Zdrowie twoje i naszego Korpusu
W którym z dumą służymy;
W wielu potyczkach walczyliśmy o życie
I nigdy nie straciliśmy zimnej krwi;
Jeśli Armia i Marynarka
Kiedykolwiek spojrzą na krainę Niebios;
Zobaczą, że ulic strzegą tam
MARINES STANÓW ZJEDNOCZONYCH.
Gunny Pappas zsunął się do okopu i rozejrzał. Przed sobą miał do połowy wykopaną jamę; celna hiperszybka rakieta zabiła kopiącego ją żołnierza. Jego pancerz był gdzieś z tyłu, na stosie zbroi pozostałych pechowców, którzy tego dnia zginali.
Pappas nie sądził, żeby udało mu się dobiec do jamy.
— Batalion, ogień ciągły.
Posleeni wciąż przelewali się przez wąską szczelinę, ale już wolniej, a batalion zmniejszył natężenie ognia, żeby oszczędzać amunicję i energię. Teraz jednak wszystkie karabiny odezwały się pełnym głosem, wypełniając wąskie przejście strugami srebra.
Posleeni usypali już wał z ciał swoich zabitych, gdzieniegdzie wysokości człowieka. Od czasu do czasu wyciągali z niego działającą broń i wydzierali strzępy ciała jako racje polowe. Kiedy stało się jasne, że coś ma się wydarzyć, ruszyli w stronę okopów piechoty, wdrapując się na stos trupów.
A żołnierze nie czekali z założonymi rękami. Smugi srebra najpierw wytropiły Wszechwładców, a potem przeorały masę Posleenów, powiększając górę trupów.
Kiedy natarcie znów się zatrzymało. Pappas usłyszał kolejną komendę.
— Wszyscy sprawni, wycofać się i przegrupować.
Wcisnął kolejny magazynek w gniazdo karabinu i kontynuował ogień, a tymczasem zielone kropki na ekranie taktycznym zaczęły się wycofywać. Żołnierze poruszali się szybko; wyskakiwali z okopów i biegli, nisko schyleni. Mimo ognia piętnastu żołnierzy, którzy pozostali w okopach, Pappas zobaczył, że ikona jednego pancerza — potem dwóch, pięciu — robi się czerwona. Reszta batalionu na szczęście dobiegła do załomu góry i zniknęła z jego ekranu.
Posleeni nie czekali. Słysząc okrzyk, że pancerze się wycofują, siły zebrane za wałem trupów podwoiły wysiłki, gramoląc się na stertę ciał i biegnąc naprzód.
Ogień, który ich przywitał, nie był jednak wystarczający; niektórym Posleenom udało się przedrzeć bliżej, potem pojawili się następni i następni.
— Hmmm… — zamruczał Pappas, wyciągając następny magazynek i wciskając go w gniazdo karabinu, kiedy poprzedni, pusty, wypadł na ziemię. — „Jeśli Armia i Marynarka kiedykolwiek spojrzą na krainę Niebios… „.
Posleeni ostro nacierali. Większość z nich odrzuciła strzelby, działka i wyrzutnie rakiet i wyciągnęła miecze borna, choć ogień pancerzy wciąż ich kosił dziesiątkami. Ale każdy kolejny skoszony łan był coraz bliżej. Pięćdziesiąt metrów, trzydzieści, dziesięć, pięć…
— „Jeśli Armia i Marynarka kiedykolwiek spojrzą na krainę Niebios…” — zanucił sierżant, kiedy pierwszy normals dobiegł do jego okopu. Rozwalił go strugą srebrnego ognia, ale za nim biegł następny i następny, a tymczasem na ziemię wypadł już pusty magazynek. — „…Zobaczą, że ulic strzegą tam Marines Stanów Zjednoczonych”.
Ponieważ przygotowania do przetransportowania sprzętu na Black Rock Mountain szły dobrze, Tommy mógł sobie pozwolić na chwilę czasu dla siebie i zabrać Wendy na spacer.
Kiedy zbocze zrobiło się prawie pionowe, korzystając z tego, że ma zapas mocy, włączył na full swój system antygrawitacyjny i po prostu przeleciał nad iglicą.
— To było bardzo podniecające — powiedziała Wendy, kiedy wylądowali na wąskiej granitowej półce porośniętej rzadkim mchem i wyrastającymi wprost z kamienia poskręcanymi młodymi drzewkami. W świetle wschodzącego księżyca miejsce to nie wyglądało zbyt gościnnie; wiatr szeptał o sylfach i żywiołakach, a porosty desperacko szukały oparcia w szarym podłożu.
— Dobra, Supermanie, co to za tajemnica?
— Właściwie to nie jest tajemnica — powiedział Tommy, zdejmując hełm. — Po prostu… nie zostało nam wiele czasu.
Przerwał i spojrzał na południe. Mimo szumu mocnej, zimnej bryzy co jakiś czas słychać było, jak w Gap przewalają się posleeńskie hordy.
— Kiedy wrócimy… właściwie nie będziemy mogli wiele zrobić. Tylko… okopać się i trzymać.
— Chcesz powiedzieć, że kiedy pójdziesz, już nie wrócisz? — spytała Wendy, zakładając włosy za ucho. Powiew wiatru chwycił jasne włosy dziewczyny, które bezskutecznie układała, i rozwiał je.
— Chyba… chyba tak, kochanie. — Tommy włączył jarzeniówkę i spojrzał Wendy w oczy. Były magnetyzująco niebieskie. Tak dawno ich nie widział, że niemal już zapomniał, jak bardzo są niebieskie. — Już wcześniej bywało źle. Zawsze była szansa, że się zarobi kulkę. Ale teraz…
— A więc przyprowadziłeś mnie tutaj, żeby mi powiedzieć, że mnie zostawiasz? — Wendy pogłaskała go po twarzy. Żelowa wyściółka pancerza wykonywała wszystkie zabiegi higieniczne, w tym również golenie. Tommy musiał się golić dwa razy dziennie, ale pod opieką pancerza twarz miał gładką jak niemowlę.
— Chyba tak — odparł. — I… wiesz, nam się spieszy. Nie mamy dużo czasu, ale…
— Tommy — powiedziała, ściągając przez głowę koszulę i rozpinając stanik. — Zamknij się i wyskakuj z tej cholernej skorupy.
Mosovich starał się zachować powagą, kiedy porucznik i jego pani dołączyli do nich na szczycie wzgórza; gdyby miał okazję, prawdopodobnie też by ją wykorzystał.
— Milo znów was widzieć, poruczniku — zachichotał Mueller.
Tommy miał dość przyzwoitości, żeby trochę się zawstydzić, ale Wendy tylko uśmiechnęła się leniwie.
— Pewnie pora się zbierać, co? Mam nadzieję, że to się da tak założyć, żebym sobie nie zrobił więcej siniaków — powiedział porucznik.
Mueller zakaszlał, a Shari złośliwie zachichotała.
— Mnie to wygląda na samookaleczenie.
— Ależ skąd, sam sobie tego nie zrobił — powiedziała Wendy i mrugnęła.
— Jeśli jesteście gotowi — powiedział Sunday, patrząc na skrzynie, a potem na McEvoya — pora ładować.
Podniósł jedną skrzynię i przymocował ją klamrą grawitacyjną do boku pancerza Kosiarza, potem dołożył drugą z drugiej strony. Po chwili znalazł jeszcze miejsce na trzecią. Potem zrobił to samo z Pickersgillem, po czym kazał im załadować na niego jeden power pack, skrzynię z amunicją i skrzynię z bronią, teraz owiniętą w brezent. W końcu trzy pancerze były gotowe; wyglądały jak jakieś wielkie robaki, które próbują się ukryć pod skrzyniami.
Potem z pewnym trudem Tommy i Kosiarze pomogli pozostałym zarzucić ładunek na plecy. Skrzynie były ciężkie, ważyły po osiemdziesiąt kilo i nie miały szelek do noszenia. Ale przypinając je do pustych stelaży plecaków, w końcu jakoś zarzucili je sobie na plecy. Były wyjątkowo nieporęczne, ale jakoś dawały się nieść.
— Idziemy — powiedziała Elgars, nachylając się do przodu pod ciężarem skrzyni.
— Dbaj o dzieci. — Shari przesunęła swoją skrzynię; szelki wrzynały jej się w plecy, a nogi już zaczynały się pod nią uginać.
— Będę o nie dbać — zapewniła ją Cally. — Uważajcie na siebie, dobrze?
— Będziemy uważać — powiedział Mosovich. — A ty nie wychylaj się za bardzo.
— Zrobi się.
Sunday obejrzał wszystkich, a potem spojrzał na Elgars.
— Pani kapitan, pani prowadzi.
— Cally, wracaj do składu — rozkazała Elgars. — Ruszamy.
I ruszyła, stawiając ostrożnie stopy. Jedno poślizgnięcie z tym cholernym pudłem na plecach i zamieni się w stos połamanych kości.
— Pamiętam, że wpisywałem to na listę przyszłego zatrudnienia — powiedział Mosovich, poprawiając ciężar i próbując wygodniej ułożyć swój AIW.
— Co takiego? — spytał Mueller. Z całej grupy jemu najmniej przeszkadzało obciążenie.
— Zawód szerpy — zaśmiał się sierżant. — Zawsze chciałem nosić czyjeś bagaże po wertepach.
— Wiesz, założę się, że bywają lepsze sposoby prowadzenia wojny — powiedział Mueller.
Doktor Miguel „Mickey” Castanuelo był fanatykiem.
Po raz pierwszy ujrzał Stany Zjednoczone z dziobu przechylonej na bok z przeładowania łodzi. A jeśli był jakiś widok piękniejszy niż niewyraźny zarys lądu na horyzoncie, to był nim kuter straży przybrzeżnej, który pojawił się w chwili, kiedy cieknąca łajba zaczynała już tonąć.
Łódź przewoziła jedną z ostatnich „oficjalnych” grup uchodźców z castrowskiej Kuby; miesiąc później wszelkie przeprawy zostały zakazane. Ojciec Miguela, Jose Castanuelo, był lekarzem i padł ofiarą jednej z najbardziej ulubionych porewolucyjnych zabaw, zwanej „złap batistowca”.
Doktor Jose Castanuelo nie miał nic wspólnego z rządami Batisty, ale kiedy jeden z kolegów na niego doniósł, wiedział, że to tylko kwestia czasu, kiedy trafi do „obozu reedukacyjnego”. Załadował się więc z całą rodziną na chybotliwą łódź i ruszył w stronę wolności.
Zdobyty na Kubie tytuł doktora medycyny był w Stanach Zjednoczonych zaledwie ciekawostką, ale Jose nie pozwolił, żeby to mu stanęło na drodze. Znalazł sobie sponsorów w Atlancie w stanie Georgia i przeprowadził się tam razem z bliskimi. Potem wraz z żoną, która pochodziła z dobrej rodziny i nigdy dotąd nie przepracowała nawet jednego dnia, znaleźli sobie posady w restauracjach. Jose rozpoczął wieczorowe studia na Uniwersytecie Stanu Georgia, a potem w Emory podczas gdy jego dzieci, dzięki darom parafii, zaczęły się uczyć w szkole podstawowej Chrystusa Króla, a potem w liceum Papieża Piusa X.
Jose skończył Emory (cum laude) i poszedł do szkoły medycznej. Po pierwszym roku jego profesorowie zorientowali się, że mają do czynienia z doświadczonym kolegą po fachu, który uwiązł w biurokratycznym koszmarze. Dalsza nauka w szkole medycznej poszła już jak po maśle. Jose otrzymał drugi tytuł doktora, został w Emory i w końcu dochrapał się profesury. Tymczasem jego żona otworzyła modną i dochodową kubańską restaurację. Ich wspólne dochody wreszcie pozwoliły im odrobić to, co stracili blisko dziesięć lat wcześniej, Miguel Castanuelo szybko całkowicie się zamerykanizował. Latynoska społeczność Atlanty w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych była nieliczna i jego ojciec nie zamierzał go wychowywać jako „odrębnego, lecz równego” obywatela. Miguel szybko został Mickeyem, rzadko mówił po hiszpańsku w domu, a poza nim nigdy. Grał w futbol i niczym nie różnił się od wszystkich Chadów, Tommych i Blake’ów, dopóki komentator nie próbował wymówić jego nazwiska. Na ostatnim roku w Św. Piusie stało się to swoistą zabawą. Za każdym razem, kiedy na jakimś wyjazdowym meczu komentator się mylił, wszyscy kibice Piusa ryczeli chórem „Ka-sta-nu-ej-lo!”.
Miguel postanowił, ku zgryzocie swoich rodziców, że po szkole pójdzie do wojska. Mickey bowiem nie tylko został zamerykanizowany, stał się gorliwym patriotą. Wiedział, że wszystko, co ma w jego życiu jakieś znaczenie, zawdzięcza kutrowi straży przybrzeżnej, który zaryzykował wypłynięcie w burzliwe morze, żeby uratować jego i jego rodzinę, sponsorom, którzy powitali ich z otwartymi ramionami, i społeczeństwu, które dało jego ojcu tak rzadką w życiu drugą szansę. Czuł, że musi spłacić dług wdzięczności i odbyć służbę w Armii jeszcze przed pójściem na studia.
Jednak w pierwszej klasie liceum pojawił się na lekcji fizyki ojciec jednego z jego kolegów. Był on starszym oficerem marynarki Stanów Zjednoczonych, stacjonującym w zdecydowanie lądowym Instytucie Techniki Stanu Georgia. Mówił o możliwościach zrobienia kariery w Marynarce, która wciąż gorączkowo poszukiwała młodych, bystrych ludzi, którzy daliby sobie radę z trudami studiów w Georgia Tech. Była to jedna z najlepszych szkół zajmujących się wytwarzaniem energii jądrowej. Marynarka obiecywała pokryć koszty studiów tych zdolnych mężczyzn (i kobiet), którzy poświęciliby jej sześć lat swojego życia.
Miguel szybko podpisał odpowiednie papiery.
Bez trudu przyjęto go do Georgia Tech, bo na teście SAT dostał 1527 punktów, a średnią GPA miał 3.98 (raz dostał na koniec roku B, czyli czwórkę, z łaciny). Po czterech latach ukończył studia z tytułem magistra wytwarzania energii jądrowej. Potem poszedł do szkoły Marynarki — „dopiero my was nauczymy, co to znaczy wytwarzanie energii” — a następnie wstąpił na służbę do Floty i znalazł się na atomowym okręcie podwodnym, gdzie zaczęła się jego miłość do robienia ludziom dowcipów.
Niestety, wkrótce wyrzucono go na ląd, gdyż stwierdzono u niego nie wykryte wcześniej szmery w sercu. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, Miguel wrócił na Georgia Tech i zrobił doktorat z fizyki jądrowej. Potem trafił na Wydział Energetyki, ale tam zmienił zainteresowania z technologii wytwórstwa na broń.
Ostatecznie znalazł się w Oak Ridge, które nie zajmowało się już produkcją uzbrojenia, lecz badaniami. Z Oak Ridge przeniósł się na Uniwersytet Stanu Tennessee; zaczął też oficjalnie kibicować tamtejszej drużynie futbolowej. Uniwersytet mieścił się tuż obok placówek rządowych i od dawna z powodzeniem dostarczał im pracowników. Następną dekadę Miguel spędził na przenoszeniu się z jednej placówki do drugiej, a jego teoretyczne badania stawały się coraz bardziej ezoteryczne. A przynajmniej tak się wszystkim wydawało.
Kiedy nadeszły wieści o posleeńskiej inwazji, uznał, że znów powinien założyć błękitny mundur; warunki walki na pokładzie okrętu kosmicznego były tak podobne do warunków panujących na okrętach podwodnych, że Flota w pierwszej kolejności rekrutowała podwodniaków. Zamiast tego jednak został na uniwersytecie i w Oak Ridge, bo tam mógł się bardziej przy — dać. Jego „teoretyczne” badania dotyczyły bowiem produkcji, przechwytywania i wykorzystywania antymaterii.
Mickey w głębi ducha był „zielony”. Zdawał sobie sprawę, że złoża paliw kopalnych są ograniczone, a same paliwa koszmarnie niszczą środowisko, i to wcale nie przez tak szeroko nagłośniony „efekt cieplarniany”, który był wymysłem niedouczonych populistów, lecz przez wydobycie i dystrybucję paliw. Nie wspominając o przesyle, w którym Knoxville w stanie Tennessee miało swój niemały udział. Był jednak realistą i wiedział, że aby zastąpić paliwa kopalne, trzeba by czegoś równie wydajnego lub jeszcze lepszego.
Jedynym sensownym rozwiązaniem wydawała się antymateria. Można ją było produkować w odludnych miejscach przy użyciu energii jądrowej, a także łatwo i tanio przewozić. Drobina antymaterii wielkości ścinka paznokcia była w stanie zasilić samochód (nawet latający samochód, który położyłby kres komunikacyjnym korkom) przez cały okres jego eksploatacji. Oczywiście, gdyby układ utrzymywania antymaterii zawiódł, samochód zamieniłby się w jądrową ognistą kulę, ale to już była sprawa dla inżynierów.
Prawdziwym problemem, na który zwracali uwagę koledzy Miguela, było wytwarzanie i kontrolowanie dużych ilości antymaterii, a dopóki nie wiadomo było, jak to robić, poruszali się w sferze science fiction.
Wraz z przybyciem Posleenów, Indowy, Darhelów i Tchpth stało się jasne, że „dziwaczne pomysły” Mickeya wcale nie są fikcją naukową. Indowy potrafili produkować i mikrokapsułować antymaterię.
Jak się okazało, technologia wytwarzania antymaterii była banalna i ludzie byli w stanie bez problemu ją zrozumieć. W kontakcie ze „zwykłą” materią antymateria przekształcała całą swoją masę w energię. Co więcej, dzięki mikrokapsułowaniu można było mieć pewność, że jeśli kapsułka zawiedzie, nie dojdzie do olbrzymiej jądrowej eksplozji. Jednak przechowywanie antymaterii okazało się niełatwe; jedynie Indowy wiedzieli, jak to robić.
Po roku studiowania technik Indowy (na tyle, na ile na to pozwalali) Miguel poczuł się sfrustrowany. Indowy przeczyli teorii prawdopodobieństwa, a to było po prostu nie fair.
Cała mechanika kwantowa, cała chemia i metalurgia opierała się na prawdopodobieństwach. Kiedy miesza się ze sobą dwie różne substancje, ich cząsteczki mogą na siebie oddziaływać na wiele dających się przewidzieć sposobów, ale maleńka ilość cząsteczek łączy się inaczej, w zupełnie nieoczekiwany sposób. Choć wydawało się to wręcz nieprawdopodobne, przeczucia Indowy sprawdzały się za każdym razem. Zupełnie jakby ktoś trafiał szóstkę w totka nie raz, ale za każdym razem.
Miguel nie rozumiał, jak oni to robili, a oni najwyraźniej nie potrafili wyjaśnić tego w przystępny sposób. Po prostu się „modlili”, a reszta działa się sama.
Miguel był dobrym katolikiem, ale nie wierzył w taką modlitwę. To była po prostu zaawansowana technologia, ale choćby od tego zależało jego życie, nie potrafiłby jej odtworzyć.
Kluczem do sukcesu było mikrokapsułowanie. Gdyby umiał mikrokapsułować, cały świat (czyli to, co z niego w tej chwili zostało) mógłby przerzucić się na antymaterię. Ponieważ produkcja antymaterii była już przygotowana, mikrokapsułowanie urosło do symbolu Świętego Graala.
Zaczął od materiału zwanego „fulerenem” od nazwiska Buckminstera Fullera, wynalazcy kopuł geodezyjnych; była to sferyczna cząsteczka węgla. Ponieważ każdy atom węgla generował „strefę odpychania”, wszystkie cząsteczki albo atomy zamknięte w fulerenie były automatycznie powstrzymywane przed zetknięciem nie tylko z atomami węgla, ale i resztą wszechświata.
Potem Mickey zagłębił się w chemię i fizykę kulek Bucky’ego. Wiadomo było, jak je produkować, a nawet jak w nie owijać inne atomy, ale owinięcie antywodoru tak, żeby się z nimi nie zetknął, to była zupełnie inna sprawa.
Eksperymenty trwały, a sam proces nie przebiegał bez porażek. Ale jeśli w Tennessee czegoś było w nadmiarze, to górników (którzy drążyli w górach i budowali zdalnie sterowane laboratoria) i gór. I trzeba było tylko trzech gór, żeby odkryć bezpieczną metodą mikrokapsułowania (no, stosunkowo bezpieczną, ale nikt nie zamierzał w najbliższym czasie przenosić laboratorium z wnętrza góry do miasta). Podczas badań Mickey zaczął nawet rozumieć, w jaki sposób Indowy naginali prawa fizyki do własnych potrzeb, ale z jego punktu widzenia było to bezużyteczne.
Fulereny były wytrzymałe, a żeby wydobyć energię z kapsułowanego wodoru, trzeba je było najpierw „rozbić”. Rozbicie wymagało niemal takiej samej ilości energii, jaką odzyskiwało się z eksplozji, dlatego najlepiej było zapoczątkować reakcję łańcuchową, zamykając pewną ilość fulerenów w naczyniu i wymuszając zniszczenie kilku z nich (zazwyczaj wstrzykując antyprotony), a one z kolei niszczyły następne.
Niestety, trudno było ustalić ich właściwą ilość. Po pierwszych próbach Mickey musiał, na prośbę władz uniwersytetu, przenieść swoje laboratorium do wnętrza kolejnej góry, aby budynek można było odbudować. Tak naprawdę miał tylko garść czarnego pyłu, który cholernie trudno było zmusić do wybuchu. Ale kiedy już wybuchł, wszyscy musieli się kryć.
Miał więc materiał wybuchowy, ale nie paliwo. Do tego dochodził problem promieniowania.
Kiedy pierwsze atomy węgla wchodziły w reakcję, nie ulegały całkowitemu rozkładowi i wypuszczały wiązkę cząsteczek alfa i beta wraz z odrobiną promieni gamma. („Radioaktywny napęd Castanuelo oparty na reakcji łańcuchowej”? Nie, General Motors nie byłoby zadowolone. Siła eksplozji na poziomie atomowym sprawiała, że część atomów węgla łączyła się, w wyniku czego powstawał rozbryzg bardzo „gorącego” radioaktywnego materiału, groźniejszego, choć nie tak trwałego, jak standardowy opad radioaktywny.
W tym momencie pojawili się Posleeni, którzy sprawiali wrażenie właśnie takich gości, którzy zasługują na bardzo gorące radioaktywne powitanie. Niestety, prezydent Stanów Zjednoczonych nie wyraził na to zgody. Mickey został więc z materiałem, który w nanosekundę mógł zamienić połowę wschodnich Stanów Zjednoczonych (skoro proces produkcji opanowano do perfekcji, Mickey nie widział sensu zamykania fabryki) w radioaktywną pustynię, chociaż był bardzo „gorący” tylko przez dzień czy dwa. Na poziomie teoretycznym była to idealna broń powierzchniowego rażenia.
A jak już wspomniano, Miguel był fanatykiem.
— Co macie?! — Jack Homer rzadko krzyczał, dlatego kiedy już to robił, wszyscy byli podwójnie zaskoczeni.
— Mamy zasięg na Gap.
Gerald Carson, rektor Uniwersytetu Stanu Tennessee, nie był szczęśliwy, że musiał wykonać ten telefon. Ale skoro zadano mu pytanie, odpowiadał. Spokojnie, uprzejmie, z twarzą ociekającą potem.
— Pracujemy nad projektem broni — ciągnął, kiedy generał kiwnął głową. Praktycznie każda uczelnia techniczna prowadziła takie projekty. — Może dosięgnąć Gap. W zeszłym miesiącu broń ta umieściła dwudziestopięciokilową paczkę na niskiej tymczasowej orbicie. To zmodyfikowany Super-Bull, trzysta milimetrów. Mamy także profesora Mickeya Castanuelo, który pracuje nad programem jądrowym. Jeszcze przed pierwszym kontaktem z Posleenami uważano go za niegroźnego wariata, który ma świra na punkcie antymaterii. Po pierwszej fali lądowań otrzymał kredyt zaufania ze strony działu badawczego sił naziemnych…
— A więc to my za to płaciliśmy? — przerwał mu Jack.
— Nie wiem, co dokładnie miał badać — rektor ze złością zmarszczył brew — ale w końcu wynalazł metodę mikrokapsułowania. Niestety, z punktu widzenia energetyki była zupełnie bezużyteczna. Ale. zajmował się też kiedyś bronią jądrową, więc znów do tego wrócił. I najwyraźniej miał specyfikacje działa Supergun, bo zbudował kasetową bombę z antymaterią…
Cally wyszła ze składu i siadła na skalnej półce, patrząc w dół, na długie zbocze schodzące do odległej doliny. Nigdy dotąd nie przyglądała się terenowi po tej stronie góry; teraz była ku temu okazja, bo nie zanosiło się na to, że dorośli szybko wrócą.
Na północy wznosiła się kolejna kalenica zamykająca wąską dolinę. Dolina zakręcała na wschód, a potem na południe, gdzie dochodziła do Rabun Valley, kawałek na zachód od szkoły Rabun-Nacoochee; strumień w dolinie wił się przez dawny teren szkoły, zanim docierał do wód Tennessee.
Na zachodzie, u wyłom doliny, wznosiły się wzgórza zwieńczone ostrymi jak noże grzbietami. Rosły tam drzewa, ale po niedawnych wiatrach nie miały już prawie liści. Tuż nad drzewami, jakieś trzydzieści metrów poniżej półki Cally, leciał jastrząb; dziewczynka patrzyła, jak zatacza kręgi, wznosi się i opada, aż zniknął za szczytem.
I właśnie wtedy Cally zauważyła poruszenie wśród drzew. Podniosła do oczu lornetkę, żeby lepiej się przyjrzeć. W pierwszej chwili wydawało jej się, że to idące gęsiego jelenie, potem jednak zobaczyła broń. A jelenie nosiły broń tylko w kreskówkach.
— O cholera — mruknęła.
Była to niepełna kompania Posleenów prowadzona przez pieszego Wszechwładcę. Od czasu pierwszego ataku w okolicy nie było żadnych Posleenów; generalnie starali się unikać wzniesień. A więc ci tutaj byli z jakiegoś konkretnego powodu.
Jedynym zaś powodem mogła być grupa zaopatrzeniowa.
Obcy poruszali się po wzniesieniach dość powoli, ale kiedy tylko zejdą do doliny, będą mogli bardzo przyspieszyć. A tamci, obładowani skrzyniami, nie mają szans uciec.
Cally wstała i wróciła do składu. Popatrzyła na dzieci, a po chwili podjęła decyzję. Nie była to łatwa decyzja, ale jedyna, jaką można było podjąć. Czasami trzeba po prostu zachować się jak O’Neal, nawet kiedy się jest trzynastoletnią dziewczynką.
— Billy, idę się przejść — powiedziała, zakładając kuloodporną kamizelkę.
— Miałaś tu zostać — odparł chłopiec, patrząc, jak się pakuje.
— Mam coś do załatwienia — powiedziała, marszcząc czoło. — Takie dziewczyńskie sprawy.
— Aha. — Teraz Billy zmarszczył czoło, widząc, że Cally przeładowuje broń. — Dziewczyńskie sprawy. Jasne.
— Wrócę przed dorosłymi — dodała. — Jeśli ktoś się pojawi, schowajcie się w galtechowskim magazynie i zamknijcie drzwi. Nic się przez nie nie przebije.
— Zrobi się — odparł Billy.
— Cześć — rzuciła i wyszła na półkę. Posleeni byli w połowie kalenicy. Jeśli chce zająć dobrą pozycję, musi się pospieszyć.
Pogwizdując cicho, zaczęła schodzić wąskim parapetem. Nie znała tytułu piosenki, którą gwizdała, ale gdyby jej dziadek mógł ją usłyszeć, natychmiast by ją rozpoznał.
— „Walcz z hordą” — zaśpiewała, zsuwając się po zboczu w stronę niższego grzbietu — „śpiewaj i krzycz, Valhalla, ja idę”.
— System składa się z pięćdziesięciu pięciu podpocisków, z inicjatorem Indowy w każdym z nich — powiedział doktor Castanuelo, wskazując wyświetlony na ekranie schemat. — Po odpaleniu dociera do punktu docelowego i zaczyna rozrzucać pociski, ale żeby nie było olbrzymiego pola rażenia, zaczyna je rozkładać już w czasie lotu. Każdy pocisk ma lotki spowalniające; udowodniono, że nie uruchamiają one posleeńskich systemów obronnych. Na zaprogramowanej wysokości nad ziemią, ustalanej przez wysokościomierze radarowe w każdym pocisku, pole utrzymujące uwalnia wiązkę antyprotonów do matrycy fulerenowej, która od tego momentu podtrzymuje szybko postępującą reakcję łańcuchową.
Jack Homer patrzył, jak kasety wypadają z pocisku artyleryjskiego i rozpraszają się nad dużym obszarem. Przypominało to działanie bomby kasetowej, dopóki człowiek nie uświadomił sobie, że te parowy i małe wzgórza w tle to Góry Skaliste.
— Jaki jest obszar rażenia? — spytał. Przyleciał promem na uniwersytet, kiedy tylko dowiedział się o odkryciu. Wciąż nie wiedział, czy to odpowiedź na jego modlitwy, czy najgorszy koszmar od czasu wieści o inwazji.
Doktor Castanuelo nerwowo odchrząknął.
— Pięćdziesiąt pięć kilometrów długości, dwadzieścia pięć szerokości. To odpowiednik studziesięciokilotonowej bomby, ale przy znacząco różnym efekcie ogólnym. Na przykład impuls cieplny równa się dwóm megatonom.
— I pan to sam zbudował? — spytał cicho Jack. — Bez autoryzacji? Bez mówienia o tym komukolwiek? Sto dziesięć megaron?!
— Miałem pod ręką hiperfuleren i inicjatory, leżały i się kurzyły — odparł doktor Castanuelo. — Pomyślałem, że mogą się przydać.
— Pomyślał pan, że mogą się przydać. Ile tego… hiperfulerenu pan wyprodukował?
— Kiedy opracowaliśmy już model produkcji, lepiej było jej nie przerywać. To znaczy mieliśmy zasilanie i materiały. Potem już łatwo poszło.
— Ile? — powtórzył generał, lekko się uśmiechając. Pytanie zostało zadane prawie szeptem.
— Cóż, nie licząc materiałów w bombie, około stu czterdziestu kilogramów.
— Hiperfulerenu? — Jack wziął głęboki oddech.
— Nie, generalnie określamy to jako antywodorową masę atomową…
— Ma pan sto czterdzieści kilogramów antymaterii?!
— Pomyślałem, że może się przydać — powiedział bezradnie doktor.
— Jasne, na paliwo dla Dziewiątej Floty! — wrzasnął Jack. — Niech mi pan powie, jaki ta bomba ma efekt radioaktywny.
— Jest bardzo gorąca, obawiam się. — westchnął naukowiec. — To jeden z powodów, dla których nie nadaje się na źródło energii. Ale za to promieniowanie utrzymuje się bardzo krótko. Za dzień czy dwa teren będzie miał już tylko wysokie promieniowanie tła, a za miesiąc trzeba będzie czułych sensorów, żeby stwierdzić, że w ogóle doszło tam do wybuchu. Ale na szczęście da się to łatwo wykryć.
— Jasne, licznikiem Geigera! — powiedział rektor Carson.
— Ależ nie, dodaliśmy chemiczny składnik wizualny. To była propozycja jednego z moich magistrantów, bardzo sensowna. Te naprawdę „gorące” rejony będzie łatwo rozpoznać wizualnie, a stopień zabarwienia będzie słabł w miarę słabnięcia promieniowania.
— Ale cały ten system nie został jeszcze przetestowany — zauważył Carson ze spokojem, z jakim chirurg stwierdza, że doszło do wypadku podczas operacji mózgu.
— Wystrzeliliśmy makietę z przekaźnikami — powiedział naukowiec. — Wszystkie ocalały, a to oznacza, że stworzone przez Indowy pola utrzymujące działają. Hiperfuleren przetestowano pod kątem skutków możliwych wstrząsów. Niestety, problemem nie jest przedwczesna detonacja, lecz zmuszenie go, żeby w ogóle detonował.
— I jest uzbrojony — powiedział oskarżycielskim tonem Carson.
— No cóż, jest.
— A blokady działania? — spytał Jack.
— Jeszcze nie ma — przyznał Castanuelo. Innymi słowy, bombę mógł zdetonować każdy, kto miał podstawowe umiejętności techniczne.
— A straże? Elektroniczne zabezpieczenia? Sejf? — pytał z wściekłością generał.
— Trzymamy to w jednej z naszych kopalń — odparł naukowiec, wzruszając ramionami. — Pilnuje tego dwójka moich studentów. Proszę posłuchać, to był ekspresowy projekt!
Jack zerknął na nadgarstek, gdzie zazwyczaj nosił przekaźnik, a potem na swojego adiutanta.
— Jackson, łapcie za telefon. Chcą tu mieć niezależnych ekspertów, jednego od antymaterii, jednego od systemów jej utrzymywania i jednego od dział i amunicji. Chcę mieć nie później niż za godzinę regularną kompanię dookoła miejsca, gdzie jest ta bomba, a przed wieczorem mają ich zastąpić jednostki sił specjalnych.
Spojrzał na naukowca i pokiwał głową.
— Doktorze Castanuelo, ma pan rację, to nam się przyda. Jestem pewien, że właśnie ten fakt uratuje pana skórę. O ile bomba zadziała. Bo jeśli nie,…
— Proszę pana, jeśli nie zadziała, ja się o tym nie dowiem — powiedział Castanuelo. — Jeśli na przykład bomba detonuje przy odpalaniu, nie będzie już Knoxville.
— A jeśli jednocześnie detonuje reszta pana materiałów, będziemy mogli się pożegnać z całym Tennessee!