14

A gdy pijani potęg zwidem

Język na świat rozpuścim wolno

I za nic mając Twoje imię

Jak pogan plemię bez praw, podłe

Panie Zastępów, bądź wciąż z nami

Bo zapomnimy — zapominamy!

Rudyard Kipling, Pieśń na wyjście


Green’s Creek, Północna Karolina, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
22:38 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, poniedziałek, 28 września 2009

Paul Kilzer wyszczerzył w uśmiechu zęby, kiedy włączył systemy obrony bezpośredniej i z SheVy bluznęła fala ognia. Reeves najwyraźniej się tego spodziewał, ponieważ wjechał prosto w masę Posleenów i miliony kulek łożyskowych przeorały hordę jak młockarnia.

— Dobrze być królem — parsknął śmiechem Paul, widząc, jak gąsienice SheVy miażdżą gromady obcych. — Chyba było coś takiego: „naoliwimy gąsienice ich bebechami”?

— Patton — powiedział Pruitt przez interkom. — „Dlaczego prawie mi żal tych biednych Szwabów”. Często się zastanawiałem, co by zrobił z Posleenami.

— Sprawdziłby, ilu uda mu się zabić — warknął Mitchell.


* * *

LeBlanc przez chwilę patrzyła na CEOI, a potem pokręciła głową.

— Alpha, tu batalion, jak wasza sytuacja?

Odczekała chwilę, a potem znów włączyła radio, kiedy abrams dotarł na dno zbocza, a wstrząs rzucił nią jak marionetką.

— Bravo! Charlie. Czy ktoś jest w tej sieci, niech to szlag??

— Mówi… o cholera, mówi radiowiec kapitana Hutchinsona, ma’am — wydyszał radiooperator dowódcy kompanii Alpha. — Kompania po prostu… wstała i ruszyła za SheVą, ma’am! Kapitan próbuje ich zatrzymać.

— Diabła tam zatrzymać! — krzyknęła LeBlanc. — Wszyscy na tej sieci, naprzód! Nawiązać agresywny kontakt z Posleenami! Wesprzeć SheVę! Naprzód! Każdy dowódca kompanii, który pozostanie z tyłu, będzie odwołany. A kompania, która dotrze do Savannah jako ostatnia, będzie miała dodatkową służbę przez miesiąc.

Przełączyła częstotliwości i zaklęła, kiedy czołg wpadł w koryto strumienia i znów nią rzuciło.

— Tak się nie robi — mruknęła. — Zwiad! — warknęła, włączając mikrofon.

— Alpha Sześć-Siedem. Odbiór!

Przypomniała sobie, że dowódca plutonu zwiadu był absolwentem VMI, Instytutu Wojskowego Stanu Wirginia. Najwyraźniej potrafił trzymać się instrukcji łącznościowej nawet w samym środku bitwy, chociaż to nic trudnego, jeśli wciąż siedział na Church Hill.

— Gdzie jesteście? — warknęła.

— Jakieś czterysta metrów za SheVą, ma’am — odparł spokojnie dowódca plutonu. W tle słychać było warczenie gatlinga. — W tej chwili nie można tu narzekać na nudę.

Kapitan wysadziła głowę przez właz i rozejrzała się.

— Jedziemy za wami i powoli się zbliżamy — powiedziała. — Uważajcie, macie z tyłu i z lewej grupę Posleenów.

Złapała uchwyty gatlinga i posłała w tamtą stronę serię, włączając jednocześnie interkom.

— Działonowy! Cel na godzinie dziesiątej!


* * *

Otinanderal nie wiedział, co robić. Ludzie, którzy normalnie walczyli jak abat, teraz byli wszędzie. Jego oolt zasypywał ogniem wielki ludzki czołg, ale równie dobrze mogliby próbować zadrapać burty oolt’pos. Wszędzie dookoła były inne ludzkie czołgi, ale Otinanderal nie mógł się zdecydować, który ostrzelać. Dopiero kiedy jeden z nich zaczął do niego strzelać, wszystko stało się jasne.


* * *

— Za te dary, które mamy otrzymać… — mruknęła Glennis, zwalniając blokadę fotela i opadając w głąb czołgu. Pojazd zadygotał, a temperatura wyraźnie podskoczyła, kiedy ładunek plazmy otarł się o przedni pancerz. Chwilę później hiperszybka rakieta oderwała pokrywę włazu i zalała wnętrze białym, palącym blaskiem i żarem. Ale działonowy zdążyła nakierować główne działo na cel i otworzyć ogień z broni koncentrycznej.

Czołg abrams został zaprojektowany po to, aby niszczył inne czołgi, głównie radzieckie i poradzieckie. Miał nowoczesny pancerz kompozytowy, szybkostrzelną stabilizowaną armatę 120 mm, bardzo dokładne systemy celownicze, osłonę atomową, biologiczną oraz chemiczną i — dzięki silnikowi Lycomingsa z turbiną odrzutową — zdumiewającą zdolność rozwijania dużych prędkości na małych dystansach. Na wielu polach bitew na całej Ziemi okazało się, że ta siedemdziesięciotonowa, szybka i niewiarygodnie groźna maszyna jest zdolna pokonać i wymanewrować każdy inny czołg. Ale z chwilą najazdu Posleenów zmiany w konstrukcji stały się nieuniknione; nie warto było strzelać do nich pociskami z rdzeniem ze zubożonego uranu kaliber 120 mm.

Ponieważ abrams okazał się wyjątkowo wrażliwy na plazmę czy nawet ogień karabinów kaliber 3 mm, stworzono nowe, lżejsze opancerzenie. Wieżę M-lA4 i główny pancerz przedni obłożono warstwami bojowej stali, nadprzewodnika w temperaturze pokojowej, kompozytu wysokomodułowego i włóknami syntetycznego szafiru, dzięki czemu czołg potrafił wytrzymać frontalne trafienie każdym pociskiem, poza bezpośrednim uderzeniem hiperszybkiej rakiety.

Boki nie były aż tak dobrze opancerzone, jak przód, ale jeśli Posleeni zaszli człowieka z flanki, to znaczyło, że i tak dał dupy.

Żeby poradzić sobie z głównym problemem — faktem, że Posleenów jest po prostu za dużo — zmodyfikowano uzbrojenie czołgów, instalując po obu stronach wieży dodatkową broń. Były to działka kaliber 25 mm, takie same, jak główne działka bradleya, ale podczas gdy bradley miał tylko jedno działko, abramsowi zamontowano najpierw dwa, po jednym z każdej strony, potem cztery, a na końcu osiem. Działko dowódcy kaliber .50 zastąpiono gatlingiem kaliber 7.62, który wyrzucał 8000 pocisków na minutę, a „koncentryczny” karabin maszynowy kaliber 7.62, zamontowany wzdłuż armaty, zastąpiono drugim takim samym. W taki oto sposób abrams „A4” potrafił pluć zadziwiającą ilością ołowiu.

Ponieważ szkoda było demontować główne działo, bo jako armata było doskonałe, postanowiono je zostawić i zmienić zestaw amunicji. W magazynie wciąż jeszcze pozostało sporo pocisków kasetowych.

W przeciwieństwie do złożonych pocisków z rdzeniem ze zubożonego uranu czy kumulacyjnych pocisków przeciwpancernych, pociski kasetowe były wyjątkowo proste; w zasadzie była to powiększona wersja naboju do strzelby. Każdy zawierał dwa tysiące fleszetek, upakowanych przed potężnym ładunkiem miotającym.

Kiedy następny ładunek plazmy odbił się od pancernej płyty czołowej, działonowy Glennis nakierowała krzyżyk celownika na kompanię Posleenów, przełączyła dźwignię na „wszystko” i uderzyła w przycisk spustu.

Obcych trafił tylko jeden pocisk kasetowy, ale za to rozniósł jedną trzecią ich kompanii. Działonowy przesunęła „drugorzędne” uzbrojenie czołgu z boku na bok i po chwili reszta też przestała istnieć.

— To się nazywa szybka robota — mruknęła, kiedy ładowniczy zatrzasnął w komorze następny pocisk. Całe starcie trwało mniej niż cztery sekundy.

— Dobra robota — powiedziała LeBlanc, włączając mikrofon. — SheVa Dziewięć, tu kapitan LeBlanc. Zbliżamy się do was na szóstej. Jak wygląda wasza sytuacja?


* * *

Mitchell skrzywił się i spojrzał na panele Indy; połowa systemów była już na żółtym polu i pojawiało się coraz więcej czerwonych światełek.

— No, grzali do nas jak do kaczek, ale poza tym… — Przerwał, gdy uświadomił sobie, że ostrzał słabnie. — Czy mi się tylko wydaje, czy…

— Panie majorze, osobiście w to nie wierzę, ale wygląda na to, że oczyściliśmy tę dolinę — odparł dowódca batalionu z uśmiechem, który słychać było nawet przez radio.

Mitchell spojrzał na monitory. Największą ocalałą grupą Posleenów była ta otaczająca ludzi, ale do tej pory specjalnie jej nie atakował. Była to jedynie niecała kompania. Poza kilkoma niedobitkami w bocznych dolinach, droga była czysta. Mitchell parsknął, a potem zaczął się histerycznie śmiać.

— Panie majorze? — zawołał Reeves, widząc, że Mitchell wyłączył radio i szamocze się w fotelu, nie mogąc przestać się śmiać. — Sir?!

— Och! — sapnął major, opanowując trochę śmiech. — O cholera. Przepraszam, Reeves. Cholera!

— Co pana tak rozbawiło, sir?! — wrzasnął kierowca. — Przecież musimy jeszcze wydostać stamtąd tych ludzi!

— Wiem. — Mitchell otarł oczy. — Po prostu coś mi przyszło do głowy. Rozglądałem się i jedyne, o czym mogłem myśleć…

Znów zaczął się śmiać, aż dostał zadyszki.

— Co takiego?

— Pomyślałem sobie: „Ka-CLICK!”


* * *

Kierowca Simosina najwyraźniej dosłownie potraktował jego groźbę, chyba że po prostu był wariatem. Wpadli na zbocze Deere Creek z taką prędkością, że bradley aż wyskoczył w powietrze i z łoskotem spadł po drugiej stronie wzgórza.

Generał wyprostował się i pomachał do dowódcy.

— Powiedzcie mu, że nie trzeba aż tak szybko! — krzyknął i podciągnął się, żeby wyjrzeć przez wizjer, ale ponieważ nie wiele mógł w ten sposób zobaczyć, znów pomachał do dowódcy i wypędził go z jego włazu.

Kiedy w końcu wgramolił się na miejsce i wyjrzał, dopiero po chwili zorientował się, co widzi. Najpierw przestraszył się, że wyprzedzili SheVę albo że jego dywizji już nie ma, ale szybko zauważył lekki ogień prowadzony po obu stronach doliny i nieco cięższy, w tym wykwity plazmy, na końcu doliny. Potem zwrócił uwagę na to, że bradley brnie przez stosy centauroidalnych trupów.

Kazał dowódcy czołgu podać hełmofon, po czym włączył go do interkomu.

— Synu, nie martw się, że mogą cię trafić. Zapomnij na chwilę o SheVie i wjedź na wzgórze. Muszę się rozejrzeć.

Bradley posłusznie skręcił w lewo i wjechał na najbliższe zbocze. Na szczycie stał dom, a raczej resztki domu, a kierowca transportera dopełnił dzieła zniszczenia, ryjąc podjazd i całe podwórze. Ale za to widok był stamtąd jak cholera.

Dolina, która przedtem dosłownie się ruszała, teraz była pełna trupów. Ludzkich i posleeńskich, ale głównie posleeńskich. Gdzieniegdzie dymił jakiś pojazd. Sądząc po rezultatach bitwy, ceną za przejechanie przez całą dolinę było może pół batalionu żołnierzy. A takie straty ponosili co kilka godzin podczas obrony swoich pozycji.

— Święta Mario, matko Boża — mruknął. — Święta… — Spojrzał w dół, na dowódcę transportera, i pokręcił głową. — Wysadź drużynę, niech zabezpieczy teren. Niech radiowiec połączy się z kwaterą główną, a oni niech się skontaktują z generałem Homerem i przekażą mu, że zajęliśmy Savannah i szykujemy się do dalszego natarcia.


* * *

Angela zadrżała, kiedy olbrzymi czołg zaczął jechać w ich stronę. Inne czołgi, dużo mniejsze, rozjeżdżały się na obie strony, a za nimi były jeszcze inne pojazdy.

Posleeni, którzy ich pilnowali, nie strzelali; wyglądali na równie zaskoczonych sytuacją, jak ich jeńcy. Setki tysięcy obcych w dolinie po prostu zniknęły, a teraz bezlitośnie polowano na niedobitków.

Olbrzymi czołg — to musiało być działo SheVa, Angela widziała takie w telewizji — zbliżył się na odległość kilkudziesięciu metrów i zatrzymał się. Stał tak, zdawało się, przez całą wieczność, a potem otworzył się właz u podstawy i wyjechała z niego winda. Następnie ze środka wyszedł samotny człowiek. Miał na sobie prochowiec i okulary przeciwsłoneczne, a w rękach karabin plazmowy zwrócony lufą do dołu.

Kiedy ruszył w stronę grupy ludzi i Posleenów, na szczycie SheVy zapalił się potężny reflektor. Przez chwilę obracał się, a potem zalał całą grupę białym światłem, chowając w mroku pozostałe czołgi, ale rozlegające się w ciemności odgłosy otwierania włazów, skrzyp wieżyczek i tupot stóp jasno wskazywały, co się tu dzieje.

Samotny człowiek podszedł do Wszechwładcy na spodku, zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, a potem wymówił tylko jedno słowo:

— Precz.

Angela patrzyła na przywódcę ich oprawców i zastanawiała się, co się stanie. Gdyby doszło do walki, zamierzała paść na ziemię i mieć nadzieję, że wyjdzie z tego cało. Podejrzewała, że dookoła są już rozstawieni strzelcy, ale gdyby któryś z czołgów wystrzelił, ludzie byliby zgubieni.

Nie wiedziała, czy Posleeni rozumieją angielski. Słyszała, że niektórzy tak, ale nigdy nie mówili w tym języku, pokazywali wszystko na migi.

Wszechwładca popatrzył na człowieka i zatrzepotał wolno grzebieniem. Musiał się zorientować, czego się od niego oczekuje i jaka kara grozi mu za odmowę.

W końcu rozwinął swój grzebień, podniósł działko plazmowe i powoli zawrócił spodek. W ciągu kilku sekund Posleeni zniknęli w ciemnościach nocy.

Angela spojrzała na wielki czołg i wymalowanego na przodzie królika, a potem zemdlała.


***

Mitchell spuścił trap z włazu dla personelu i niedbale zasalutował na widok generała Simosina. Generał, który siedział na rampie desantowej bradleya, chrząknął tylko i wrócił do zajadania zupy z wołowiną. Jego hełm i taśmy LBE leżały rzucone na stos obok niego.

— Właśnie rozmawiałem z Keetonem — powiedział po przełknięciu ostatniej łyżki. Otarł usta dłonią, a dłoń wytarł o brudne spodnie. — Próbował mnie zmusić, żebym powiedział, iż ciągle jestem w Green’s Creek. Zwłaszcza po tym, jak mu powiedziałem, że moja szpica melduje z połowy drogi do Rocky Knob.

— Zaczynam żałować, że tam nie jestem, sir — odparł pułkownik, patrząc na SheVę. Z tyłu nie wyglądała źle, ale boki przypominały szwajcarski ser. — Ktoś dostanie cholernie duży rachunek za naprawy.

— Och, niech pan nie będzie taki skromny — chrząknął generał. — Jest pan bohaterem dnia. Wie pan, jak rzadko udaje się odbić posleeńskich jeńców? Gdyby nie to, że ciągle jest tu pełno Posleenów, już by nas obleźli reporterzy.

— Ach, sława. — Mitchell prychnął, a potem usiadł na schodach z perforowanej blachy. Uwierały go w tyłek, ale ponieważ i tak bolało go całe ciało, nie zwracał na to uwagi. — Sława i kilka miliardów kredytów znów postawi SheVę na nogi. Nie jest najgorzej, panie generale, ale będziemy potrzebowali wielu napraw, zanim odzyskamy pełną skuteczność bojową. Między innymi pod sam koniec straciliśmy zasilanie MetalStormów. Potrzeba nam także więcej pakietów; nie wiem, czy tu w ogóle są jakieś pakiety.

Simosin zerknął na wznoszącą się nad nim ścianę metalu i wzruszył ramionami.

— Wasz batalion naprawczy dostał priorytet ruchu, a drogą z Asheville jedzie tu pełny batalion ciężarówek zaopatrzeniowych z MetalStormami. Każę sztabowi dywizji znaleźć wam miejsce w dolinie na naprawy. Wciąż zamierzacie przejechać przez Green’s Pass?

— Łatwiej tam podjechać z obu stron — odparł Mitchell i ziewnął.

— W Dolinie Tennessee będziecie zdani tylko na siebie — zauważył generał. — W tę stronę idzie wszystko, co mi się udało poruszyć, ale nie mogę pojechać za wami całą dywizją. Za bardzo niszczycie drogi.

— Cóż zrobić, sir. Nie możemy przejechać przez Rocky Knob, bo rozwalimy wam wszystkie drogi. Nawet przejazd przez Betty narobi jeszcze większego bałaganu niż jest teraz, sir.

— Hmmm… — Simosin uśmiechnął, kiedy obok jego bradleya zatrzymał się abrams. — To chyba dobry znak.

Mitchell spojrzał na gramolącą się z wieżyczki kapitan LeBlanc i parsknął śmiechem.

— Wielki czołg, mała kobietka. Coś mi tu pachnie Freudem.

— Coś w tym musi być — odparł generał. — Ja też pomyślałem: „wielkie działo, mała kobietka”.

— Wzywał mnie pan, panie generale? — spytała kapitan, salutując. Kiedy generał odwzajemnił salut, skinęła głową Mitchellowi. — Pułkowniku.

— Pani kapitan — rzekł poważnie Mitchell — chciałbym podziękować pani za wsparcie. Gdyby nie pani jednostka, nie byłoby nas tutaj.

— To prawda — powiedziała nieskromnie — ale to zasługa nie tylko mojego batalionu. Gdzieś czytałam, nie pamiętam, czy u Keegana, czy w „O zabijaniu”, że czołgi nie mają za zadanie, jak się powszechnie uważa, przerwać linię wroga, ale powinny dać się otoczyć, żeby wywołać w piechocie odruch niesienia pomocy. „Patrzcie, jak ci głupi czołgiści się zagalopowali; jak im nie pomożemy, to ich zabiją”. Myślałam o tym, kiedy jechaliśmy na Bałakławę.

Mitchell znów zaczął chichotać, ale szybko się opanował.

— Pewnie jest w tym jakaś prawda, pani kapitan. „Naprzód, naprzód jechało sześciuset…”

— Pani major — poprawił go generał. Sięgnął do bocznej kieszeni spodni i przez chwilę ją przetrząsał, po czym wyjął parę listków majora. — Zanim się pani zorientuje, będzie pani miała wystarczająco wysoki stopień, żeby naprawdę dowodzić, pani major.

— Ale wciąż będę z wywiadu — powiedziała major, przypinając listki do munduru. — I kobietą. To dwie największe przeszkody na drodze do dowodzenia batalionem piechoty.

— Po to właśnie, moja droga, są rezygnacje — powiedział wyniośle generał. — Później przyjdą związane z tym nagrody i rozkazy; opowiedziałem dowódcy korpusu i generałowi Keetonowi o tym, jak się pani spisała. Jakie mamy straty?

— Około dwudziestu procent — odparła major, siadając nagle na ziemi. — Ale to nie tylko zabici; brakuje mi kilku dowódców kompanii. Niektórzy wciąż mogą być wymieszani z innymi jednostkami, ale myślę, że inni po prostu dali nogę.

— Jeśli tak, zgarnie ich żandarmeria. — Simosin wyjął notatnik i coś w nim zapisał. — Dam pani dwie kompanie z drugiej brygady, jedną zmechanizowaną, drugą zmotoryzowaną. Prowadziły w pierwszym szturmie, więc nie są zupełnie „zielone”. Proszę połączyć to, co pani zostało, w trzy kompanie. Każda z nich będzie zbyt liczna, ale jestem pewien, że ten problem sam się rozwiąże.

— Tak jest, sir — odparła LeBlanc. — Co potem?

— Zatankować i uzupełnić amunicję — ciągnął generał, wzdychając. — To może trochę potrwać; sztab, który odziedziczyłem, nie opanował jeszcze podstawowych pojęć wojny manewrowej, takich jak podciąganie elementów logistycznych. — Spojrzał na major ze zdziwieniem. — Czemu pani się uśmiecha?

— Och, tak sobie — zaśmiała się. — Tankowanie i uzupełnienia nie będą problemem, panie generale. Wysłałam jednego ze swoich podoficerów, żeby znalazł nasze ciężarówki z zaopatrzeniem. I znalazł je.

— Wasze ciężarówki?

— Prawie. Czyjeś, ale równie dobrze mogą być moje. A kiedy podoficer podkreślił, że ma dwa w pełni uzbrojone bradleye z załogami, a oni tylko jakieś nędzne pięćdziesiątki, od razu nabrali ochoty do rozmowy. Alpha i HCC są już zatankowane i uzupełniły amunicję, reszta zajmuje się naprawami.

Generał pokręcił głową i znów westchnął.

— Może powinienem mianować panią moim szefem sztabu. Nie, niech pani zapomni, że to powiedziałem, nie chcę tłumaczyć się generałowi Keetonowi, dlaczego inne dywizje nie mają paliwa i zapasów.

— Skoro mowa o innych dywizjach — powiedział Mitchell — czy nie byłoby dobrze, żeby ktoś inny tędy przeszedł, kiedy wy będziecie się przegrupowywać?

— Byłoby dobrze, gdybyśmy mieli kogoś, kto mógłby przejść — skrzywił się Simosin. — Z Knoxville idzie jedna dywizja, ale jest zupełnie „zielona” i brakuje jej jednej brygady. Pewnie ją dostanę, a wtedy dodam ją do swojej i będę bardzo ostrożnie używał. A więc zostaliśmy tylko my.

Spojrzał na LeBlanc i uśmiechnął się ponuro.

— Dlatego właśnie mój oficer operacyjny uznał mnie za wariata, kiedy postanowiłem odesłać swoją główną jednostkę zmechanizowaną.

— Słucham? — spytała major, a potem spojrzała na SheVę.

— Majorze LeBlanc, pani i pani wzmocniony batalion zostajecie odesłani jako wsparcie SheVy Dziewięć, która wykona manewr oskrzydlający w Dolinie Tennessee — powiedział oficjalnie generał.

— Niech to szlag trafi — zaklęła major, kręcąc głową. — No to mamy przejebane.

— Jesteście mi potrzebni żywi i we Franklin — powiedział Simosin, widząc uniesioną brew Mitchella. — Nie potrzebuję dymiącego wraku w dolnym Tennessee.

— Tak jest, sir — odparł pułkownik i wzruszył ramionami. — Jak znów ugrzęźniemy, będziemy mieli do pomocy abramsy. — Odwrócił się do major LeBlanc i wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Jedziemy tam, gdzie orłom leci krew z nosa, wie pani?

— O tak — powiedziała z goryczą major. — Ale do diabła z tym, jeśli ten wielki drań da radę, to mam nadzieję, że my też.

— A więc do zobaczenia we Franklin — powiedział Simosin, z trudem gramoląc się z rampy. — SheVa ma wsparcie. — Oblizał łyżkę i schował ją do bocznej kieszeni spodni, a puste opakowanie po zupie wyrzucił. — Paliwo dla czołgów już jedzie, ludzie idą naprzód, teraz ja muszę wracać i zrobić porządek z tym burdelem, który mi się dostał zamiast kwatery głównej.

— Niech pan go zbombarduje, sir — odparła LeBlanc. — To jedyny pewny sposób.

— Nie, niech pani pomyśli, ile to papierkowej roboty. Mam już dość zmartwień.


* * *

— Ruszać się, RUSZAĆ SIĘ! — krzyczał O’Neal, pędząc po wypalonym zboczu Black Rock Mountain.

To był wyścig z czasem. Gdzieś na południu byli Posleeni, którzy spieszyli się, żeby dotrzeć do linii Mountain City przed piechotą mobilną. Ale pancerzom nie wystarczyło dobiec tam przed nimi; musiały mieć jeszcze trochę czasu, żeby się okopać i przygotować. Gdyby Posleeni złapali ich na otwartym terenie, żołnierze równie dobrze mogliby popodrzynać sobie gardła.

— Dranie — mruknął Stewart. — Zasypali wszystkie nasze okopy!

Posleeni wydeptali sobie drogę przez poprzednie umocnienia batalionu i wszystkie okopy, oprócz najbardziej wysuniętych na boki, zostały zasypane. W dodatku zniknęły pracowicie wykopane transzeje komunikacyjne.

— A więc z powrotem do roboty — powiedział O’Neal. — Bravo, Charlie, zacznijcie się okopywać. Kosiarze i technicy, przygotujcie sobie jakieś jamy, a potem zacznijcie kopać transzeje. Każdy ma zejść najszybciej jak się da poniżej poziomu gruntu.


* * *

Duncan popatrzył na rejon przydzielony jego kompanii i zaczął wyznaczać sektory dla plutonów.

— Bandyci na linię, pancerze dowodzenia na tyły — powiedział. — Ruszać się, ludzie!

Dobiegł do połowy drogi do wyznaczonej strefy dowództwa batalionu i rzucił na ziemię ładunek kopiący. Wciąż nie widział ani śladu Posleenów, i to go niepokoiło.

— Stewie, co ze zwiadowcami? — zapytał na dyskretnym kanale batalionowego S-2.

— Zostało mi tylko dwóch — odparł z irytacją Stewart. — Zamierzałem wysłać ich na flanki.

— Dobrze byłoby wiedzieć, kiedy chłopcy wpadną na herbatę — powiedział dowódca kompanii.

— Zgadza się.


* * *

Sunday zaczekał, aż wszyscy jego Kosiarze się okopią, a potem rzucił trzy ładunki kopiące, łącząc ze sobą, ku konsternacji ich właścicieli, dwie jamy.

— Niewiele brakowało, sir! — rzekł z wyrzutem Pickersgill; wybuch ładunku zwalił na niego ścianę wykopu.

— Mógłbym to zrzucić prosto na ciebie i nic by się nie stało — odparł Sunday, zeskakując w sam środek połączonej sekcji Kosiarzy. Miał ze sobą zamaskowaną skrzynię, z której wyciągnął teraz broń. Złożył ją ostrożnie w jamie, upewniając się, że nikt tego nie widzi.

— Bierzcie się za transzeje — powiedział, kiedy pancerze skończyły kopanie swoich jam. — Dołączę do was.

— Co pan tam ma, sir? — zapytał McEvoy, zaglądając do jego wykopu.

— Pokażą ci, jak wrócisz — odparł Tommy z uśmiechem.


* * *

Stewart popatrzył na przekaz od zwiadowcy, który właśnie wszedł na szczyt Hogsback, i zmarszczył czoło.

— Szefie, nie mamy żadnego wsparcia ogniowego, zgadza się? — spytał żartobliwym tonem.

— Aha. — Zapadła chwila ciszy, kiedy major O’Neal najwyraźniej także oglądał przekaz. — No, ciekawie się zapowiada.

— Dam im jeszcze jakieś piętnaście minut, zanim wyjdą zza rogu — stwierdził Stewart.

— Wystarczy z zapasem — powiedział w zamyśleniu O’Neal. — Nie idą tak szybko, jak zwykle. Czy widzi pan przerwy między kolejnymi grupami?

— Tak, widzę. Spójrz na krawędź obrazu. Rozsuwają swoje bataliony.

— Żeby uderzyć jednym strumieniem? — domyślił się Stewart.

— Nie lubię cwanych Posleenów, szefie. Wcale a wcale.

— No, może i są cwani, ale za to wolniejsi. Wykorzystajmy jak najlepiej ten czas. — Major spojrzał na wzniesienia po obu stronach i zmarszczył czoło. — Miejmy nadzieję, że nie wykombinują, jak się wspinać.

Загрузка...