2.

Parę minut przed jedenastą 10 czerwca Adam Munro przesiadał się na stacji metra przy placu Rewolucji. W tym samym czasie, jakieś trzydzieści metrów wyżej i prawie pół kilometra na południowy zachód, kawalkada złożona z dwunastu lśniących, czarnych limuzyn wtoczyła się przez Bramę Borowiecką na dziedziniec Kremla. Zaczynało się posiedzenie Biura Politycznego KPZR, które miało odmienić bieg dziejów.

Kreml jest dużym trójkątem, zwieńczonym w wąskim północnym narożniku potężną Wieżą Sobakina. Ze wszystkich stron chroni go bardzo wysoki mur, w którym naliczyć można aż osiemnaście wież i tylko cztery bramy. Południowe dwie trzecie owego trójkąta to teren turystyczny: przemierzają go grzeczne grupy wycieczkowe zwiedzając katedry, dwory i pałace dawno zmarłych carów. Przez środek trójkąta przebiega pusty pas asfaltu, patrolowany przez straże – niewidzialna zapora, której turyści nie mogą przekroczyć. Ale kawalkada ciężkich, wykonanych na zamówienie limuzyn przetoczyła się przez ten pusty pas w stronę trzech budynków północnej części Kremla.

Najmniejszym z nich jest położony od wschodu Teatr Kremlowski. Za teatrem kryje się częściowo budynek Rady Ministrów – na pozór siedziba rządu, skoro tu właśnie spotykają się ministrowie. Jednak prawdziwym ośrodkiem decyzyjnym ZSRR jest nie gabinet ministrów, ale Biuro Polityczne, czyli tak zwane Politbiuro, stanowiące faktyczne kierownictwo Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.

Największy jest trzeci budynek, usytuowany wzdłuż zachodniego muru, sąsiadujący poprzez blanki z Ogrodem Aleksandrowskim. Jego plan przypomina kształtem długi, wąski prostokąt. Południową część prostokąta zajmuje Stary Arsenał, muzeum dawnej broni. Ale amfilada sal muzeum szybko kończy się grubym wewnętrznym murem. Aby dostać się do dalszych, północnych części budynku, trzeba wyjść na zewnątrz i pokonać wysoki parkan z kutego żelaza, rozpięty między budynkami Rady Ministrów i Arsenału. Tego ranka czarne limuzyny przemknęły przez bramę w żelaznym ogrodzeniu i zatrzymały się przed wejściem do sekretnej części budynku.

Prostokątny budynek Arsenału mieści w sobie wąskie wewnętrzne podwórze, oddzielające od siebie dwa jeszcze węższe bloki mieszkań i biur. Ma cztery piętra, jeśli liczyć strych. Mniej więcej w połowie długości wschodniego, wewnętrznego bloku, na trzecim piętrze, z oknami wychodzącymi tylko na podwórze – osłonięta przed niepożądanymi obserwatorami – znajduje się sala, w której co czwartek zbiera się Biuro Polityczne, by sprawować władzę nad 250 milionami obywateli radzieckich i nad dziesiątkami milionów dalszych, którym tylko wydaje się, że żyją, poza granicami rosyjskiego imperium.

Bo też jest to prawdziwe imperium. Chociaż teoretycznie Republika Rosyjska jest tylko jednym z piętnastu państw składających się na ZSRR, w istocie ta Rosja carów, dawnych i nowych, panuje żelazną ręką nad pozostałymi czternastoma, nierosyjskimi republikami. Swoje panowanie Rosja urzeczywistnia z pomocą trzech wielkich sił: Armii Czerwonej, obejmującej też flotę i lotnictwo; Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, czyli KGB, ze stoma tysiącami jego agentów, 300 tysiącami żołnierzy i 600 tysiącami konfidentów; wreszcie Wydziału Organizacyjnego Partii przy sekretariacie generalnym Komitetu Centralnego, który kieruje kadrami partyjnymi – ich pracą, myśleniem, życiem rodzinnym, nauką i wypoczynkiem – od lodów Arktyki po wzgórza Persji i brzegi Morza Japońskiego. Takie są rozmiary imperium.

Sala w kremlowskim Arsenale, w której zbiera się Politbiuro, ma jakieś szesnaście metrów długości i osiem metrów szerokości – nic wielkiego, jak na skupioną tu władzę. Jej ściany zdobią ciężkie marmury – ulubiony materiał dekoracyjny komunistycznych bossów. Nad wszystkim dominuje długi stół w kształcie litery “T”, nakryty zielonym rypsem.

Poranne zebranie 10 czerwca 1982 roku było niezwykłe – członkowie Biura dostali zaproszenia, ale nie otrzymali porządku obrad. Toteż ci, którzy mieli dziś zasiąść przy podłużnym stole, wyczuwali jakimś szczególnym szóstym zmysłem – bez którego nigdy nie wspięliby się tak wysoko – że zanosi się na coś poważnego i groźnego.

U szczytu stołu na centralnym miejscu siedział, jak zwykle, najwyższy zwierzchnik wszystkich tych ludzi, Maksym Rudin. Oficjalnie jego władza wynikała ze stanowiska przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej ZSRR. Ale w Rosji nic – może z wyjątkiem pogody – nie jest nigdy tym, czym się wydaje. W istocie władza Rudina brała się z funkcji 40 sekretarza generalnego KPZR. Jako tak zwany gensek był on zarazem przewodniczącym Komitetu Centralnego i Biura Politycznego.

Ten siedemdziesięciojednoletni człowiek był nieprzenikniony, zamknięty w sobie i niezwykle przebiegły. Gdyby nie ta ostatnia cecha, nigdy nie zająłby fotela, na którym przedtem siedzieli: Stalin (ten zresztą raczej rzadko zwoływał zebrania Politbiura), Malenkow, Chruszczow i Breżniew. Po jego bokach zajmowali miejsca czterej sekretarze KC, ludzie bezgranicznie wobec Rudina lojalni. Za nim, w obu północnych narożnikach pokoju, znajdowały się dwa nieduże stoliki. Przy jednym siedziała para stenografów, mężczyzna i kobieta, którzy przenosili na papier każde wypowiedziane słowo. Na drugim dublowały ten zapis wolno przesuwające się taśmy magnetofonów, obsługiwanych przez dwóch mężczyzn.

Pozostałych dwunastu członków Biura zajmowało miejsca wzdłuż podstawy litery “T”, po sześciu z każdej strony, mając przed oczami notatniki, karafki z wodą, popielniczki. Przy odległym końcu stołu, naprzeciw fotela sekretarza, stało jeszcze jedno krzesło, puste. Członkowie Biura spojrzeli po sobie, by sprawdzić, czy nikogo nie brakuje. Puste krzesło było bowiem w istocie ławą oskarżonych, przeznaczoną wyłącznie dla kogoś, kto pojawia się w tej sali po raz ostatni i kto musi wysłuchać oskarżeń pod własnym adresem, wypowiadanych przez dotychczasowych kolegów, skazany na niełaskę, a kiedyś – nie tak znowu dawno – na śmierć pod “czarnym murem” Łubianki. Przyjął się zwyczaj, że takiego potępionego zatrzymywano dłużej za drzwiami, by wchodząc zastawał już wszystkie krzesła zajęte – z wyjątkiem ławy oskarżonych. Wtedy wiedział już wszystko. Ale tego czerwcowego ranka owo krzesło było puste. I nikogo nie brakowało.

Rudin wyprostował się i przez przymrużone powieki obserwował całą dwunastkę. W jego wargach tkwił nieodłączny papieros, spowijając twarz chmurą dymu. Rudin gustował wciąż w papierosach w starym rosyjskim stylu – z cienkiego kartonika, w połowie tylko wypełnionego tytoniem. Tę tutkę należało jeszcze zacisnąć palcami w dwóch miejscach, tworząc w ten sposób swoisty filtr. Współpracownicy Rudina już dawno nauczyli się podsuwać mu owe papierosy jeden po drugim, a jego lekarze – milczeć w tej sprawie.

Po lewej ręce przywódcy, przy podłużnej części stołu, pierwszy siedział protegowany Rudina, Wasyl Pietrow, lat czterdzieści dziewięć – a więc młody jak na zajmowane stanowisko – kierownik wydziału organizacyjnego Partii w generalnym sekretariacie KC. W trudnej sprawie, w której mieli się dziś rozmówić, Rudin mógł liczyć na poparcie Piętrowa. Miejsce obok niego zajmował weteran Biura Politycznego, minister spraw zagranicznych Dymitr Ryków – ten również będzie trzymał z Rudinem, bo po prostu nie ma wyboru. Jeszcze dalej po lewej siedział szczupły jak na swoje 53 lata Jurij Iwanienko, okrutnik, wyróżniający się w tym gronie eleganckim, szytym w Londynie garniturem, i jakby nawet pyszniący się tą elegancją wobec grona ludzi z zasady nienawidzących wszystkiego, co zachodnie. Wywindowany przez samego Rudina na stanowisko szefa KGB, Iwanienko też będzie jego stronnikiem, choćby dlatego, że wszelka możliwa opozycja nie cierpi Iwanienki i pragnie go zniszczyć.

Po drugiej stronie stołu pierwsze miejsce zajmował Jefrem Wiszniajew, człowiek również młody jak na zajmowane stanowisko – podobnie zresztą jak połowa pobreżniewowskiego Biura Politycznego. W wieku 55 lat był już głównym teoretykiem Partii. Surowy, ascetyczny i krytyczny. Istny bicz boży na dysydentów i rewizjonistów, strażnik czystości marksistowskiej idei, zżerany chorobliwą nienawiścią do kapitalistycznego Zachodu. Rudin wiedział, że opór może pojawić się właśnie z tej strony. Obok Wiszniajewa siedział sześćdziesięciotrzyletni marszałek Nikołaj Kierenski, minister obrony i naczelny dowódca Armii Czerwonej; ten będzie zapewne kierował się aktualnym interesem armii.

Pozostawało jeszcze siedmiu, w tym odpowiedzialny za rolnictwo Komarów. Był dziś szczególnie blady. Podobnie jak Rudin i Iwanienko, a w odróżnieniu od reszty, wiedział już, o czym będzie mowa. Jednak twarz szefa KGB nie zdradzała cienia emocji, a reszta nic jeszcze o “tym” nie wiedziała. “To” pojawiło się na sali dopiero wtedy, gdy Rudin skinął na strażnika z kremlowskiej gwardii pretoriańskiej, by przez drzwi w przeciwległym krańcu pokoju wprowadził czekającego za nimi z obawą i drżeniem osobnika.

– Pozwólcie, towarzysze, że przedstawię profesora Iwana Iwanowicza Jakowlewa – zagrzmiał Rudin, podczas gdy mężczyzna zbliżał się bojaźliwie do stołu, po czym stanął w oczekiwaniu, ściskając w dłoniach wilgotny od potu plik papierów. – Profesor jest naszym czołowym agronomem, specjalistą upraw zbóż w Ministerstwie Rolnictwa i członkiem Akademii Nauk. Przyniósł nam pewien raport. Proszę mówić, profesorze.

Rudin, który znał ten raport już od paru dni, teraz oparł się wygodnie i patrzył w sufit nad głową profesora. Iwanienko pedantycznie i z celebrą zapalał zachodniego papierosa. Komarów otarł czoło i zaczął przyglądać się własnym dłoniom. Profesor tymczasem odchrząknął parę razy.

– Towarzysze… – zaczął niepewnie. Nikt nie zaprotestował przeciwko tej formule. Uczony wziął głęboki oddech i zanurzył się w raporcie.

– Na przełomie grudnia i stycznia tego roku nasze satelitarne prognozy pogody zapowiadały niezwykle wilgotną zimę i wczesną wiosnę. Uwzględniając te prognozy i zgodnie ze sprawdzoną naukowo praktyką, postanowiliśmy w Ministerstwie Rolnictwa, że ziarno przeznaczone na wiosenny siew należy wzbogacić dodatkiem profilaktycznym powstrzymującym zagrzybienie, które prawdopodobnie wystąpiłoby na wielką skalę pod wpływem wilgoci. Robiliśmy to już przedtem niejednokrotnie. Tym razem wybrano nawóz, spełniający dwie funkcje, dzięki dwóm głównym składnikom. Pierwszy to składnik rtęciowo-organiczny, zapobiegający grzybicom w fazie kiełkowania ziarna; drugi jest rodzajem pestycydu pod nazwą Lindan, odstraszającego zarazem ptaki. W komitecie naukowym Ministerstwa uzgodniono, że wobec strat, jakie ponieśliśmy w tym roku wskutek wymarznięcia zboża ozimego, należało zwiększyć przewidywany zbiór zbóż jarych co najmniej do stu czterdziestu ton, a to oznacza, że trzeba było wysiać sześć i ćwierć miliona ton ziarna.

Wszyscy patrzyli na profesora. Ustały szmery. Członkowie Biura potrafią z daleka wyczuwać prawdziwe niebezpieczeństwo. Tylko Komarów – człowiek odpowiedzialny za rolnictwo – wpatrywał się z udręką w blat stołu. Niektórzy rzucali nań przelotne spojrzenia, węsząc krew. Profesor przełknął z trudem ślinę i kontynuował:

– Ponieważ na tonę ziarna bierze się sześćdziesiąt gramów mieszanki, w sumie potrzebowaliśmy jej trzysta pięćdziesiąt ton. W magazynach było tylko siedemdziesiąt ton. Natychmiast przekazano więc do fabryki w Kujbyszewie polecenie podjęcia produkcji brakujących jeszcze dwustu osiemdziesięciu ton.

– Czy to jedyna tego rodzaju fabryka? – spytał Pietrow.

– Tak, towarzyszu. Nie trzeba więcej fabryk, by produkować tę ilość mieszanki. Fabryka w Kujbyszewie jest wielkim zakładem chemicznym, wytwarzającym różne środki owadobójcze i chwastobójcze, nawozy itd. Na wyprodukowanie dwustu osiemdziesięciu ton tej mieszanki potrzebuje ona nie więcej niż czterdzieści godzin.

– Wracajmy do rzeczy – przerwał te rozważania Rudin.

– Zbiegiem okoliczności fabryka przechodziła właśnie coroczny przegląd konserwacyjny, a czasu było mało, zważywszy, że mieszankę należało jeszcze dostarczyć do stu dwudziestu siedmiu stacji nawozowo-nasiennych w całym Związku, tam dodać ją do ziarna przeznaczonego na siew, a wreszcie rozwieźć to wzbogacone ziarno do tysięcy sowchozów i kołchozów. Wysłaliśmy więc z Moskwy do Kujbyszewa naszego funkcjonariusza, młodego, energicznego działacza, by przyspieszył całą sprawę. Jak sądzę, zarządził on natychmiastowe przerwanie robót konserwacyjnych, przywrócenie sprawności operacyjnej zakładu i podjęcie produkcji.

– I co, nie zdążył? – odezwał się chrapliwym głosem marszałek Kierenski.

– Nie, towarzyszu marszałku, fabryka ruszyła w odpowiednim terminie, mimo że ekipy konserwacyjne nie dokończyły przeglądu. Coś jednak źle działało, a konkretnie: zawór zbiornika z Lindanem. Lindan jest bardzo silnym środkiem, i jego udział w mieszance rtęciowo-organicznej powinien być ściśle przestrzegany. Otóż zawór zbiornika Lindanu zaciął się w pozycji całkowicie otwartej… choć wskaźnik na tablicy kontrolnej wskazywał otwarcie na jedną trzecią. W rezultacie całe dwieście osiemdziesiąt ton mieszanki uległo skażeniu.

– A gdzie była kontrola jakości? – spytał któryś z członków Biura pochodzący ze wsi. Profesor jeszcze raz przełknął ślinę; stanowczo wolałby powędrować pieszo na Syberię, niż przeżyć jeszcze raz tę torturę.

– To był zbieg nieszczęśliwych przypadków i błędów – wyznał. – Kierownik działu analizy chemicznej i kontroli jakości wyjechał właśnie na urlop do Soczi, korzystając z przerwy w pracy zakładu. Wezwano go telegraficznie. Ale z powodu mgły w rejonie Kujbyszewa jego samolot musiał zawrócić i główny chemik kontynuował podróż pociągiem. Kiedy przyjechał, produkcja mieszanki była już zakończona.

– Więc nie poddano mieszanki żadnym próbom? – zapytał Pietrow z niedowierzaniem.

Profesor wydawał się teraz jeszcze bardziej zmaltretowany niż przedtem.

– Główny chemik nalegał na przeprowadzenie testów jakościowych. Natomiast ten młody funkcjonariusz z Moskwy chciał, żeby od razu wyekspediować cały produkt. Zaczęły się przetargi. W końcu doszło do kompromisu. Chemik chciał przetestować co dziesiąty pojemnik mieszanki – w sumie dwadzieścia osiem. Nasz funkcjonariusz zgodził się tylko na jeden. I wtedy właśnie doszło do trzeciego błędu. Nowe pojemniki ustawiono razem z zeszłoroczną rezerwą siedemdziesięciu ton. W magazynie ładowacz, któremu polecono przywieźć jeden worek do laboratorium, napełnił go zawartością ze starego pojemnika. Oczywiście testy wykazały doskonałą jakość mieszanki, po czym cały ładunek wyekspediowano.

Profesor złożył swoje notatki. Nie było już o czym mówić. Mógł oczywiście jeszcze raz powtórzyć, że to koincydencja trzech błędów – defektu mechanicznego, fałszywej decyzji ludzi działających pod presją czasu oraz lekkomyślności magazyniera – doprowadziła do katastrofy. Ale to nie była jego sprawa i wcale nie miał zamiaru wymyślać kiepskich usprawiedliwień dla innych. W pokoju zapadła grobowa cisza. Przerwał ją lodowaty głos Wiszniajewa:

– Jaki konkretnie będzie skutek nadmiaru Lindanu w tej mieszance?

– Będzie ona działać toksycznie na kiełkujące w ziemi ziarno, zamiast je chronić. Młode pędy, jeśli w ogóle się pojawią, będą karłowate, rzadkie i pokryte brunatnymi plamami. I nie będzie z nich ani jednego ziarna.

– A jaka część wiosennych zasiewów jest skażona? – spytał Wiszniajew chłodno.

– Mniej więcej cztery piąte, towarzyszu. Siedemdziesiąt ton zeszłorocznej rezerwy mieszanki było całkowicie w porządku. Natomiast całe dwieście osiemdziesiąt ton z nowej produkcji zostało zatrute wskutek awarii zaworu.

– I całą tę toksyczną substancję dodano do ziarna, które następnie wysiano?

– Tak jest, towarzyszu.

Dwie minuty później profesorowi pozwolono odejść. W prywatność i zapomnienie.

Wiszniajew zwrócił się do Komarowa.

– Wybaczcie, jeśli się mylę, towarzyszu, ale wy chyba wiecie już nieco więcej o tej aferze. Co się stało z funkcjonariuszem, który zrobił ten… koktajl? – Ledwo powstrzymał się przed użyciem wulgarnego słowa, oznaczającego stertę psich odchodów na trotuarze. Zanim Komarów zdążył otworzyć usta, odezwał się Iwanienko.

– Jest w naszych rękach – powiedział – podobnie jak ten chemik, który opuścił stanowisko pracy, magazynier, który jest po prostu wyjątkowym tępakiem, i inżynierowie z ekipy remontowej, którzy twierdzą, że zażądali pisemnego polecenia… i dostali je… by zwijać manatki przed ukończeniem roboty.

– A ten funkcjonariusz? Powiedział coś? – spytał Wiszniajew. Iwanience przemknął przez głowę obraz tamtego kompletnie załamanego człowieka w lochach Łubianki.

– Nawet dużo – odparł.

– To sabotażysta? Agent faszystowski?

– Nie – powiedział Iwanienko biorąc głęboki oddech. – Po prostu dureń. Ambitny aparatczyk, nadgorliwy w wykonywaniu zadań. Możecie mi zaufać, towarzysze. Dziś znamy już całą zawartość czaszki tego człowieka.

– Jeszcze jedno, ostatnie pytanie, żebyśmy mieli jasność co do rozmiarów tej sprawy – Wiszniajew obrócił się znowu w stronę Komarowa. – Wiem już, że z oczekiwanych stu milionów ton pszenicy ozimej uratujemy zaledwie połowę. A ile będziemy mieli w październiku pszenicy z siewów wiosennych?

Komarów spojrzał na Rudina. Ten nieznacznie skinął głową.

– Z zaplanowanych stu czterdziestu milionów ton jarej pszenicy i innych zbóż nie możemy poważnie liczyć na więcej niż pięćdziesiąt milionów – odparł cicho.

Na sali powiało grozą.

– A więc w sumie plony z obu zbiorów nie przekroczą stu milionów – podjął się komentarza Pietrow. – Deficyt w skali krajowej wyniesie sto czterdzieści milionów ton! Gdyby to było pięćdziesiąt czy nawet siedemdziesiąt milionów… To się już zdarzało i jakoś dawaliśmy sobie radę. Trochę zaciskaliśmy pasa, dużo kupowaliśmy za granicą. No, ale przecież nie aż tyle…

Rudin postanowił zakończyć zebranie.

– To niewątpliwie najpoważniejszy problem, z jakim mieliśmy do czynienia kiedykolwiek… większy nawet niż imperializm chiński czy amerykański. Proponuję odłożyć nasze obrady na później, a na razie niech każdy z osobna zastanowi się nad możliwymi rozwiązaniami. Rzecz jasna, ta wiadomość nie może w żadnym razie przedostać się poza krąg osób obecnych na tej sali. Następne spotkanie jak zwykle za tydzień.

Kiedy trzynastu członków Politbiura i czterej sekretarze KC wstawali od stołu, Pietrow mruknął do Iwanienki:

– To już nie niedostatek. To klęska głodowa.

Najwyższe gremium Związku Radzieckiego rozeszło się do swych limuzyn marki ZIŁ, w których cierpliwie czekali kierowcy; rozeszło się w silnym poczuciu, że oto jakiś nędzny profesorek agronomii podłożył bombę zegarową pod jedno z dwu supermocarstw świata.


Nie o uprawach zbóż, ale o miłości myślał Adam Munro, kiedy tydzień później siedział w loży Teatru Wielkiego przy Prospekcie Karola Marksa. Myśli te nie kierowały się bynajmniej ku siedzącej obok, skądinąd atrakcyjnej sekretarce ambasady, która wymogła na nim, by zabrał ją na ten balet. Munro nie był wielkim miłośnikiem baletu, chociaż dosyć lubił muzykę. Ale czar baletowych entrechats i fouettes albo, jak sam to nazywał, “podskoków” – zupełnie nań nie działał. Podczas drugiego aktu “Giselle” – bo to właśnie było w programie owego wieczoru – jego myśli powracały wciąż do Berlina.

To była piękna przygoda. Nie, nie przygoda, ale miłość, jaka zdarza się tylko raz w życiu. On miał niespełna 25 lat, ona dziewiętnaście. Miała ciemne włosy i była śliczna. Ze względu na pracę, jaką tam wykonywała, musieli utrzymywać swój związek w tajemnicy. Spotykali się niby to przypadkiem w mrocznych ulicach, on porywał ją do swego samochodu i uwoził do małego mieszkanka na zachodnich krańcach Charlottenburga, gdzie nikt nie mógł ich widzieć. Kochali się, rozmawiali, potem ona robiła kolację i znów się kochali.

Początkowo tajemny charakter ich związku – podobnie jak w przypadku ludzi, którzy na miłosne spotkania wymykają się chyłkiem z domu ślubnego małżonka – dodawał ich zbliżeniom szczególnego smaku i pikanterii. Ale latem 1961 roku, kiedy podberlińskie lasy eksplodowały zielenią i kwiatami, kiedy można było żeglować po jeziorach i opalać się na plażach, ta konieczność pozostawania w ukryciu zaczęła ich męczyć i drażnić. Wtedy właśnie poprosił, by została jego żoną, a ona prawie się zgodziła. Wciąż jeszcze mogła się zgodzić – choć właśnie wtedy zaczął rosnąć Mur. Ukończono go 14 sierpnia, ale jego budowa była tajemnicą poliszynela już wcześniej.

Wówczas podjęła decyzję i kochali się po raz ostatni. Powiedziała, że nie może zostawić swoich bliskich: skazać ojca na niełaskę i degradację w pracy, matkę na utratę ulubionego mieszkania, na które czekała tyle długich, mrocznych lat. Nie może zniszczyć nadziei na wykształcenie i karierę młodszego brata. A wreszcie nie może znieść myśli, że nigdy już nie zobaczyłaby ukochanych rodzinnych stron.

Odeszła więc – a on patrzył, ukryty w cieniu, jak przekradała się do wschodniego Berlina przez ostatni nie ukończony jeszcze odcinek Muru: smutna, samotna, ze złamanym sercem i bardzo, bardzo piękna.

Nigdy więcej jej nie spotkał, nigdy też nikomu o niej nie powiedział, kryjąc ją w głębinach pamięci z iście szkockim talentem zachowywania tajemnicy. Nigdy nie zdradził, że kochał kiedyś – i nadal kocha – rosyjską dziewczynę imieniem Walentyna, która była sekretarką-stenotypistką radzieckiej delegacji na konferencję czterech mocarstw w Berlinie. Dobrze zdawał sobie sprawę, że nie pasuje to do obowiązujących w Firmie reguł gry.

Po odejściu Walentyny Berlin całkiem mu obrzydł. Po roku został przeniesiony do biura Reutera w Paryżu. Dwa lata później, już z powrotem w Londynie, gdzie nudził się niemiłosiernie w centrali Reutera na Fleet Street, odwiedził go pewien znajomy z czasów berlińskich. Ów znajomy, cywil pracujący w berlińskim dowództwie wojsk brytyjskich na zbudowanym przez Hitlera stadionie olimpijskim, zaproponował odnowienie znajomości. Wynikła z tego wspólna kolacja, w której uczestniczył jeszcze trzeci mężczyzna. Przy kawie znajomy z Berlina grzecznie przeprosił i odszedł. Ten trzeci zachowywał się przyjaźnie i nienatarczywie. Niemal już po drugim koniaku wyłożył swoją sprawę.

– Ktoś z moich kolegów z Firmy – rzekł z rozbrajającą nieśmiałością – zastanawiał się, czy nie wyświadczyłby pan nam małej przysługi.

Po raz pierwszy usłyszał wtedy Munro określenie: “Firma”. Później nauczył się całego tego żargonu. Ludzie pracujący w anglo-amerykańskim porozumieniu wywiadowczym – porozumieniu mało znanym i ściśle tajnym, ale przecież istniejącym – o Secret Intelligence Service mówili zawsze “Firma”. Pracowników wydziałów kontrwywiadu, MI 5, nazywano tu “kolegami”. Kwaterę CIA w Langley w Virginii określano mianem “Kompanii”, o jej personelu zaś mówiono jako o “kuzynach”. Po przeciwnej stronie pracowali przeciwnicy; ich kwaterą główną był dom nr 2 przy placu Dzierżyńskiego w Moskwie; plac nosi imię założyciela pierwszej “czerezwyczajki” – czyli policji leninowskiej. Ten budynek nazywano w żargonie Firmy “ośrodkiem”, a całe terytorium na wschód od Żelaznej Kurtyny – “blokiem”.

Spotkanie w londyńskiej restauracji odbyło się w grudniu roku 1964, a propozycja, potwierdzona później w pewnym mieszkaniu w Chelsea, dotyczyła “małej wycieczki do bloku”. Munro odbył ją wiosną roku 1965, oficjalnie jako klient Targów Lipskich. Paskudna to była wycieczka.

Opuściwszy Lipsk pojechał na spotkanie w Dreźnie, tuż obok muzeum Albertinum. Pakiet w wewnętrznej kieszeni ciążył niczym pięć egzemplarzy Biblii, i zdawało mu się, że wszyscy się na niego gapią. Oficer wschodnioniemieckiej armii, który znał rozlokowanie radzieckich rakiet taktycznych pośród wzgórz Saksonii, przyszedł z półgodzinnym opóźnieniem. Przez cały czas – Munro miał wtedy niemal pewność – obserwowali go dwaj funkcjonariusze Policji Ludowej. Jednak wymiana towaru w krzakach pobliskiego parku przebiegła bez zakłóceń. Munro wrócił do samochodu i ruszył na południowy zachód, w stronę Gery i przejścia granicznego do Bawarii. Ale już na przedmieściach Drezna jakiś miejscowy kierowca wjechał nań z boku, mimo iż Munro miał pierwszeństwo. Nie zdążył nawet jeszcze przełożyć towaru do kryjówki między bagażnikiem i tylnym siedzeniem; pakiet tkwił ciągle w kieszeni jego kurtki.

Nastąpiły dwie szarpiące nerwy godziny na lokalnym posterunku policji; w każdej chwili mogło paść polecenie: “Proszę opróżnić kieszenie, Mein Herr”. A to, co ukrywał w okolicach serca, wystarczało na dwadzieścia pięć lat ciężkich robót na Kołymie. W końcu pozwolono mu odjechać. Wtedy okazało się, że akumulator jest rozładowany: czterej policjanci musieli pchać samochód, by go uruchomić. Niemiłosiernie przy tym skrzypiało prawe przednie koło – pęknięte było łożysko w piaście. Policjanci proponowali więc, by został do jutra i dał wóz do naprawy. Oświadczył jednak, zgodnie z prawdą, że o północy kończy się ważność jego wizy, i pojechał. Most graniczny na Soławie, między Plauen w Niemczech Wschodnich i Hof w Zachodnich, osiągnął dziesięć minut przed północą, jadąc całą dobę z szybkością dwudziestu mil na godzinę i rozdzierając ciszę nocy przeraźliwym zgrzytem przedniego koła. Kiedy minął wreszcie posterunek graniczny po bawarskiej stronie rzeki, był cały mokry od potu.

Rok później opuścił agencję Reutera i poddał się egzaminowi kwalifikacyjnemu do służby państwowej jako tzw. spóźniony debiutant (miał już 29 lat). Przejście takiego egzaminu jest nieodzownym warunkiem przyjęcia do pracy w brytyjskiej służbie państwowej. Wyniki egzaminów są podstawą zatrudnienia w instytucjach rządowych, a pierwszeństwo wyboru ma tu Ministerstwo Skarbu. Ono zbiera całą śmietankę, co w każdym razie zapewnia brytyjskiej ekonomii najlepsze referencje akademickie. Następne w kolejności jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wspólnoty. Munro, który świetnie zdał egzaminy, bez trudu dostał się do służby zagranicznej, która stanowi typowy parawan dla pracowników Firmy.

Przez następne szesnaście lat specjalizował się w wywiadzie gospodarczym, a także w sprawach ZSRR; ale nigdy dotąd tam nie był. Owszem, pracował na placówkach zagranicznych w Turcji, Austrii i Meksyku. W roku 1967 – właśnie stuknęło mu trzydzieści jeden lat – ożenił się. Jednak zaraz po miodowym miesiącu małżeństwo zaczęło się psuć – okazało się pomyłką; w końcu, po sześciu latach, nastąpił rozwód. Od tej pory Munro pozostawał samotny, choć zdarzały się oczywiście różne przygody, wszystkie dobrze znane szefom Firmy.

I tylko o jednym romansie nigdy w Firmie nie wspomniał – gdyby wydało się, że istniał, i że go ukrywał, wyrzucono by go natychmiast. Każdy bowiem, kto wstępuje do tej służby, musi przedstawić na piśmie obszerny i wyczerpujący życiorys, uzupełniany następnie drobiazgowym wywiadem, jaki z kandydatem przeprowadza wysoki funkcjonariusz Firmy. Całą tę procedurę powtarza się co pięć lat. Przedmiotem zainteresowania są też zawsze – między innymi – związki uczuciowe i towarzyskie, zwłaszcza z osobami zza Żelaznej Kurtyny.

Kiedy spytali go o to po raz pierwszy, coś zbuntowało się w nim w środku, dokładnie tak samo jak wtedy, w oliwnym gaju na Cyprze. Był pewien swojej lojalności, wiedział, że nigdy nie da się przekupić ze względu na sprawę Walentyny, nawet jeśli przeciwnicy wiedzą o niej – w co jednak zupełnie nie wierzył. Gdyby ktoś kiedyś próbował go szantażować, przyzna się po prostu i zrezygnuje z pracy w Firmie, ale szantażowi się nie podda. Tymczasem jednak nie życzył sobie, aby obcy ludzie – jacyś archiwiści! – grzebali w jego najbardziej prywatnych przeżyciach. “Należę tylko do siebie”. Na drażliwe pytanie odpowiedział więc: “nie” i tym samym złamał przyjęte tu reguły gry. A wpadłszy raz w pułapkę kłamstwa, tkwił w niej stale. Już trzy razy w ciągu tych szesnastu lat musiał powtarzać to kłamstwo. Nic się z tego powodu nie zdarzyło – i nic się nie zdarzy. Był pewien: cała sprawa jest dawno zamknięta i pogrzebana. I tak już zostanie.

Gdyby był mniej pogrążony w marzeniach, a zarazem nie uległ – jak siedząca obok dziewczyna – magii baletu, dostrzegłby może coś ciekawego. Z górnej loży w lewym skrzydle teatru ktoś go obserwował. Ten ktoś zniknął, zanim na widowni zapaliły się światła na przerwę.

Członkowie Biura Politycznego, zgromadzeni następnego ranka na Kremlu, byli przygaszeni i zarazem czujni. Zdawali sobie sprawę, że raport profesora agronomii może rozniecić takie walki frakcyjne, jakich nie widziano od czasu upadku Chruszczowa.

Rudin jak zwykle najpierw przyjrzał się wszystkim bacznie przez otaczający go obłok papierosowego dymu. Pietrow, szef wydziału organizacyjnego, siedział tradycyjnie po lewej stronie stołu, za nim Iwanienko z KGB. Minister spraw zagranicznych Ryków szurał papierami; po prawej ideolog Wiszniajew i Kierenski z Armii Czerwonej trwali w kamiennym bezruchu. Rudin przyjrzał się też pozostałym siedmiu, zastanawiając się, którą stronę wybiorą, jeśli dojdzie do walki.

Trzej nie byli Rosjanami: Bałt Yitautas z Wilna, Gruzin Czawadze z Tbilisi i Tadżyk Muhamed, Azjata wychowany w wierze muzułmańskiej. Obecność każdego z nich w tym gronie była gestem pod adresem mniejszości, w istocie jednak każdy musiał za tę obecność zapłacić słoną cenę. Wszyscy – Rudin nie miał wątpliwości – byli już kompletnie zruszczeni: cena, jaką zapłacili, była wysoka, znacznie wyższa niż ta, którą musiał zapłacić każdy z obecnych tu Wielkorusów. Ci trzej byli przedtem pierwszymi sekretarzami w swoich republikach, dwaj zresztą pozostawali na tych stanowiskach nadal. Każdy stosował politykę represji przeciw swoim rodakom, niszcząc tych dysydentów, patriotów, poetów, pisarzy, artystów, inteligencję i robotników, którzy choćby w najmniejszym stopniu kwestionowali rządy rosyjskie we własnym kraju. Żaden nie mógł powrócić w ojczyste strony bez moskiewskiej obstawy. Toteż wszyscy – gdyby do czegoś doszło – dołączyliby do frakcji zapewniającej ich przetrwanie, czyli frakcji zwycięskiej. Rudinowi nie uśmiechała się perspektywa takiej walki frakcyjnej, ale brał pod uwagę jej możliwość, odkąd w zaciszu własnego gabinetu przeczytał raport profesora Jakowlewa. Nie miał przy tym pewności co do ewentualnej postawy czterech pozostałych Rosjan. Byli to: Komarów od rolnictwa (wciąż z bardzo kiepską miną), szef związków zawodowych Stiepanow, dalej Szuszkin, zajmujący się kontaktami z partiami komunistycznymi za granicą, i wreszcie Petrianow, odpowiedzialny za gospodarkę i plan przemysłowy.

– Towarzysze – zaczął Rudin niespiesznie – wszyscy przeczytaliście w spokoju raport Jakowlewa. Wszyscy też słyszeliście wypowiedź towarzysza Komarowa, z której wynika, że we wrześniu-październiku nasz deficyt zbóż w porównaniu z planem wyniesie około stu czterdziestu milionów ton. Zacznijmy od najważniejszego pytania: czy wyżywimy się przez rok niespełna stu milionami ton zboża?

Dyskusja ciągnęła się godzinę. Wypowiedzi były ostre, pełne goryczy, ale właściwie jednomyślne. Taki deficyt zbóż spowoduje nędzę, jakiej nie było od czasów II wojny światowej. Jeśli państwo zabierze ze wsi choćby tyle, ile trzeba dla minimalnego zaopatrzenia miast w chleb, na wsi nie zostanie już prawie nic. Masowa rzeź inwentarza, gdy zimowe śniegi przykryją pastwiska, a paszy dla zwierząt nie będzie – doszczętnie ogołoci Związek z czworonogów. Trzeba będzie co najmniej pokolenia, by odtworzyć stado podstawowe. Jeśli natomiast pozostawić na wsi choć trochę ziarna, głodować będą miasta. W końcu Rudin przerwał te kalkulacje:

– No dobrze. Jeśli zgodzimy się na klęskę głodową, na wyczerpanie zapasów zboża, a w konsekwencji parę miesięcy później także i mięsa, co z tego wyniknie dla dyscypliny społecznej?

Po chwili ciszy odezwał się Pietrow. Przyznał, że już teraz wyczuwa się podskórną falę niepokojów wśród szerokich mas, czego świadectwem mogą być mnożące się akty niesubordynacji w szeregach partyjnych, a nawet występowanie z Partii. Liczne wiadomości na ten temat istotnie docierały doń, do Komitetu Centralnego, milionami włókien nerwowych partyjnej machiny. A więc w razie rzeczywistej klęski głodowej wielu działaczy partyjnych opowie się z pewnością przeciwko aparatowi, po stronie głodującego proletariatu.

Obecni na sali nie-Rosjanie przytaknęli. W ich republikach władza centralna nigdy nie była tak silna jak w Rosji.

– Moglibyśmy ściągnąć więcej z sześciu europejskich satelitów – zaproponował Petrianow, nie zadając sobie nawet trudu, by nazywać wschodnich Europejczyków “bratnimi narodami”.

– Polska i Rumunia staną natychmiast w ogniu – sprzeciwił się Szuszkin, człowiek odpowiedzialny za kontakty z Europą Wschodnią. – A przypuszczalnie w ich ślady pójdą zaraz Węgry.

– Armia Czerwona potrafi sobie z nimi poradzić – warknął marszałek Kierenski.

– Nie ze wszystkimi trzema naraz i nie w dzisiejszej sytuacji – ostudził go Rudin.

– Zresztą nie uzyskalibyśmy w ten sposób więcej niż dziesięć milionów ton – dodał Komarów. – A to nie wystarczy.

– Towarzyszu Stiepanow? – Rudin zwrócił się do człowieka, który dotychczas milczał. Przewodniczący sterowanych przez państwo związków zawodowych starannie dobierał słów.

– W razie rzeczywistej klęski głodowej – zaczął, uważnie przy tym oglądając swój ołówek – nie mogę gwarantować, że nie dojdzie do zakłóceń porządku, być może na wielką skalę.

Iwanienko, który siedział dotąd cicho, skupiając całą uwagę na wciśniętym między palce amerykańskim papierosie, poczuł nagle w nozdrzach coś więcej niż zapach dymu. Nieraz już w swoim życiu czuł w powietrzu woń lęku: w toku procedur śledczych, w pokojach przesłuchań, w korytarzach swego ponurego przedsiębiorstwa. Teraz poczuł go znowu. I on sam, i otaczający go ludzie byli potężni, uprzywilejowani, chronieni. Ale znał ich wszystkich dobrze, miał ich teczki. I wiedział, że wszyscy boją się czegoś bardziej nawet niż wojny. Gdyby proletariat, cierpiący, ale cierpliwy, jak znoszący wszelką niedolę wół – kiedyś nagle wpadł w szał…

Wszyscy patrzyli teraz na niego. “Zakłócenia porządku” i walka z nimi – to była jego działka.

– Mogę poradzić sobie z jednym Nowoczerkaskiem – powiedział spokojnie. W sali dały się słyszeć tłumione westchnienia. – Mogę poradzić sobie z dziesięcioma czy nawet z dwudziestoma. Ale wszystkie siły KGB razem wzięte nie dadzą sobie rady, jeśli takich zrewoltowanych miast będzie pięćdziesiąt.

Wspomnienie Nowoczerkaska wywołało w pokoju widmo, którego Iwanienko się spodziewał. Rozruchy robotnicze w tym wielkim przemysłowym mieście wybuchły prawie dwadzieścia lat temu, 2 czerwca 1962. Ale i dwadzieścia lat nie zatarło ich śladu w pamięci. Zaczęły się na skutek głupiego, przypadkowego zbiegu wydarzeń: jedno ministerstwo podniosło cenę mięsa i masła, a jednocześnie inne obniżyło zarobki pracowników wielkiej fabryki lokomotyw NEWZ o trzydzieści procent. Protestujący w demonstracjach ulicznych robotnicy przez trzy dni panowali w mieście – rzecz w Związku Radzieckim niesłychana. Równie niezwykłe było to, że wygwizdali miejscowych liderów partyjnych, zmuszając ich do ucieczki w mury komitetów; przepędzili też wielogwiazdkowego generała i zaatakowali jego uzbrojonych żołnierzy, a czołgi obrzucili błotem, zalepiając szczeliny obserwacyjne tak, że maszyny musiały stanąć.

Reakcja Moskwy była miażdżąca. Zablokowano wszystkie drogi, wszystkie tory, wszystkie linie telefoniczne i telegraficzne. Wokół miasta stworzono próżnię, by nie przedostała się na zewnątrz ani jedna wiadomość. Akcję zakończyły dwie sprowadzone specjalne dywizje KGB, które wyrżnęły buntowników. Osiemdziesięciu sześciu cywilów padło od kuł na ulicach, ponad trzystu odniosło rany. Żaden nie wrócił już do domu, żadnego nie pogrzebano w mieście. Nie tylko ranni, ale dosłownie wszyscy członkowie ich rodzin – mężczyźni, kobiety, dzieci – zostali wywiezieni do Gułagów; pozostawieni w mieście z pewnością szukaliby swoich krewnych, podtrzymując w ten sposób żywą pamięć o rozruchach. Zatarto wszelkie ślady tej sprawy – a jednak nawet po dwudziestu latach ludzie na Kremlu wciąż dobrze ją pamiętali.

Kiedy Iwanienko wypluł swoją bombę, wokół stołu zapanowała cisza. Przerwał ją Rudin:

– No cóż, wydaje się, że wniosek jest oczywisty. Będziemy musieli kupić za granicą więcej niż kiedykolwiek przedtem. Towarzyszu Komarów, ile zboża będziemy musieli zakupić, aby uniknąć katastrofy?

– Towarzyszu sekretarzu generalny, jeśli pozostawimy na wsi niezbędne minimum i wybierzemy do ostatniego ziarna trzydzieści milionów ton rezerwy państwowej, to będziemy potrzebowali jeszcze pięćdziesiąt pięć milionów ton zboża z zagranicy. A to oznacza całą nadwyżkę produkcyjną USA i Kanady w latach szczególnego urodzaju.

– Nie sprzedadzą nam! – zawołał Kierenski.

– Nie są tacy głupi, towarzyszu marszałku – odparował spokojnie Iwanienko. – Ich satelity Kondor z pewnością dostrzegły już, że coś złego dzieje się z naszą pszenicą. Na razie nie wiedzą co, ani jakie to ma rozmiary. Ale jesienią będą się już w tym orientować całkiem dobrze. A są chciwi, cholernie chciwi na każdy dodatkowy grosz. Co do mnie, to mogę zwiększyć produkcję w kopalniach złota Syberii i Kołymy, mogę wysłać tam więcej siły roboczej z obozów Mordowii. A więc pieniędzy nam wystarczy.

– Zgadzam się z wami, towarzyszu Iwanienko – oświadczył Rudin – ale nie do końca. Oni zapewne mają to zboże, a my możemy mieć dość złota, żeby je kupić. Ale jest też prawdopodobne, po prostu prawdopodobne, że tym razem zażądają koncesji.

Na sam dźwięk słowa “koncesja” wszyscy zesztywnieli.

– Jakiego rodzaju koncesji? – spytał marszałek Kierenski podejrzliwie.

– Tego nikt nie wie, zanim nie zacznie się negocjacji – odparł Rudin. – Ale musimy się liczyć z taką możliwością. Mogą zażądać ustępstw w dziedzinie militarnej.

– Nigdy! – wrzasnął Kierenski, zrywając się na równe nogi, purpurowy na twarzy.

– Wielkiego wyboru nie mamy – przyhamował go Rudin. – Chyba zgodziliśmy się tutaj, że nie możemy sobie pozwolić na powszechny, katastrofalny głód. Cofnęłoby to rozwój Związku Radzieckiego, a tym samym opóźniło światowe panowanie marksizmu-leninizmu o całą dekadę, może o więcej. Potrzebujemy tego zboża. Innego wyjścia nie ma. A przecież, jeśli imperialiści zażądają ustępstw w dziedzinie militarnej, możemy się na nie zgodzić… na dwa, trzy lata… po to tylko, aby później w przyspieszonym tempie odrobić zaległości.

Ogólny pomruk był wyrazem aprobaty. Rudin już niemal przekonał zebranych, kiedy do ataku przystąpił Wiszniajew. Wstawał powoli, gdy szmery już przygasały.

– Towarzysze, stojące przed nami problemy – zaczął gładko i z pozornym umiarem – są ogromnej wagi, a ich konsekwencje mogą być nieobliczalne. Dlatego uważam, że za wcześnie jest na jakiekolwiek konkluzje. I proponuję odłożyć tę sprawę na dwa tygodnie. Przez ten czas przemyślimy dokładnie wszystko, co tu powiedziano i zaproponowano.

Jego trud nie poszedł na marne. Chciał zyskać na czasie – a tego właśnie Rudin miał powody się obawiać. Zebrani zgodzili się, dziesięcioma głosami przeciwko trzem, by odłożyć dyskusję.

Jurij Iwanienko był już na parterze i szedł do czekającej go limuzyny, gdy poczuł, że ktoś chwyta go delikatnie za łokieć. Za nim stał wysoki, pięknie zbudowany major gwardii kremlowskiej.

– Towarzysz sekretarz generalny prosi was do siebie na chwilę rozmowy, towarzyszu przewodniczący – odwrócił się w milczeniu i ruszył pierwszy korytarzem biegnącym wzdłuż budynku, coraz dalej od głównego wejścia. Iwanienko szedł za nim. Obserwował świetnie skrojony mundur majora, jego płowe prążkowane spodnie i błyszczące oficerki – i nagle przyszło mu do głowy, że jeśli któregoś dnia znowu któryś z członków Politbiura zasiądzie na “ławie oskarżonych”, to zaraz po wyjściu z sali obrad aresztują go chłopcy Iwanienki, żołnierze z oddziałów specjalnych KGB, zwanych dla niepoznaki “strażą graniczną”, z jaskrawozielonymi otokami na czapkach i oznakami KGB w kształcie miecza i tarczy. Gdyby to jednak on sam, Iwanienko, miał być aresztowany, robotę wykona ktoś inny, bo ludziom z KGB nie będzie można zaufać, tak jak nie można było zaufać bez mała trzydzieści lat temu, kiedy aresztowano Laurentego Berię. Zadanie wykona ta elegancka, wyniosła gwardia kremlowska, ci pretorianie strzegący siedziby najwyższej władzy. Być może będzie to właśnie ten piękny, pewny siebie major, idący teraz przed nim, i nie będzie miał cienia skrupułów.

Weszli do windy. Po chwili Iwanienko znalazł się ponownie na trzecim piętrze, tym razem jednak w osobistym apartamencie Maksyma Rudina.

Stalin upodobał sobie mieszkanie w kremlowskiej pustelni. Ale już Malenkow i Chruszczow zerwali z tą praktyką; zamieszkali, podobnie jak większość ich najbliższych współpracowników, w luksusowym (choć niczym nie wyróżniającym się z zewnątrz) kompleksie budynków na odległym krańcu Prospektu Kutuzowa. Rudin też tam kiedyś mieszkał, ale od dwóch lat, to znaczy od śmierci żony, przeniósł się z powrotem na Kreml.

Jak na człowieka dzierżącego najwyższą władzę, było to mieszkanie stosunkowo skromne: sześć pomieszczeń, w tym kuchnia, wyłożona marmurem łazienka, prywatny gabinet, salon, pokój stołowy i sypialnia. Rudin żył sam, jadał skromnie, obywając się bez wielkich luksusów. Opiekowali się nim stara gosposia i nieodłączny Misza – niedźwiedzio-waty, ale nadzwyczaj cicho poruszający się były żołnierz, który nigdy się nie odzywał, ale zawsze był blisko. Kiedy Iwanienko wszedł do gabinetu, zaproszony niemym gestem Miszy, byli tam już Rudin i Pietrow. Rudin wskazał mu wolne krzesło i od razu przystąpił do sedna sprawy.

– Poprosiłem was tutaj, bo szykują się kłopoty, o których wszyscy wiemy. Jestem stary i za dużo palę. Dwa tygodnie temu wybrałem się do tych konowałów w Kuncewie. Zrobili mi trochę badań. No i chcą, żebym znów do nich przyjechał.

Pietrow rzucił Iwanience niespokojne spojrzenie. Ale szef KGB siedział nieporuszony. Wiedział już o wizycie w superekskluzywnej klinice ukrytej w lasach na południowy wschód od Moskwy. Doniósł mu o niej jeden z tamtejszych lekarzy.

– W powietrzu wisi sprawa sukcesji – ciągnął Rudin – a jak wiemy, a w każdym razie powinniśmy wiedzieć, ma na nią ochotę Wiszniajew.

Rudin odwrócił się w stronę Iwanienki.

– Jeśli ją dostanie, a jest na to dostatecznie młody, będzie to oznaczało twój koniec, Juriju Aleksandrowiczu. Wiszniajew nigdy nie zaakceptuje zawodowca na stanowisku szefa KGB. Mianuje na to miejsce swojego człowieka, Kriwoja.

Iwanienko splótł dłonie i popatrzył na Rudina. Trzy lata temu Rudin złamał radziecką tradycję, by stanowisko przewodniczącego KGB powierzać któremuś z zasłużonych dostojników partyjnych. Szelepin, Semiszczastnyj, Andropow – wszystko to byli ludzie Partii, osadzeni na szczycie KGB przez siły zewnętrzne tej instytucji. Tymczasem Rudin upatrzył sobie wśród zastępców Andropowa zawodowca Iwanienkę i jego właśnie wylansował na nowego szefa.

Nie był to jedyny grzech wobec tradycji. Iwanienko był bardzo młody jak na stanowisko najpotężniejszego w świecie szefa policji i wywiadu. Nadto dwadzieścia lat temu pracował jako agent w Waszyngtonie, co zawsze będzie powodem do podejrzliwości ze strony ksenofobów z Biura. W życiu prywatnym gustował w zachodniej elegancji. Uważano też – choć nikt nie śmiał powiedzieć tego głośno – że ma prywatne wątpliwości w kwestii niektórych dogmatów. A to, przynajmniej dla Wiszniajewa, było czymś absolutnie niewybaczalnym.

– Jeśli on przejmie władzę, teraz czy kiedykolwiek, popsuje to również tobie karty, Wasylu Aleksiewiczu – rzekł Rudin do Piętrowa. Prywatnie skłonny był zwracać się po imieniu i “otczestwie” do obydwu swoich ulubieńców; nigdy jednak nie czynił tego publicznie. Pietrow skinął głową ze zrozumieniem. On i Anatol Kriwoj pracowali kiedyś razem w wydziale organizacyjnym Partii w sekretariacie KC. Kriwoj był starszy i miał większy staż. Oczekiwał więc, że to on zostanie szefem wydziału, ale gdy odszedł poprzedni kierownik, Rudin wyznaczył Piętrowa na to stanowisko, które prędzej czy później musi przynieść najwyższą nobilitację; krzesło we wszechwładnym Biurze Politycznym. Rozgoryczony Kriwoj przyjął awanse ze strony Wiszniajewa i został szefem sztabu głównego ideologa Partii, jego prawą ręką. Ale wciąż jeszcze marzyło mu się stanowisko okupowane przez Piętrowa.

Iwanienko i Pietrow dobrze pamiętali, że to właśnie poprzednik Wiszniajewa, teoretyk Partii Michaił Susłow, zorganizował większość, która obaliła w 1963 roku Chruszczowa. Rudin czekał tylko, aż jego słowa wywrą odpowiednie wrażenie.

– Ty, Jurij, wiesz, że nie możesz zostać moim następcą… nie z twoim życiorysem…

Iwanienko pochylił głowę. Nie miał co do tego żadnych złudzeń.

– Ale – podjął Rudin – ty i Wasyl razem moglibyście utrzymać ten kraj na solidnym kursie. Co do mnie, to w przyszłym roku odejdę… w ten czy inny sposób. A kiedy odejdę, chcę, abyś ty, Wasylu, zajął moje miejsce.

To wyznanie zelektryzowało obu słuchaczy. Żaden nie pamiętał, by którykolwiek z poprzedników Rudina snuł takie plany. Stalin doznał ataku serca i został prawdopodobnie dorżnięty przez własne Biuro, w chwili, gdy sam zamierzał ich wykończyć. Próbował sięgnąć po władzę Beria – śmiertelnie przerażeni koledzy kazali go uwięzić i rozstrzelać. Malenkow popadł w niełaskę, zanim zdążył pomyśleć o swoich następcach. Podobnie Chruszczow. Breżniew trzymał wszystkich w niepewności aż do ostatniej minuty swego życia.

Rudin wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona.

– Jeszcze jedno – powiedział. – Wiszniajew szykuje jakiś bigos. Próbuje wyciąć mi sztuczkę w stylu Susłowa w związku z tym spaskudzonym zbożem. Jeśli mu się uda, wszyscy będziemy skończeni… a być może cała Rosja także. Bo to ekstremista. Znakomity w teorii, ale beznadziejny w praktyce. Teraz muszę dokładnie wiedzieć, co robi, jaki numer szykuje, kogo będzie chciał skaptować. Zajmijcie się tym. Macie czternaście dni.


Na Kwaterę Główną KGB, czyli w żargonie szpiegów anglosaskich Ośrodek, składa się ogromny, kamienny kompleks biurowców, zajmujący całą północno-wschodnią stronę placu Dzierżyńskiego, na końcu Prospektu Karola Marksa. W środku kompleksu znajduje się wielki dziedziniec. Budynek frontowy i obydwa skrzydła zajmuje KGB. Blok na zapleczu to Łubianka – biura śledcze i więzienie. Bliskość tych placówek, połączonych wewnętrznymi korytarzami, pozwala oficerom śledczym pracować nadzwyczaj sprawnie.

Gabinet przewodniczącego znajduje się na trzecim piętrze, na lewo od głównego wejścia. On sam jednak z tego wejścia nie korzysta. Wjeżdża zawsze – a raczej czyni to jego kierowca – na dziedziniec przez boczną bramę. Jego wielki gabinet z mahoniową boazerią, i luksusowymi orientalnymi dywanami jest przeładowany ozdobami. Na jednej ścianie wisi nieodzowny portret Lenina, na innej – Feliksa Dzierżyńskiego. Przez cztery wysokie kuloodporne okna z ciężkimi zasłonami można dostrzec jeszcze jedną podobiznę założyciela Czeki, ogromny posąg z brązu stojący pośrodku placu i patrzący na Prospekt Marksa, w stronę Placu Rewolucji.

Iwanienko nie lubił ciężkich, napuszonych, kapiących złotem ozdób radzieckich urzędów, ale w swoim gabinecie zdziałał niewiele. Samo biurko, odziedziczone po jego poprzedniku Andropowie, podobało mu się. Było ogromne i mieściło się na nim aż siedem telefonów. Najważniejszym z nich była tzw. kremlówka, łącząca bezpośrednio z Kremlem i samym Rudinem. Następna wedle ważności była “wiertuszka”, w KGB zielona, umożliwiająca porozumienie z innymi członkami Politbiura i Komitetu Centralnego. Inne telefony łączyły drogą radiową z głównymi placówkami KGB w całym Związku Radzieckim i wschodnioeuropejskich krajach satelickich. Jeszcze inne dawały Iwanience bezpośredni kontakt z Ministerstwem Obrony i z wywiadem wojskowym GRU. Właśnie przez ten ostatni dotarła doń tego popołudnia – na trzy dni przed końcem czerwca – wiadomość, na którą czekał półtora tygodnia.

Człowiek, który dzwonił, przedstawił się jako Arkadij. Iwanienko już przedtem zawiadomił centralę, żeby Arkadija łączyć z nim natychmiast. Rozmowa była krótka.

– Lepiej osobiście – zakończył ją Iwanienko. – Nie, nie teraz i nie tutaj. Dziś wieczór u mnie w domu.

Mało kto z głównych przywódców ZSRR zabiera robotę do domu. Właściwie niemal wszyscy Rosjanie mają dziś podwójną osobowość: życie oficjalne i życie prywatne. I jeśli to tylko możliwe, starają się nie łączyć tych dwóch sfer. Im wyżej ktoś się znajduje, tym ostrzejszy jest ten podział. Tak jak szefowie mafii, do których zresztą członkowie Biura Politycznego są zdumiewająco podobni, odsuwają swe żony i rodziny od interesów zawodowych, nawet od rozmów na temat tych interesów, zwykle niezbyt czystych.

Iwanienko postępował inaczej – i głównie dlatego nie ufali mu aparatczycy z Biura, wyniesieni tam typową drogą awansu partyjnego. Z powodów starych jak świat Iwanienko nie miał żony ani własnej rodziny. Nie chciał też mieszkać w sąsiedztwie innych dygnitarzy, którym na ogół odpowiadało życie stadne. W dni robocze na Prospekcie Kutuzowa, a podczas weekendów – w kolonii dacz wokół Żukowki i Usowa. Członkowie elity nie lubią zbytnio oddalać się od siebie.

Wkrótce po objęciu rządów w KGB Iwanienko znalazł sobie ładny stary dom na Arbacie – w centrum Moskwy, w dzielnicy pełnej niegdyś wspaniałych rezydencji, cenionej przed rewolucją zwłaszcza przez kupców.

Ekipy budowlane KGB, malarze i dekoratorzy wyremontowali budynek w ciągu sześciu miesięcy – wyczyn normalnie niewiarygodny, chyba że idzie o członka Biura Politycznego.

Przywróciwszy budynkowi pierwotną elegancję, choć z najnowocześniejszymi środkami bezpieczeństwa i systemami alarmowymi, Iwanienko bez trudności wyposażył go również w najwyższe w skali kraju symbole statusu – sprowadzone z Zachodu meble. Kuchnia była ostatnim krzykiem kalifornijskiego komfortu, całe wyposażenie pokojów przypłynęło kontenerem od Searsa. Salon i sypialnia miały boazerię z sosny szwedzkiej, sprowadzonej przez Finlandię, a łazienka lśniła marmurami i kaflami holenderskimi. Sam Iwanienko zajmował tylko górne piętro. Stanowiło ono niezależny apartament, w którym był między innymi specjalny pokój muzyczny, z potężną aparaturą stereofoniczną Philipsa, oraz biblioteka pełna książek zagranicznych i zakazanych, po angielsku, francusku i niemiecku; władał bowiem wszystkimi tymi językami. Poza tym na piętrze były jeszcze: pokój stołowy, salon, sypialnia i sąsiadująca z nią sauna. Personel, składający się z szofera, agenta ochrony osobistej i ordynansa (wszyscy byli pracownikami KGB), mieszkał na parterze, gdzie mieścił się także wewnętrzny garaż. Tak wyglądał dom, do którego Iwanienko wrócił tego wieczoru i w którym czekał na swego telefonicznego rozmówcę.

Arkadij, który wkrótce przyszedł, krępy i czerwony na gębie, miał na sobie cywilne ubranie, choć zapewne lepiej by się czuł w swoim zwykłym mundurze generała Armii Czerwonej. Był jednym z wielu agentów Iwanienki w wojsku. Kiedy mówił, pochylał się cały do przodu, balansując na krawędzi krzesła. Szczupły szef KGB słuchał swobodnie rozparty w fotelu, zadając od czasu do czasu pytania i robiąc drobne uwagi w notatniku. Kiedy generał skończył, Iwanienko podziękował mu i nacisnął guzik w ścianie. Po paru sekundach drzwi się otwarły i stanął w nich ordynans, młody żołnierz o jasnych włosach i olśniewającej urodzie, by odprowadzić gościa do tylnego wyjścia.

Iwanienko długo rozmyślał nad otrzymanymi nowinami. Czuł się coraz bardziej zmęczony i zniechęcony. A więc takie są zamiary Wiszniajewa. Trzeba o tym już jutro powiedzieć Rudinowi.

Wziął kąpiel z dodatkiem drogich aromatycznych olejków, sprowadzonych z Londynu. Potem zawinął się w jedwabny szlafrok i łyknął odrobinę starego francuskiego koniaku. W końcu wrócił do sypialni, zgasił światła, pozostawiając jedynie małą lampkę w narożniku pokoju, i wyciągnął się na szerokim posłaniu. Podniósł słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu. Nacisnął jeden z guzików. Wezwany zgłosił się natychmiast.

– Wołodia – zwrócił się doń Iwanienko zdrobniale, cicho i z uczuciem. – Przyjdź tu, proszę.

Загрузка...