zdumieniem. A więc przekroczyła już czterdziestkę. Ale wyglądała najwyżej na trzydzieści, nadal kruczowłosa, piękna i niezwykle smutna.
Przysiedli na płycie grobowca i cicho rozmawiali o dawnych czasach. Dowiedział się, że w kilka miesięcy po rozstaniu wróciła do Moskwy i nadal pracowała jako stenotypistka w instytucjach partyjnych. Mając dwadzieścia trzy lata wyszła za młodego, dobrze zapowiadającego się oficera Armii Czerwonej. Siedem lat później przyszło na świat dziecko i żyli szczęśliwie we troje. Kariera jej męża rozwijała się świetnie, miał bowiem wujka na wysokim stanowisku w armii – a miejscowy nepotyzm nie różni się specjalnie od innych. Synek ma teraz dziesięć lat.
Pięć lat temu jej mąż, mimo młodego wieku już w randze pułkownika, zginął w katastrofie śmigłowca, w locie zwiadowczym nad graniczną rzeką Ussuri, gdzie obserwował ruchy wojsk chińskich. Aby jakoś zagłuszyć ból, wróciła do pracy. Wuj użył swoich wpływów, chciał zapewnić jej dobrą pracę, na wysokim szczeblu, dającą takie przywileje, jak specjalne sklepy żywnościowe, specjalne restauracje, lepsze mieszkanie, prywatny samochód – słowem wszystko, co przysługuje wysokim funkcjonariuszom aparatu partyjnego. W końcu, dwa lata temu, po przejściu specjalnej procedury weryfikacyjnej, została włączona do małego zespołu stenografów i maszynistek, stanowiącego odrębną komórkę usługową sekretariatu generalnego KC, zwaną sekretariatem Biura Politycznego.
Munro prawie oniemiał z wrażenia. Była więc aż tak wysoko, tak diabelnie wysoko; należała do grona najbardziej zaufanych.
– Jak nazywa się wuj twojego męża?
– Kierenski – wyszeptała tak cicho, że ledwie dosłyszał.
– Marszałek Kierenski? – spytał z niedowierzaniem. Skinęła głową. Munro musiał wziąć głęboki oddech. Kierenski, ten ultrajastrząb!
Spojrzał znowu na nią i nagle dostrzegł, że jej oczy są wilgotne. Trzepotała gwałtownie rzęsami, powstrzymując łzy. W nagłym, nie kontrolowanym odruchu objął ją ramieniem, a ona przytuliła się bez oporu. Poczuł zapach jej włosów, ten sam słodki zapach, który dwadzieścia lat temu zarazem go rozczulał i podniecał.
– Co ci jest? – spytał łagodnie.
– Och, Adamie, jestem taka nieszczęśliwa…
– Nieszczęśliwa? Dlaczego, na litość boską? Masz przecież wszystko, co można mieć w tym kraju.
Pokręciła powoli głową, potem odsunęła się od niego. Zaczęła unikać jego wzroku, wpatrzona w las otaczający polanę.
– Widzisz, ja przez całe życie, od małego dziecka, wierzyłam w to wszystko. Naprawdę wierzyłam. Nawet w czasach, kiedy byliśmy razem, wierzyłam, że socjalizm jest najlepszy i najsprawiedliwszy. Nawet w najtrudniejszych latach, w latach nędzy, kiedy Zachód opływał w dobra, a my nie mieliśmy nic, wierzyłam w słuszność komunistycznego ideału, który Rosja kiedyś osiągnie i podaruje światu. To ideał świata wolnego od faszyzmu, od pogoni za pieniądzem, od wyzysku, od wojny. Tego mnie uczyli i naprawdę w to wierzyłam. To było mi droższe niż ty, niż nasza miłość, niż mój mąż i dziecko. I co najmniej równie drogie jak ten kraj, jak Rosja, która jest częścią mojej duszy.
Tak, Munro znał już ten rosyjski patriotyzm, ten dziki płomień, który pozwala Rosjanom znosić wszelkie wyrzeczenia, godzić się na wszelkie ofiary i który zręcznie podsycany każe im słuchać kremlowskich władców ze ślepym posłuszeństwem.
– Więc dlaczego…? – powtórzył cicho.
– Bo zdradzili. Zdradzają go na każdym kroku: mój ideał, mój naród, mój kraj.
– Oni? – spytał.
Załamywała palce tak silnie, że aż zaczął bać się o ich całość.
– Przywódcy partii – rzekła z goryczą. – Naczalstwo, jeśli wolisz – powtórzyła żargonowym określeniem rosyjskim.
Munro nie był specjalnie zdziwiony; już parę razy był świadkiem takiej konwersji. Kiedy szczery wyznawca traci nagle wiarę, jego odwrócony fanatyzm może przybrać niezwykłe rozmiary.
– Ja ich czciłam, Adamie. Szanowałam ich, wielbiłam. Teraz od lat mogę obserwować ich wszystkich z bliska. Żyję w ich cieniu, przyjmuję od nich prezenty, korzystam obficie z ich przywilejów. Widzę ich w sytuacjach prywatnych i słyszę to, co mówią między sobą – o społeczeństwie, którym gardzą. Są zepsuci, bezgranicznie źli i okrutni. Wszystko, czego dotkną, zmieniają w popiół.
Munro przesunął się na kamiennej ławie grobowca w stronę Walentyny. Teraz znowu mógł ją wziąć w ramiona. Zapłakała cichutko w jego rękaw.
– Nie mogę już, Adamie, nie mogę dłużej.
– Kochanie… jeśli tylko chcesz, zrobię wszystko, żeby cię stąd wyrwać.
Dobrze wiedział, że będzie go to kosztowało karierę – ale wiedział też, że nie pozwoli jej odejść po raz drugi. Dla niej warto poświęcić wszystko.
Odsunęła się znowu, ze smugami łez na twarzy.
– Ja… nie mogę wyjechać. Muszę przecież myśleć o Saszy. Przytrzymał ją łagodnie w ramionach.
– Skąd wiedziałaś, że jestem w Moskwie? – spytał ostrożnie. Nie wydawała się ani trochę zaskoczona tym pytaniem.
– W zeszłym miesiącu – powiedziała pociągając nosem – koleżanka z biura zabrała mnie na balet. Byłyśmy w loży. Przy zgaszonych światłach na widowni myślałam, że się mylę. Ale kiedy zapaliły się na przerwę, byłam już pewna, że to ty. Nie mogłam wytrzymać. Wymówiłam się bólem głowy i uciekłam z teatru.
Otarła oczy, już nie płakała.
– A ty – spytała po chwili – ożeniłeś się?
– Tak, wiele lat po Berlinie. Ale nic z tego nie wyszło. Rozeszliśmy się już dawno.
Uśmiechnęła się z trudem.
– Śmieszne – powiedziała – ale cieszę się, że nie ma żadnej innej. To niezbyt logiczne, prawda?
W rewanżu i on się uśmiechnął.
– No, niezbyt – przyznał. – Ale miło to słyszeć. Czy… będziemy się spotykać?
Jej uśmiech zgasł, a w oczach pojawił się lęk. Gwałtownie potrząsnęła głową.
– Nie, Adamie, w każdym razie nieczęsto. Należę do kręgu zaufanych, uprzywilejowanych, i gdyby odwiedzał mnie jakiś cudzoziemiec, oni szybko by się o tym dowiedzieli. To samo dotyczy twojego mieszkania, wiesz przecież, że dyplomaci są śledzeni. Hotele też są pod obserwacją, i nie wynajmiesz tu żadnego mieszkania bez formalności. To niemożliwe, Adamie, po prostu niemożliwe.
– A jednak to ty zorganizowałaś to spotkanie, zrobiłaś pierwszy krok. Czy tylko po to, żeby pomówić o dawnych czasach? Mówisz, że nie lubisz swojego życia tutaj, nie cierpisz ludzi, dla których pracujesz… Jeśli jednak ze względu na Saszę nie chcesz i nie możesz wyjechać, to czego właściwie oczekujesz ode mnie?
Przez chwilę zbierała myśli. Kiedy wreszcie się odezwała, jej głos był już całkiem spokojny.
– Chcę spróbować ich powstrzymać. Chcę jakoś przeciwdziałać temu, co robią. Myślę o tym od ładnych paru lat, ale dopiero ostatnio, odkąd zobaczyłam cię w teatrze i przypomniałam sobie Berlin, przypomniałam sobie też, jak smakuje wolność… i te myśli zaczęły mnie coraz bardziej pochłaniać. Teraz wiem już, co robić. Powiedz mi… jeśli możesz: czy jest w twojej ambasadzie oficer wywiadu?
Munro był wstrząśnięty. W swojej karierze już dwa razy miał do czynienia ze szpiegami ochotnikami. Jeden pracował w ambasadzie sowieckiej w Mexico City, drugi w Wiedniu. Pierwszy działał z przekonania: jego uprzednie uwielbienie dla reżimu przemieniło się w śmiertelną nienawiść, tak właśnie jak w przypadku Walentyny. Drugi był po prostu rozczarowany brakiem awansu; pracowało się z nim równie łatwo jak z pierwszym.
– Myślę, że tak – odparł bez pośpiechu. – Sądzę, że musi być. Walentyna zaczęła szperać w torbie leżącej na igliwiu u jej stóp.
Podjęła decyzję – i teraz już bez wahania brnęła w zdradę. Wyjęła z torby grubo wypchaną kopertę.
– Chcę ci to dać. Ale przyrzeknij, że nigdy mu nie powiesz, od kogo to dostałeś. Zrozum, Adam, robię rzecz straszną. I nie mogę zaufać nikomu, naprawdę nikomu prócz ciebie.
– Przyrzekam… ale i ty musisz mi coś obiecać. Musimy się znowu spotkać. Ja po prostu nie mogę już sobie pozwolić na drugie rozstanie, takie jak wtedy, w Berlinie… na zawsze, bez żadnej nadziei, na drugą stronę Muru.
– Ja też tego nie chcę. Ale nie próbuj nawet odwiedzać mnie w domu. Mieszkam w bloku dla wysokich funkcjonariuszy. Dom jest ogrodzony, bramy pilnuje milicja. I nie dzwoń. Wszystkie telefony są na podsłuchu. I pamiętaj: nigdy nie zgodzę się na spotkanie z kimkolwiek innym z ambasady, nawet z samym szefem wywiadu.
– Rozumiem – powiedział Munro z niejaką ulgą. – Więc kiedy spotkamy się znowu?
Namyślała się przez chwilę.
– Niełatwo mi się wyrwać. Większość wolnego czasu poświęcam Saszy. Ale mam własny samochód i nikt mnie nie śledzi. Jutro muszę wyjechać na kilkanaście dni, ale możemy spotkać się za cztery tygodnie tutaj. – Spojrzała na zegarek. – Muszę już iść, jestem tu dzisiaj w większym towarzystwie, na daczy, parę kilometrów stąd.
Pocałował ją na pożegnanie w usta, jak niegdyś. I doznał tej samej co zawsze rozkoszy. Wstała i poszła szybko przez polanę. Kiedy była już na skraju lasu, zawołał:
– Walentyno, co to właściwie jest? – podniósł w górę pakiet. Zatrzymała się, potem wróciła do niego.
– Moja praca – rzekła – to sporządzanie protokołów z posiedzeń Politbiura: kompletny tekst dla członków, streszczenie dla zastępców. Robię to na podstawie taśmy magnetofonowej. Tutaj jest taśma z dziesiątego czerwca.
Odeszła i zniknęła między drzewami. Munro usiadł na płycie grobowca i spojrzał jeszcze raz na kopertę, którą trzymał w ręku.
– Niech to diabli! – mruknął.