13

Knoxville, stan Tennessee, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
22:00 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, poniedziałek, 28 września 2009

Potężne działo rzygnęło ogniem, i to było wszystko. Pocisk opuścił lufę zbyt szybko, by ludzkie oko mogło za nim nadążyć.

Jednak główny ekran był podłączony do kamery, która była w stanie śledzić lecący w powietrzu pocisk, i wszyscy odetchnęli z ulgą, że wciąż jeszcze są tutaj. Obok obrazu wyświetlał się zegar odliczający czas do odpalenia kaset i detonacji. Pocisk był „inteligentny”, czyli oceniał swoje położenie i wysokość tak, by precyzyjnie zrzucić zabójczy ładunek. Po pierwszym odpaleniu kaset zegar zaczął odliczać czas do detonacji.

— Siedem, sześć… — powiedział Castanuelo. — Cholera, chciałbym być na zewnątrz, żeby popatrzeć!

— A będzie widać? — spytał rektor Carson.

— Będzie widać aż w Pensylwanii!

Homer otworzył nagle metalowy futerał i wyrwał z niego swój przekaźnik.

— O’Neal! Łupnie za… sekundę!


* * *

Słysząc ostrzeżenie, O’Neal wzruszył tylko ramionami, o ile we wnętrzu pancerza można to było zrobić. Przeżył już… Jezu, stracił rachubę. Przynajmniej pięć atomówek. Nie wspominając już o tym, że został pogrzebany pod walącym się budynkiem przez wybuch klasy podatomowej i przejechany dwa razy przez działo SheVa.

Szczerze mówiąc, bycie zakopanym pięć metrów pod ziemią w epicentrum dwumegatonowej eksplozji nie było nawet w części zbliżone do jego najgorszych doświadczeń. Na swój sposób było to pocieszające.

— Jasne — powiedział, przełączając się na wewnętrzną częstotliwość. — Batalion, będzie leciało.

Coś krótko zagrzmiało, potem wszystko zadrżało, a w niecałą sekundę po pierwszym dygocie ziemia wokół jego pancerza zaczęła spazmatycznie podskakiwać. Wstrząsy trwały około pięciu sekund i były porównywalne do jazdy jeepem po ciężkim terenie. A potem wszystko się skończyło.

— I co, już? — zapytał ktoś na ogólnej częstotliwości.


* * *

— Dziadek? — spytała cicho Cally, patrząc na nieznajomego.

— Tak, skarbie — odparł, podchodząc i mierzwiąc jej włosy. — To naprawę ja. Chyba.

— Ale ty… Ja myślałam…

— Że nie żyję? — parsknął śmiechem.

— Aha.

— No, jest tutaj Tch… Tph… jeden Krab, który umie to lepiej wyjaśnić. Generalnie Galaksjanie uważają śmierć za coś mniej definitywnego niż ludzie.

— A więc byłeś zabity czy nie? — spytała ze złością Cally.

— Cally, mała księżniczko…

— A więc byłeś „prawie nieżywy”.

— Właśnie. Serce już mi chyba stanęło, jeśli o to ci chodzi, ale Himmit znalazł mnie na czas, żeby podać hiberzynę, a potem ten Krab mnie tutaj… zrestartował.

Cally znów zmierzyła go wzrokiem i pokręciła głową.

— A więc to ty?

— Chyba tak — odparł Papa, wzruszając ramionami. — Mam dziury w pamięci, ale jestem młodszy, silniejszy. To… zadziwiająco przyjemne uczucie.

— Ha, nie ty jeden! Szkoda, że nie widziałeś Shari. Pękłyby ci spodnie.

— Shari?

— To długa historia, ale przeżyli i wydostali się z Podmieścia.

Papa O’Neal pokiwał głową, a potem zmarszczył brew.

— Z Podmieścia? Przeżyli?

— Nie wiedziałeś, że nie ma już Podmieścia Franklin? I że Posleeni są w całej dolinie?

— Nie było mnie przez ostatnie kilka dni. Co się tutaj dzieje? — Popatrzył na Cybersów, którzy zaczęli pakować swój sprzęt. — To dobrzy czy źli?

— Chyba dobrzy — odparła Cally. — A za chwilę trafi nas atomówka.

— Jasna cholera — zaklął O’Neal. — Jeszcze jedna?

Coś w sposobie, w jaki to powiedział, sprawiło, że Cally zaczęła chichotać, a potem roześmiała się na głos.

— Tak — wydyszała po minucie, ocierając załzawione ze śmiechu oczy i nos. — Jeszcze jedna.

W tym momencie podłoga zaczęła dygotać.


* * *

Pruitt ostrożnie wyciągnął pakiet z czeluści czołgu i podał go do MetalStorma Dziewięć. Dziewiątka w którymś momencie musiała strzelić dwa razy i nie miała już pakietów. Wyciągnięcie nowych w krótkim czasie nie było łatwe.

Sama robota nie była specjalnie przyjemna. Posleeni zauważyli MetalStormy i próbowali je dosięgnąć z bardzo dużej odległości, dlatego w okolicy regularnie przelatywały zabłąkane pociski z karabinów, hiperszybkie rakiety i ładunki plazmy. Z drugiej strony wysokość dawała najlepszy widok na całe pole bitwy. A widok był świetny.

Piechota wróciła na swoje pozycje po obu stronach, chociaż utrzymywała spory dystans; czerwone pociski smugowe błyskały w zapadającym zmroku, uderzały, znikały i rykoszetowały w dal. Fascynujący był także bezustanny grad artylerii. Potem w przerwach odzywały się MetalStormy, plując w dolinę płynnym ogniem. A Posleeni przez cały czas wypełniali powietrze strugami plazmy.

Było to wspaniałe widowisko.

W momencie kiedy Pruitt to pomyślał, jasny rozbłysk po prawej stronie, za górami, oderwał jego wzrok od monitorów. Zanim zdążył podnieść głowę, cały horyzont za górami rozbłysnął jaskrawą bielą, jakby ktoś włączył na kilka sekund i wyłączył stroboskop wielkości całego stanu.

Pruitt poderwał rękę, żeby zasłonić oczy, ale było już za późno. W serii rozbłysków widać było wznoszące się w powietrze atomowe grzyby. Wyglądało to tak, jakby świat na południu został pożarty przez słońce, a potem na powrót sczerniał.

— Jasna cholera — mruknął, kiedy SheVa zakołysała się w tę i z powrotem. — Muszę zmienić definicję wspaniałego widowiska.

Jeszcze przez jakiś czas potrząsał głową, żeby odzyskać wzrok, a potem się poddał.

— Jasna cholera.


* * *

Cally przestała się śmiać dopiero, kiedy grzmot ucichł.

— Są w tej balii jakieś karty? — zapytała.

— Jakby tego wszystkiego było mało, jeszcze mam tracić forsę — wyszczerzył się w odpowiedzi Papa O’Neal. — Niech to szlag, wnusiu, jak to dobrze znów cię widzieć.


* * *

Wstrząs szarpnął składem i sprawił, że Billy wyśliznął się z objęć Shari. Potem znów zapadła grobowa cisza.


* * *

— NAPRZÓD! — ryknął O’Neal na częstotliwości batalionu.

— Naprzód, na Gap!

I wprowadził własne słowa w czyn, drąc ziemią nad sobą i udeptując ją stopami. Do powierzchni ziemi mieli tylko pięć metrów, ale mimo to kopanie wymagało czasu, czasu, którego mogli nie mieć. W końcu gdy zobaczył nad sobą otwór, wytknął głowę i rozejrzał się wokół.

Jak okiem sięgnąć widać było tylko przeoraną ziemię. Nie ocalało ani jedno drzewo, ani jeden dom, ani jedno źdźbło trawy; tytaniczny ogień zdarł wszystko aż do gołej ziemi.

O’Neal pokręcił głową, sprawdził monitory promieniowania i zbladł. Pancerze bez problemu wytrzymywały czterysta rem na godzinę, ale taka dawka zabijała każdego człowieka. Co więcej, zabijała większość karaluchów.

Pył powoli opadał. W świetle księżyca wszystko było czarne i szare, mimo że systemy pancerzy rozjaśniały wszystko tak, jakby to był dzień.

Mike wcisnął przełącznik i skierował reflektor pancerza na odarty z ziemi granit pod stopami, a potem odszedł od swojej jamy, znowu spojrzał na ziemię i zaklął.

— Generale Homer, tu O’Neal.


* * *

— Dobrze cię słyszeć, stary przyjacielu — powiedział generał. — Jak poszło?

— Byliśmy pod ziemią — odparł O’Neal. Horner niemal widział, jak wzrusza ramionami. — Generale, skąd była ta bomba, która właśnie wybuchła?

— Z Knoxville — odpowiedział zdziwiony Horner. — Czemu pytasz?

— To znaczy gdzie ją zbudowano?

— W Oak Ridge. I na Uniwersytecie Stanu Tennessee.

— To wszystko tłumaczy. Pomyślałem, że powinien pan wiedzieć, iż całe hrabstwo Rabun jest teraz w pomarańczowym kolorze.

— Co? Gleba w tamtym rejonie…

— Nie, generale. Gleba, skały, jebane góry. Wszystko jest pomarańczowe. I to nie jest pomarańczowy z „międzynarodowego sygnału niebezpieczeństwa”, szefie. Ten jest o wiele bardziej czerwony.

Homer uśmiechnął się od ucha do ucha, kiedy spojrzał na doktora Castanuelo. Doktor właśnie wyjął z kieszeni puszką tytoniu do żucia i zaglądał jednemu z techników przez ramię. Miał na sobie czapkę Uniwersytetu Stanu Tennessee i wiatrówkę Ochotników. Obie były jaskrawopomarańczowe.

— Tak się właśnie dzieje, kiedy pozwala się wieśniakom na zabawę z antymaterią, szefie — powiedział O’Neal.

Homer nie wyjaśnił mu, gdzie Castanuelo się urodził, ale nie miał wątpliwości, że faceta, który właśnie przemalował połowę północnej Georgii na kolor jednego z ich najbardziej zajadłych futbolowych rywali, można określić „redneckiem”.

— Doktorze Castanuelo — powiedział, uśmiechając się od ucha do ucha — pozwoli pan na chwilkę?


* * *

Pruitt wrócił do Wyładowywania pakietów MetalStorm, kiedy tylko odzyskał wzrok. Dysponował reflektorami, w tym wielkim punktowcem, dzięki któremu na pokładzie SheVy byłoby jasno jak w dzień, ale nie chciał z siebie robić lepszego celu niż to było absolutnie konieczne.

Na szczęście system wyładunkowy, który zainstalowali ludzie z brygady naprawczej, był wyjątkowo prosty, a dźwig Dziewiątki miał automatyczny chwytak, który faktycznie działał, w przeciwieństwie do złomu, którego Pruitt używał w czasie szkolenia. Musiał tylko wyciągać pakiety z włazu, przesuwać dźwig i zrzucać je we właściwe uchwyty. Robił to nawet szybciej niż MetalStormy je zużywały.

W końcu wyładował wszystko i postanowił porządnie się rozejrzeć. Dźwig był wyposażony w niezłe systemy wizyjne, a do tego był podłączony do głównych monitorów.

Najlepszy widok dawał monitor siódmy. Kamera była zamontowana tak wysoko, że widać było nawet więcej niż z dźwigu, a ponadto miała tryb podczerwieni, pozwalający dostrzec więcej szczegółów.

W oddali widać było wciąż nadchodzące drogą z Gap strumienie Posleenów, ale były bardziej rozproszone i poruszały się o wiele wolniej. Chyba wreszcie na końcu tunelu pojawiło się światełko.

Przesunął obraz w lewo, tam, gdzie East Branch spływała z gór i rozlewała się szeroko. Zobaczył ślady poprzedniego przejazdu SheVy i westchnął. Człowiek nie powinien być zmuszany do jeżdżenia czymś takim po górach więcej niż raz w życiu.

— „Ponad górami” — zaśpiewał, przesuwając kamerę dalej — „unieś mnie w niebo…”.

Na grzbiecie góry nad East Branch zobaczył grupę Posleenów; Pruitt dał maksymalne zbliżenie, ale dopiero kiedy włączył podczerwień, zorientował się, co widzi.

— Panie pułkowniku — sapnął po chwili. — Niech pan lepiej popatrzy na monitor siódmy.


* * *

Mitchell wcisnął odpowiednie przyciski i dał obraz z siódemki na główny ekran.

— O co chodzi, Pruitt?

— Niech pan się przyjrzy grupie na grzbiecie po lewej stronie. — Pruitt mówił martwym głosem, jakby ktoś właśnie wyrwał mu duszę.

— Grzbiet nad East Branch? — spytał pułkownik, powiększając obraz.

— Tak, sir. Niech pan włączy podczerwień.

Mitchell zrobił to i zaklął.

— To są… Czy to są ludzie?


* * *

— Major Chan, przeładować broń — powiedział Mitchell. — Przygotować się do bliskiego wsparcia ogniowego. Reeves, wycofaj nas ze wzgórza. Pruitt, zabieraj dupą do włazu jeden.

— Tak jest, sir. — Kierowca sprawdził monitory, a potem obrócił czołg w miejscu i zjechał ze wzniesienia. Podejrzewając, jaki będzie następny rozkaz, cofnął do oporu i wjechał tyłem na wzgórze Savannah Church. Na widok potężnej ściany metalu chrupki na wzgórzu spanikowały, ale on miał ważniejsze rzeczy na głowie. Na przykład jak długo jeszcze będzie żył?

— Romeo Osiem-Sześć, tu SheVa Dziewięć — powiedział pułkownik na dywizyjnej sieci artyleryjskiej. — Potrzebuję ognia brygady na kwadrat UTM 29448 wschód, 39107 północ. Dajcie wszystko, co macie.

— Eee, przyjąłem, SheVa — odpowiedział dyżurny. — Ale to zajmie kilka minut. Poza tym to nie jest nasz priorytet ostrzału.

— Wykonać — powiedział Mitchell. — Mam gdzieś wasz priorytet, natychmiast wykonać.

— SheVa Dziewięć, tu Quebek Cztery-Siedem. — To był głos kapitan LeBlanc. — Co wy wyprawiacie, do cholery?

— Szykujemy się do natarcia w stronę East Branch.

Zapadła cisza, kiedy kapitan przetrawiała tę rewelację.

— SheVa, plan był inny.

— Ale plan się zmienił. Jest tam grupa ludzi, których Posleeni używają jako ruchomej stołówki. A my po nich pojedziemy.


* * *

Angela Dale odwróciła się, kiedy na południu błysnęła seria wybuchów, ale potem znów wycofała się w swój własny udręczony świat. Wiele dni temu Posleeni schwytali ją w pobliżu Franklin, kiedy podczas desperackiej ucieczki z miasta zgubiła rodziców. Była pewna, że tak samo jak wszyscy, którzy nie wytrzymywali tempa marszu, zostali pożarci.

Nie pamiętała, nie chciała pamiętać, ilu ludzi zginęło, ale na początku grupa, z którą wędrowała, była o wiele większa. W drodze przyłączały się do nich gromady zdezorientowanych uciekinierów, w tym grupka Indowy z wielkimi plecakami i tobołami na plecach.

Angela pozdrowiła ich tak jak nauczyła się w szkole, a mali zieloni kosmici najwyraźniej uznali ją za swojego najlepszego przyjaciela i natychmiast stłoczyli się wokół niej. Ich przywódca mówił po angielsku, choć z dziwnym akcentem; powiedział, że Posleeni przywieźli ich z innego świata jako inżynierów. Indowy zbudowali kilka mostów, ale potem, kiedy centaury zostały zmuszone do odwrotu, dołączono ich do grupy ludzi — użył posleeńskiego określenia „thresh” — jako ruchomą przekąskę.

Od czasu do czasu któryś z eskortujących ich Posleenów wyciągał kogoś z grupy, a potem szły w ruch noże. Ludziom czasami proponowano jedzenie, ale chociaż żołądki przyrastały im już do kręgosłupów, nikt nie przyjmował ociekających krwią strzępów ciała, które jeszcze przed chwilą było jednym z nich.

Angela już nie zwracała na to uwagi. Schowała się w ciepłej, bezpiecznej kryjówce w swojej głowie, gdzie nikt nie mógł jej skrzywdzić. Wierzyła, że pewnego dnia znów będzie jej ciepło, znów będzie bezpieczna, ale to raczej nie nastąpi na ziemi, dlatego nic już jej nie obchodziło. Szła tam, gdzie kazano jej iść, i. siadała, gdzie kazano usiąść.

Dlatego dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że artyleryjski ostrzał, który spadał na równiną, ucichł, tak samo jak ogień Posleenów. Ale to, co się działo na polu bitwy, nie miało dla niej żadnego znaczenia; mogła ją ocalić już tylko śmierć, śmierć, która była lepsza niż pożarcie.

Ale po chwili poprzez mgłę obojętności dotarły do Angeli pomruki zgromadzonych dookoła ludzi i okrzyki podniecenia Posleenów. Bała się, że to oznacza wybór kolejnego kandydata do zjedzenia, więc przesunęła się tak, żeby znaleźć się w centrum grupy. Szybko jednak stało się jasne, że chodzi o coś innego. W świetle ogni płonących w dolinie i słabego blasku księżyca, który wstał na wschodzie, ujrzeli olbrzymią masę metalu, która przewalała się przez odległy grzbiet wzgórza, podczas kiedy artyleria znów zaczęła strzelać.


* * *

— Gaz do dechy, Reeves! — krzyknął Mitchell. Kierowca ruszył w dół Chuch Hill i z powrotem pod górę z maksymalną prędkością, ponieważ to był najgorszy moment całego manewru. Przez chwilę spód opancerzonego działa był wystawiony na ostrzał, i gdyby Posleeni to wykorzystali, SheVa byłaby załatwiona. Tam bowiem znajdowały się systemy napędowe i reaktory. Ich uszkodzenie zatrzymałoby czołg na wzgórzu, gdzie staliby się nieruchomym celem dla co najmniej pięćdziesięciu tysięcy Posleenów.

Ale dzięki ostrzałowi artyleryjskiemu i zaskoczeniu szybkim natarciem wrogie pociski zabębniły o pancerz dopiero wtedy, kiedy zjeżdżali już w dół po drugiej stronie grzbietu.

— Kilzer! Zasłona wodna! Teraz!

— Eee… — Paul spojrzał na Mitchella i wzruszył ramionami. — Chyba zapomniałem powiedzieć, że woda się skończyła. Starcza tylko na pięć minut, dlatego już wszystko zużyliśmy.

— Cholera — zaklął pułkownik. — Chan!

Ale rozkaz był niepotrzebny, bo wszystkie MetalStormy już strzelały, jakby od tego zależało ich życie. I, prawdę mówiąc, zależało.

Dolina wciąż była pełna Posleenów, i nawet ci, którzy walczyli wręcz z ludzkimi obrońcami na wzgórzach, odwrócili się, żeby ostrzelać gigantyczny czołg, który parł w dół zbocza drogą na Savannah. Ale SheVa Dziewięć dawała z siebie wszystko.

Znów w kierunku Posleenów wystrzeliły wstęgi czerwonego ognia; ostrzał artylerii stworzył prostokąt otwartej przestrzeni, w kierunku którego pędziła SheVa, rzygając ogniem na wszystkie strony.

— Mitchell! — Generał Simosin zdawał się nieco poirytowany. — Co wy robicie, do cholery?

— Chciał pan przełamać opór, generale, no to go przełamujemy.

— Ty głupi sukin…

— Nad East Branch są ludzie — przerwał mu Mitchell. — Jedziemy tam i nic nas nie zatrzyma.


* * *

Arkady Simosin przez chwilę patrzył na radio, a potem wzruszył ramionami.

— Jedziemy za wami.

— Synu — rzekł do kierowcy bradleya, w którym właśnie siedział — jeśli nie dogonisz tej SheVy, zanim dojedzie do połowy doliny, każę cię rozstrzelać.

— Tak jest, sir! — odparł kierowca, wrzucając bieg. — Żaden problem — dodał z drapieżnym uśmiechem, kiedy dowódca włączył siłowniki uzbrojenia. Bradley był modelem zwiadowczym wyposażonym w podwójne działka Gatlinga kaliber 7.62 i był gotów rozpocząć żniwa.

Simosin odepchnął na bok radiowca i włączył częstotliwość dowodzenia dywizji. W słuchawkach słychać było niewyraźne rozmowy pół tuzina dowódców, ale generał natychmiast je uciszył.

— Wszystkie jednostki, DO ATAKU! TERAZ, TERAZ, TERAZ! Naprzód za SheVą. Zapomnieć o planach, zapomnieć o poprzednich rozkazach. Rozkaz brzmi: NAPRZÓD ZA SHEVĄ!


* * *

— Ruszać się! — warknęła LeBlanc, wspinając się po stopniach czołgu. Dla kobiety, która mierzyła metr pięćdziesiąt wzrostu, był to kawał drogi; tak naprawdę powinna była jechać bradleyem albo humvee, ale jeśli chciała dowodzić swoją jednostką, musiała się wdrapać.

— Ale co robimy? — spytał dowódca kompanii Bravo. Idiota stał przy swoim abramsie i zdezorientowany rozglądał się wokół.

— Jedziemy do Savannah! — odparła LeBlanc, podłączając się do interkomu pojazdu. Już miała rozkazać kierowcy, żeby ruszał, ale on sam zamknął właz i pchnął czołg do przodu. Maszyna jechała z płynnością, z której słynęły abramsy, i wydawało się, że nic jej nie może zatrzymać, choć oczywiście wystarczyłoby jedno trafienie z działka plazmowego. W czasie wojny pancerz abramsa ulepszono, ale ładunek plazmy albo hiperszybka rakieta wciąż były w stanie go przebić.

— Z powrotem do swojej jednostki, ruszać się! — wrzasnęła na dowódcą kompanii, a potem włączyła częstotliwość dowodzenia batalionem. — Wszystkie jednostki, generalny szturm! Jechać za SheVą!

Wyjrzała przez właz dowódcy, kiedy czołg przyspieszając, jechał w górę zbocza, i pokręciła głową. Sto czterdziesta siódma dywizja jest gówniana, to pewny i niepodważalny fakt, ale przez ostatni dzień czy dwa coś się wydarzyło, jakby ludzi natchnął nowy duch. Mogli być pierdołami, ale przeszli z Balsam Gap aż tutaj, podczas kiedy innym to się nie udało. I chyba spodobało im się wygrywanie z Posleenami, zamiast bezustannego dostawania po tyłku.

Dlatego właśnie nie musiała kopać swoich dowódców kompanii po dupach. Żołnierze sto czterdziestej siódmej podnosili się z okopów jak niepowstrzymana fala i z krzykiem rzucali się przed siebie.

Posleeni uciekali przez potęgą SheVy, a oni mieli im dołożyć.


* * *

— Co za burdel! — mruknął Mitchell, patrząc na monitory. Nie spodziewał się wsparcia, a tymczasem, na Boga, właśnie je dostał.

Żołnierze dywizji, niektórzy najwyraźniej bez rozkazów, wysypali się z umocnień, które zajmowali przez ostatnie kilka godzin, i rzucili się do ataku. Biegli pieszo, więc zostawali w ryle za SheVą, ale odciągali od niej ogień, choć sami byli przy tym wyrzynani.

To jednak nie miało znaczenia. Mitchell zobaczył bradleya, który wyłonił się zza grzbietu wzgórza i wjechał prosto w zgrupowanie Posleenów, kilku z nich rozjeżdżając. Przez chwilą żołnierze siedzący w środku grzali do obcych z pokładowej broni, a potem rampa desantowa opadła i piechociarze wysypali się na zewnątrz, zajmując pozycje dookoła swojego pojazdu i zasypując Posleenów ogniem. Obcy, przyzwyczajeni do rzucania się na pozycje ludzi, byli zaszokowani i wyraźnie przestraszeni; tym razem to króliki atakowały stado wilków.

Cała dolina zamieniła się w dom wariatów. Grupy ludzi biegły w głąb doliny, niektórzy dnem, inni stromymi zboczami, a przez Gap przelewał się strumień opancerzonych transporterów i czołgów. Inne pojazdy — czołgi, bradleye, humvee, a nawet jakieś ciężarówki — zjeżdżały ze wzgórz i szarżowały, zatrzymując się czasem, żeby zabrać piechotę.

Artyleria zupełnie straciła orientację i strzelała niemal na oślep; niektóre pociski spadały na ludzkie oddziały, ale nawet to nie spowalniało natarcia.

— Czy myśmy wszyscy powariowali? — spytał Mitchell, przełączając się na przedni monitor. Ale kiedy spojrzał na falujące masy Posleenów i prowadzony przez nich ciężki ostrzał, uśmiechnął się szaleńczo. — Aha.

Загрузка...