Błysk topora i świst miecza
Lśniącej zbroi pęka splot
Biegnie rumak, tarcza lśni
Bij bękartów, bij do krwi.
Czarna klacz, jak jucha ogier
Walcz, ta ziemia twą ma być
Zadmij w róg i okrzyk wznieś
Ilu z nich polegnie dziś!
Rób, co każe ci twój wódz
Niech im krew się zetnie w żyłach
Walcz, aż padniesz albo legniesz
Nas dziś nie da się zatrzymać!
Walcz niepomny bólu, trwogi
Walcz, aż stracisz całkiem zmysły
Niech ni jeden się nie przemknie
Ilu z nich polegnie dziś!
— Boże, jak to dobrze znów strzelać czymś lekkim.
Specjalistka Cindy Glenn nie uważała, w przeciwieństwie do swojego dowódcy, służby w Armii za karierę, zwłaszcza służby w takiej jednostce.
System MetalStorm wymyślono na krótko przed pierwszym kontaktem z wrogiem. Pomysł był uosobieniem prostoty, tak jak większość interesujących wynalazków. Zamiast wkładać pociski w skomplikowany system podający, wpakowano je wszystkie do lufy, jeden za drugim, a między nimi umieszczono ładunek miotający. Detonowana elektronicznie broń miała niewyobrażalną siłę ognia — dosłownie setki pocisków opuszczały lufę w ciągu kilku sekund. Jeden z testowanych egzemplarzy wykazywał nawet szybkostrzelność rzędu miliona pocisków na minutę.
System miał też jednak pewne wady. Ponieważ lufa była jednocześnie magazynem dla pocisków, „przeładowanie” wymagało wymiany całej lufy. Co więcej, system ważył astronomicznie dużo, dlatego nie było to zbyt rozsądne uzbrojenie dla piechoty, która i tak zawsze była przeciążona.
Po inwazji Posleenów MetalStormów zaczęto więc używać jako systemu „rażenia powierzchniowego”, kładącego ogień zaporowy; najlepiej określał to termin „deszcz ołowiu”. Kiedy przychodziło do powstrzymania fali natarcia obcych, siła ognia nigdy nie była za duża, a trudno było o większą niż miał MetalStorm.
Konstrukcję tę wykorzystywano także w pewnych systemach specjalistycznych, z których jednym był „Przeciwlądownikowy Zestaw Zwiększonej Siły Ognia i Opancerzenia MetalStorm”. Broń ta składała się z korpusu czołgu abrams i dwunastolufowego pakietu MetalStorm, montowanego zamiast wieży. Lufy miały kaliber 108 mm, a każda zawierała po sto pocisków przeciwpancernych z odrzucanym sabotem. Po naciśnięciu spustu system wyrzucał z siebie w czasie poniżej jednej minuty tysiąc dwieście pocisków. Spodziewano się, że taka burza zubożonego uranu, tego samego typu i kalibru, jaki opracowano dla abramsów do przebijania sowieckich pancerzy, będzie w stanie poradzić sobie z opancerzeniem posleeńskich lądowników, które często urządzały ludzkim umocnieniom piekło. Niestety, rzeczywistość nie do końca była zgodna z założeniami projektu.
System o nazwie „Malefic”, czyli „Groźny”, faktycznie był groźny, ale tylko dla swojej załogi. Abramsa zaprojektowano z myślą o pociskach 105 mm, ale upgrade do kalibru 120 mm powiódł się, co znacząco zwiększyło siłę ognia. Jednak odpalenie tysiąca dwustu przeciwpancernych pocisków z odrzucanym sabotem w czasie poniżej minuty okazało się… wcale nie najlepszym rozwiązaniem. Wielu czołgistów dezerterowało albo umyślnie się okaleczało, by uniknąć służby w MetalStormach. Bo kiedy dwanaście luf zaczynało pluć zubożonym uranem, sześćdziesięciotonowy czołg skakał jak mikser na nierównym podłożu. Rzucana po całym wnętrzu załoga często doznawała złamania kości; porównywano to do turlania się w beczce żwiru.
Mimo wielkiej siły ognia Malefic się nie sprawdził. Pancerze posleeńskich lądowników były grube, a same okręty były wielkie i rzadko zbliżały się do ziemi. Tymczasem MetalStormy były w stanie wyrządzić poważniejsze szkody jedynie z niewielkiej odległości, a próba zestrzelenia lądownika była wręcz samobójstwem.
Ponieważ jednak wojsko poniosło olbrzymie koszty i wystawiło nawet kilka kompanii Maleficów, zamiast po prostu zdjąć z nich wieże, a korpusy wykorzystać na części, władze postanowiły ich użyć między innymi do rażenia powierzchniowego.
To wymagało jednak innego systemu uzbrojenia. „Dwunastopak” 105 mm słabo nadawał się do zabijania dużej liczby Posleenów, Pociski miały aż za dużą siłę rażenia, a MetalStorm mieścił ich stosunkowo niewiele.
Ponieważ system miał nie tylko wymienną amunicję, ale i lufę, nie było powodu, aby niewolniczo trzymać się kalibru 105 mm. Zaprojektowano więc i wprowadzono do użycia jeszcze większy pakiet kalibru 40 mm.
Projekt wykorzystywał zwykły granat 40 mm, taki sam, jakim strzelał wysłużony Mk-19 Mod 4; był to pocisk w kształcie kuli, składający się z nieco ponad pół kilograma materiału wybuchowego i drutu. Skuteczny zasięg ognia wynosił trzy tysiące metrów; przy uderzeniu pocisk wybuchał, rozrzucając na wszystkie strony kłąb ponacinanego drutu, który zabijał albo ranił wszystkich w promieniu pięciu metrów.
Każdy z „czterdziestopaków” MetalStormu zawierał dwadzieścia tysięcy takich pocisków.
Zamiast dwunastu zamontowano sto luf, a zamiast stu pocisków do każdej lufy załadowano ich po dwieście.
Widać już było masę Posleenów próbujących, mimo ciężkiego ognia piechoty, przecisnąć się przez przełęcz. Obcych wyrzynano tak, że kolejne szeregi musiały się wspinać na stosy zabitych, ale i tak centymetr za centymetrem posuwali się naprzód.
Ale to się wkrótce skończy.
Glenn umieściła krzyżyk celownika na czele kolumny i otworzyła ogień.
To, co bluznęło z luf, wyglądało jak fala ognistych wymiocin. Na każde pięć pocisków jeden był smugowy, a przy takiej szybkostrzelności smugowce nie tylko tworzyły ciągły strumień, ale nakładały się na siebie. Pakiet wypluwał więc ścianę ognia półtorametrowej szerokości, która eksplodowała natychmiast, gdy napotykała jakąś przeszkodę.
Każdego Posleena trafiało jednocześnie kilkadziesiąt pocisków, w wyniku czego dosłownie znikał. Kiedy tylko stało się jasne, że natarcie zostało zatrzymane, Glenn przeniosła ogień wzdłuż drogi, by upewnić się, że objęła ostrzałem całą hordę. Efekt był taki, jakby Posleeni zostali przez jakiegoś rozwścieczonego boga przepuszczeni przez maszynkę do mielenia mięsa.
Niestety, nawet dwieście tysięcy pocisków zużywa się w krótkim czasie, dlatego już po czterech sekundach Wieża Jeden zamilkła. Po chwili Glenn wcisnęła przycisk odrzucania lufy i potężny stalowy pakiet poleciał do tyłu, na pokład SheVy.
— Jestem pusta, ma’am — powiedziała, włączając kołowrót ładowniczy. — Ale za chwilę będę gotowa.
Chan widywała już skutki działania ognia czterdziestopaków, ale mimo to odpowiedziała dopiero po chwili.
— Pewnie, nie ma sprawy. Wieża Dwa?
— Jest Wieża Dwa.
— Podjąć ogień. Trzy, kiedy Dwójka będzie pusta.
— Wieża Trzy, przyjąłem.
Chan przełączyła się z częstotliwości kompanii na interkom SheVy.
— Pułkowniku Mitchell, niedługo zabraknie nam celów.
Mitchell pokręcił głową, widząc krwawą jatkę na drodze. Urwiska po obu stronach wąskiej szczeliny były zbryzgane na żółto niemal po same szczyty. Czegoś takiego nie widywało się codziennie.
— Kiedy przejście będzie wolne, przenieście ogień nad wzgórze. Mamy tam mało miejsca do manewrów, a chrupki już jadą.
— Zrozumiano, sir. Dobrze by było, gdybyśmy wjechali na następne wzgórze. Według mojej mapy jest stamtąd widok na drugą stronę. Moglibyśmy chyba coś stamtąd zdziałać.
Mitchell parsknął śmiechem i pokiwał głową.
— Zgoda, prawdopodobnie będziemy mieli kłopoty za przejechanie kościoła. Przedzwonię do dywizji i dowiem się, czy nie mogliby zabrać nam z drogi trochę swoich chrupków.
— Tak jest, sir. — Chwila przerwy. — Wystrzelaliśmy wieżyczki od jeden do sześciu i dwanaście. Pozostałe nie mają pola ostrzału.
— Ile potrwa przeładowanie? — spytał Mitchell, patrząc w bok na machającego do niego cywilnego projektanta.
— Jeszcze jakieś trzy minuty, sir — odparła Chan. — Strzelamy o wiele szybciej niż jesteśmy w stanie ładować.
— Chwileczkę — powiedział Mitchell, wyłączając fonię interkomu i marszcząc brew na widok coraz gwałtowniej szych gestów Kilzera. — O co chodzi?
— Obróćcie wieżę — powiedział Kilzer.
— Już obróciła — odparł jadowicie Mitchell i przerwał. — O Jezu.
— Niech się pan nie przejmuje — powiedział Kilzer, machając ręką. — Obmyślałem to dłużej niż pan.
— No to jak, szefie, mam obrócić wieżę? — parsknął śmiechem Pruitt.
— Major Chan. — Mitchell znów włączył interkom. — Obrócimy wieżę tak, żebyście mogli uruchomić resztę działek.
Odczekał chwilę, potem się uśmiechnął.
— Jeśli właśnie wali pani głową w panel sterowania wieżą, niech się pani nie przejmuje. Ja też to robię.
— Dziękuję, sir — odpowiedziała Chan i Pruitt wcisnął odpowiednie przyciski.
— Powoli, Pruitt — powiedziała Chan, przełączając się na częstotliwość kompanii. — Wieża Pięć, teraz ty. — Struga ognia przemknęła nad pobliską kalenicą. — Chcę spróbować załatwić teren po drugiej stronie.
Kiwnęła głową, kiedy wieża SheVy zaczęła się obracać. Pruitt najwyraźniej dobrze wyczuwał ogień MetalStormów nawet w grubo opancerzonej kabinie sterowania, i obrócił wieżę zaraz po tym, jak Piątka skończyła strzelać. Następnie zrobił to samo, kiedy skończyła Szóstka. A więc major mogła się nie martwić.
Wystawiła głowę z włazu i przyglądała się, jak Glenn steruje lądownikiem. Na pokładzie SheVy za wieżyczką zamontowane były cztery pakiety, trzy czterdziestki i jedna stopiątka. Lądownik był obrotowym wózkiem widłowym. Kiedy już złapał za specjalne uchwyty na dnie pakietu, co było najtrudniejszym etapem ładowania, Glenn wciskała przycisk „sekwencja ładowania” i lądownik unosił wielotonowy pakiet w górę, a potem ostrożnie opuszczał go w uchwyty broni. Kiedy pakiet był już na swoim miejscu, broń wpuszczała poziome i pionowe trzpienie i cały system był już gotowy do strzału.
Proste. Tak proste, że wszystkie wieże były załadowane, zanim przyszła kolej na Dziewiątkę. Pytanie brzmiało tylko, czy kontynuować ostrzał.
We wnętrzu SheVy znajdowały się kolejne pakiety, ale wydobycie ich wymagałoby dźwigu i kogoś, prawdopodobnie Pruitta, kto potrafiłby go obsłużyć. To zaś oznaczało około godziny na uzupełnienie podręcznych zapasów amunicji, dlatego Chan nie bardzo chciała wystrzelać wszystko na oślep.
— Pułkowniku Mitchell — powiedziała, przechodząc z powrotem na interkom. — Proponuję dać im klapsa stąd, a potem albo ruszyć naprzód, przez grzbiet, albo jechać w stronę Franklin.
Mitchell żałował, że pozwolił Kitteket odejść. Bardzo by mu się przydał ktoś, kto mógłby się zająć łącznością. SheVy nie komunikowały się zbyt często. Zazwyczaj pozostawały w jednym miejscu albo poruszały się według ostrożnych wyliczeń i koordynat miejscowych dowódców, którzy dysponowali nimi jako uzupełnieniami. Rozkazy operacyjne, rozkazy przemieszczenia się i w ogóle cała łączność odbywała się z kilkudniowym wyprzedzeniem, w przeciwnym bowiem razie SheVom zdarzało się rozjechać takie przeszkody, jak umocnienia, kwatery główne albo nawet cały logistyczny „ogon” dywizji. Nie bez powodu załogi SheVy określały wszystko, włącznie z „pomniejszą” bronią pancerną, jako „chrupki”.
W czasie bitwy o Dolinę Tennessee Mitchell miał, jak zdążył się zorientować, niezależne dowództwo podlegające kwaterze głównej Armii, a to oznaczało, że znajdował się poza pętlą decyzyjną miejscowej dywizji. Musiał więc częściej niż inni dowódcy korzystać z radia. A tymczasem był to dla niego wielki problem.
— Zaczekaj, Vickie — powiedział, przełączając się na inną częstotliwość. — Whiskey Pięć Echo Sześć-Cztery, tu SheVa Dziewięć. Odbiór.
— SheYa Dziewięć, nie macie autoryzacji w tej sieci.
— Echo Sześć-Cztery, bardzo się cieszę, że tak dbacie o bezpieczną łączność. Sęk w tym, że za chwilę ruszamy do przodu, i jeśli się nie skoordynujemy, przejedziemy jakieś dwie kompanie waszych żołnierzy. Odbiór.
Pułkownik znalazł się w sieci dowodzenia dywizji, a powinien był trafić na sieć wsparcia. Ale Mitchell nie znał właściwej częstotliwości; miał tylko pospiesznie nagryzmoloną notkę „miejscowa dywizja” i częstotliwość.
— SheVa Dziewięć, potwierdź Victor Foxtrot.
— Słuchaj no, cała ta cholerna sieć jest inwigilowana, jeśli nikt wam jeszcze o tym nie powiedział. W tym również ten SOI. Poza tym nie mam waszego SOI, więc przykro mi, ale nie mogę potwierdzić. Jesteśmy tą wielką kupą żelastwa na wzgórzu przy Green’s Creek. Jak się dobrze przyjrzycie, zobaczycie na burcie napis „SheVa Dziewięć”, a na przodzie rysunek wielkiego królika. Za chwilę przejedziemy po waszym batalionie, więc może darujmy sobie te łącznościowe gierki!
— SheVa Dziewięć, tu Grizzly Sześć. Odbiór.
Głos był szorstki, z lekkim akcentem. Pasował do kryptonimu.
— Grizzly Sześć, tu SheVa Dziewięć. Odbiór.
Sześć oznaczało dowódcę. Mitchell miał nadzieję, że dowódcę jednostki, którą za chwilę mieli przejechać, a więc jest szansa, że chrupki usuną się z drogi.
— Macie rację, SOI jest infiltrowany. Ale to nie znaczy, że wy to wy. Obróćcie wieżę w tę i z powrotem.
— Chwila, Grizzly, właśnie kończymy salwę. — Mitchell wyciszył radio i spojrzał na Pruitta. — Pruitt, na czym stoimy?
— To była Ósemka. Koniec. Vickie chce zostawić sobie resztę amunicji.
— Dobra, poruszaj trochę wieżą w tę i z powrotem. I nigdy więcej nie nazywaj jej przy mnie Vickie.
— Robi się, szefie — odparł działonowy, wzruszając ramionami. Wcisnął parę przycisków. — Czemu to miało służyć?
— Nie mam pojęcia — odparł dowódca — ale przynajmniej znów rozmawiamy z miejscowymi. — Włączył mikrofon i wziął głęboki oddech. — Grizzly Sześć, zrobiliśmy to, co chcieliście.
— Potwierdzam i witamy w sieci. Przygotowanie tych ludzi do wymarszu zajmie mi przynajmniej dziesięć minut. Dokąd chcecie jechać?
— Do siodła na kalenicy, na wprost kościoła baptystów w Savannah. Koordynaty: północ 391111, wschód 293868.
Mitchell nie zastanawiał się już nad tym, że jego odpowiedź zabrzmiała dziwnie. Koordynaty podawano na podstawie linii na mapach, i im więcej cyfr użyto, tym dokładność położenia była większa. Osiem cyfr oznaczało dokładność do jednego milimetra. A więc właśnie podał swoją pozycję z dokładnością do jednego metra. Dla czołgu stumetrowej szerokości!
Normalnie w wojsku używano do określenia pozycji co najwyżej sześciu cyfr. Kiedy więc Mitchell podawał położenie w koordynatach dwunastocyfrowych, często słyszał różne uwagi, ale on zawsze miał na to prostą odpowiedź: dalmierz dział SheVa podaje pozycję w koordynatach dwunastocyfrowych.
Sam nie wiedział, dlaczego — może powinien zapytać o to Kilzera? — ale cyfr było dwanaście. Kiedy człowiek widzi cyfry, ma do wyboru dwie rzeczy. Może je zaokrąglić do normalnych, sześciocyfrowych koordynat albo po prostu przedyktować je z ekranu. Zaokrąglanie nie było trudne, trwało kilka sekund, ale często w samym środku pojedynku ogniowego rozpraszało. Dlatego właśnie Mitchell po prostu odczytywał te cholerne dane z ekranu.
— Zrozumiałem, SheVa — odparł po chwili dowódca. — Nie ruszajcie się, dopóki się znowu nie odezwę.
— Przyjąłem i uprzedzam, że mam zamiar po salwie z tej pozycji wycofać się, a potem wyjechać z tej strefy. Wolałbym nie omawiać tego na otwartym kanale. Proszę, uprzedźcie odpowiednie osoby. Odbiór.
— Zgoda. Po waszej salwie idziemy na obiad.
— Przyjąłem, Grizzly.
— Grizzly Sześć. Bez odbioru.
— Czy ktoś z was wie, kto to był? Dowódca batalionu czy kto? — zwrócił się do swojej załogi Mitchell.
— W tej okolicy jest sto czterdziesta siódma dywizja piechoty — odparł Kilzer, nie podnosząc wzroku znad swojego notesu. — Ma w logo niedźwiedzia grizzly.
— O cholera — jęknął Mitchell. — To był dowódca dywizji?
Arkady Simosin dostał drugą szansę.
Niewielu dowódców korpusu, którzy stracili osiemdziesiąt procent swoich ludzi, dostawało drugą szansę. Większość z nich dowodziła potem co najwyżej kompanią porządkową, a więc powinien się cieszyć.
Po Waszyngtonie został zdjęty ze stanowiska i zdegradowany do stopnia pułkownika. Jedynym powodem, dla którego nie wyrzucono go w ogóle z Armii, było to, że komisja śledcza uznała hackerski atak na korpuśny system artyleryjski za niemożliwy do przewidzenia, i stwierdziła, że korpus miał bardzo niewielu oficerów wyszkolonych w nowoczesnych technikach. Simosin trafił więc jako pułkownik do biura planowo-szkoleniowego sztabu operacyjnego Trzeciego Zgrupowania Armii.
Potem znów starał się o awans na generała brygady. Trzy razy. Pierwsze dwa razy poszło nie po jego myśli; oficerowie komisji awansów uznali go za nie nadającego się na generała. Za trzecim razem jednak przeszedł. Dawniej można było próbować tylko jeden raz, ale ze względu na trwającą wojnę, kiedy nawet generałowie byli czasem ofiarami Posleenów, zasady trochę złagodzono.
Simosin został w sztabie Armii, a potem został przeniesiony do korpusu Asheville, kiedy wyszło na jaw, że jedyną troską jego biura było własne przeżycie.
W Asheville nie było łatwo. Od kilkuset dni pięć dywizji bezustannie walczyło na froncie. Z wyjątkiem kilku miast-fortec na równinach, Ashevilie broniło się chyba najbardziej zażarcie. Lądownikom, C-Dekom i Minogom udało się pokonać Centrum Obrony Planetarnej, a nawet wylądować w obrębie umocnień. Bezustannym problemem były sondujące ataki, najczęściej pojedynczych Wszechwładców, którzy albo byli tak głupi, że nie wiedzieli, na co się porywają, albo cierpieli na przerost ambicji.
A więc jednostki, które stały na liniach — zazwyczaj trzy z pięciu dywizji — miały bardzo mało odpoczynku i prawie zero szkolenia. Z kolei dwie pozostałe jednostki traktowały fakt pozostawania na tyłach jako przyzwolenie na nieograniczone opierdalanie się. Co prawda dwie trzecie, czasu na tyłach było przeznaczone na „uzupełnienie i odświeżenie sił”, ale resztę czasu żołnierze mieli poświęcać na szkolenia: pracę nad indywidualnymi umiejętnościami, oficerskie „taktyczne ćwiczenia bez żołnierzy” i taktyczne ćwiczenia małymi oddziałami.
Zamiast tego oficerowie wszystkich dywizji odwalali papierkową robotę i pozwalali swoim oddziałom opieprzać się.
Stało się to oczywiste co najmniej rok wcześniej, kiedy niewielka grupa Posleenów zajęła pozycję na Butler Mountain i zaczęła nękać ogniem siły pomocnicze. Aby ich stamtąd przepędzić, wysłano najpierw batalion, potem brygadę, a w końcu całą dywizję jednostek „uzupełniających i odświeżających siły”. Dowodzący Posleenami Wszechwładca był do tego stopnia zawzięty i cwany, że odbudował pozycje obronne i je zajął, ale do wypędzenia go stamtąd nie należało angażować aż całej dywizji. Gdyby zaś którakolwiek z posleeńskich jednostek w okolicy wpadła na pomysł, żeby go wesprzeć, Asheville mogłoby upaść.
Oficer operacyjny i dowódca korpusu zostali odwołani, a nowy operacyjny zażyczył sobie Arkady’ego. Simosinowi powierzono dokonanie oceny indywidualnego szkolenia jednostek.
To, co zastał, było jeszcze gorsze niż się spodziewał. Całe oddziały nie miały nawet skalibrowanych celowników broni. W parku maszyn stały transportery opancerzone dla dwóch brygad, ale żadna z nich od trzech lat nie ćwiczyła.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było obcięcie do jednej trzeciej czasu na „uzupełnienia i odświeżenie” na tyłach. Wiedział, że to nie wystarczy, że jednostki będą wracały zmęczone na front, ale dopóki nie nauczą się na nowo, jak być żołnierzami, odpoczynek musi zaczekać.
Potem za zgodą oficera operacyjnego zaczął sprawdzać, które raporty były prawdziwe, a które były tylko wytworami fantazji dowódców oddziałów. Część z nich odwołano, inni obrazili się na długi czas. No trudno. Chodziło o to, żeby się upewnić, że żołnierze będą gotowi walczyć, a nie tylko siedzieć na swoich pozycjach i czekać, aż Posleeni sami nadzieją się na automatyczne systemy obronne.
Ćwiczenia kondycyjne, ćwiczenia z bronią, ćwiczenia taktyczne, taktyka małych oddziałów i piechoty zmechanizowanej, wszystko to naraz ruszyło. A oprócz tego testy mające sprawdzić biegłość wykonywania podstawowego zadania żołnierzy, czyli obsługi automatycznych systemów obronnych Muru.
Powoli, biegając co najmniej osiemnaście godzin dziennie przez blisko półtora roku, Simosinowi udało się doprowadzić część jednostek do stanu, w którym mogły dwiema rękami znaleźć własną dupę. Jedną z tych, które nadal nie mogły, była sto czterdziesta siódma dywizja.
Oczywiście to nie była jego wina. Za każdym razem, kiedy dywizja wracała na Mur, ponosiła potężne straty. Podczas gdy inne jednostki miały pięć, dziesięć procent zabitych i rannych w masowych atakach, ona ponosiła straty rzędu trzydziestu, czterdziestu czy nawet pięćdziesięciu procent. Nieustannie potrzebowała więc rekrutów, a rekruci zawsze przychodzili nie doszkoleni.
Kiedy sto czterdziesta siódma po raz drugi przeszła cykl odpoczynku, ćwiczeń i uzupełnień, Arkady pojechał razem z żołnierzami na Mur. Jednostka opuściła tyły z rekrutami, którzy, jak Simosin dobrze wiedział, ledwie zaznajomili się z obsługą własnej broni. Zamiast jednak natychmiast po dotarciu na miejsce rozpocząć ćwiczenia, dywizja przycupnęła w miejscu jak gromada ślimaków. Kilku rekrutów, z którymi generał rozmawiał, wiedziało tylko tyle, że nie mają pojęcia, jak walczyć z Posleenami z tak ciężko ufortyfikowanych pozycji. „Weterani” natomiast byli zdania, że nowych nie warto szkolić; większość z nich i tak polegnie w pierwszym ataku. Po co się więc przemęczać?
Oczywiście oni nigdy nie byli niczemu winni.
Jeden z niewielu wojskowych aforyzmów, które Arkady uważał za wiecznie żywe, brzmiał: „Nie ma złych regimentów, są tylko źli oficerowie”. Słowo szepnięte do ucha oficerowi operacyjnemu wystarczyło, żeby oficer odpowiedzialny za „bieżące ćwiczenia” zaczął zwracać baczniejszą uwagę na metody szkoleniowe sto czterdziestej siódmej.
Jeśli ktoś nauczył się czytać Posleenom w myślach, to na pewno nie był to oficer wywiadu korpusu Asheville. Marshall był przyzwoitym facetem, ale taktyka Posleenów przekraczała jego możliwości pojmowania, tak samo jak jego analityków. Tego dnia Arkady wpadł na codzienne zebranie, żeby popatrzeć, jak jego sztabowcy wygłaszają swoje kazania. Pokazywał się tam od czasu do czasu, wyznając zasadę „ufaj i sprawdzaj”; było to rozsądne podejście zarówno w dowodzeniu, jak i w dyplomacji atomowej.
Młody podpułkownik wywiadu — wszyscy wyglądali po odmładzaniu jak dzieci, ale ten miał najwyżej trzydzieści pięć, może czterdzieści lat — właśnie skończył swoją prezentację, w której dowodził, że „tylko dwa z trzydziestu pięciu wskaźników zapowiadają większy atak Posleenów w przyszłym tygodniu”. Innymi słowy, wszyscy mogą wyciągnąć się brzuchem do góry i zrelaksować. Następnie facet od korpuśnej artylerii zaczął im serwować cotygodniową dawkę relanium w postaci niezliczonych kolumn mniej lub bardziej niezrozumiałych liczb.
— Średnie dzienne zużycie luf na baterię w ciągu ostatniego miesiąca wykazywało tendencję zniżkową, podczas gdy wskaźnik zużycia standardowych typów amunicji szczęśliwie rósł. Na podstawie sporządzonej przez wywiad analizy zamiarów Posleenów możemy stwierdzić, że prawdopodobnie zaczniemy wyprzedzać krzywą zużycia luf za nie więcej niż trzy miesiące. W ostatnim kwartale zaobserwowano wśród drugorzędnego personelu technicznego znaczne postępy w zakresie analiz naprężeń trzpieni.
Wszystko to mówił cichym, monotonnym głosem. Artyleria zawsze przysyłała tego samego człowieka, i był to jeden z powodów, dla których większość starszych stopniem oficerów unikała codziennych zebrań jak ognia.
Arkady właśnie zaczął przysypiać — wczorajszy dzień był długi i męczący — kiedy szef sztabu korpusu, który przychodził tu codziennie i wyjątkowo jeszcze nie chrapał, wstał i ze zdecydowaną miną przerwał prezentację.
— Dzięki, Jack, to było jak zwykle świetne, ale sto dziewięćdziesiąta trzecia donosi o ciężkim szturmie na Mur przy drodze międzystanowej 40. Myślę, że wszyscy powinniśmy wrócić na stanowiska i wreszcie zacząć zarabiać na swój żołd.
Ciężki szturm Posleenów oznaczał tysiące poległych, a nawet mógł się zakończyć — gdyby żołnierze się nie spisali — upadkiem miasta i milionami cywilnych ofiar. Mimo to widać było, że wszyscy na sali z trudem powstrzymują się od wiwatowania. Udało im się uniknąć reszty prezentacji artylerii korpusu! Hura!
Sto dziewięćdziesiąta trzecia dywizja mocno ucierpiała, ale sto czterdziesta siódma, w którą był wymierzony drugi atak, praktycznie przestała istnieć. Poniosła straty rzędu ponad pięćdziesięciu procent, i gdyby nie jedna z rezerwowych dywizji, Mur by padł.
Kiedy tylko straty dywizji uzupełniono świeżymi rekrutami, Arkady wywalił do kosza program ich szkolenia i zajął się tym, żeby poborowi nabrali biegłości jedynie w podstawowych umiejętnościach bojowych. Dowódca dywizji protestował, twierdząc, że taki program stoi w sprzeczności z polityką sił naziemnych, i miał rację. Ale wybór był prosty: albo dywizja będzie zupełnie nie przygotowana, albo będzie w stanie przynajmniej utrzymać się na umocnionych pozycjach.
Dywizja była akurat w samym środku szkolenia, kiedy Posleeni uderzyli na Rabun Gap i Asheville.
Szturm zmusił sto dziewięćdziesiątą trzecią, która akurat była w fazie odpoczynku, do natychmiastowego przejścia na front. Sto czterdziesta siódma poszłaby za nią, ale Posleeni zajęli Rabun Gap i zaczęli zbliżać się od tyłu do Asheville.
Dowódca korpusu nie miał więc wyjścia — wystawił sto czterdziestą siódmą, żeby spróbowała zatrzymać obcych zbliżających się od strony Rabun. Korpus Rabun zebrał poważne cięgi po niespodziewanym ataku oraz kilku atomowych eksplozjach zniszczonej SheVy i lądowników, które jej siostra zestrzeliła podczas odwrotu. Całą jednostkę trzeba było zastąpić nową albo odtworzyć.
W tym czasie korpus Asheville miał za zadanie „oprócz innych obowiązków” wypchnąć prawie milion obcych z doliny i odsunąć ich od wąskiej nitki autostrady międzystanowej 40, która jako jedyna utrzymywała jeszcze Asheville przy życiu.
To była robota dla Dziesięciu Tysięcy, dla pancerzy wspomaganych. To było zadanie dla elitarnej piechoty zmechanizowanej, z ciężkim wsparciem artyleryjskim.
A tymczasem dostała je sto czterdziesta siódma.
Dywizja zabrała się do tego niewiarygodnie wolno, tak że Posleeni zdążyli zająć bardzo ważną przełęcz Balsam Pass i odciąć nie tylko większą część korpusu Rabun, ale także jedyną SheVę, która mogła wesprzeć kontrofensywę.
Sto czterdziesta siódma spróbowała w końcu szturmu na przełęcz. Próbowała i próbowała. Nie ponosiła przy tym dużych strat, ale jednak było ich za dużo jak na osiągane rezultaty. Ponieważ od chwili odwołania ostatniego oddziału z tyłów Arkady nie miał nic do roboty, dowódca korpusu posłał go tam, żeby się zorientował, co się dzieje. Simosin zastał to, czego się spodziewał. Autostrada 74 była w stronę Balsam Pass zakorkowana długą linią pojazdów, a wzdłuż drogi maszerowali w dwuszeregach żołnierze. Żaden pojazd nie stał w szyku obronnym, żaden z żołnierzy nie wiedział, co ma robić, dokąd idzie ani co w ogóle się dzieje. Wszyscy byli ponurzy i nieszczęśliwi, że wyciągnięto ich z wygodnych koszar.
Kwatera główna dywizji wyglądała jeszcze gorzej. Simosin przypomniał sobie przeczytany gdzieś opis Brytyjskich Sił Ekspedycyjnych podczas pierwszej bitwy o Francję. Pisano tam na temat generałów, którzy „snuli się po namiocie dowodzenia, szukając sznurka”. Był przekonany, że to żart, dopóki nie zobaczył, jak dowódca sto czterdziestej siódmej dywizji pyta wszystkich, czy nie mają zatemperowanego ołówka, a tymczasem z kieszeni wystaje mu długopis.
„Front” nie wyglądał o wiele lepiej. Batalion wysłany do odbicia przełęczy rozpoczął wstępne natarcie bez rozpoznania, dlatego kilka pierwszych ciężarówek pełnych żołnierzy wjechało prosto w zasadzkę. Zostali zatrzymani dosłownie przez jednego Posleena. Zginęło nie więcej niż pluton żołnierzy, ale nagle wszystkie jednostki przeraziły się, że Posleeni mogą być wszędzie!
Dowódca batalionu wahał się, co robić, oficer rozpoznania był skończonym durniem, a oficer wykonawczy doznał załamania nerwowego. Wydany kompaniom rozkaz natarcia został zignorowany, gdyż dowódcy kompanii nie potrafili podnieść swoich ludzi z ziemi. Wezwanie ognia artyleryjskiego doprowadziło do ostrzelania wszystkiego z wyjątkiem celu, w tym żołnierzy z pierwszych szeregów. W końcu samotny Posleen został trafiony pociskiem z moździerza i kilku żołnierzy zaczęło się czołgać do przodu, mimo że mieli do pokonania prawie cztery tysiące metrów.
Arkady wrócił do kwatery korpusu, gdzie w krótkich i dosadnych słowach określił sytuację na przełęczy. Po chwili dowódca korpusu podyktował krótką notatkę.
„Generał dywizji (tymcz.) Arkady Simosin mianowany dowódcą sto czterdziestej, siódmej dywizji piechoty na miejsce generała Wilsona Mosera. Generał Wilson Moser odwołany”.
— Arkady, ma pan dwadzieścia cztery godziny na dojście do Rabun Gap — powiedział dowódca.
— Będzie niewesoło.
— Mam to gdzieś. Niech pan dojdzie do Rabun albo chociaż w pobliże, a te gwiazdki nie będą tymczasowe.
W ten oto sposób Simosin dostał drugą szansę. I mógł się przekonać, że niezależnie od tego, jak trudna była pierwsza szansa, druga zawsze jest trudniejsza.
W kwaterze głównej dywizji wręczył generałowi Moserowi notatkę o mianowaniu go dowódcą. Potem wydał szefowi sztabu kilka rozkazów.
— Opanować mi ten burdel. Jeśli usłyszę choć jeden głos histerii, zastrzelę. Jeśli zobaczę jednego uciekającego oficera, zastrzelę. Jeśli mapy nie będą skorygowane, zastrzelę pana. Idziemy do Rabun Gap. Jeśli dojdę tam choćby tylko z jednym plutonem, to przynajmniej będzie to pluton, który wie, co robi.
Potem pojechał na front. Prowadząca kompania znów utknęła na kolejnej posleeńskiej zasadzce.
— Padnij, panie generale! — krzyknął kapitan. Od strony drogi dał się słyszeć trzask wystrzałów, ale pociski poszły górą.
— Kapitanie, czy dookoła giną pana ludzie?
— Nie, sir.
— Tylko wtedy należy padać na brzuch, kapitanie.
Kompania kuliła się po obu stronach drogi, wciąż w szyku przemarszowym. Nikt nie próbował podejść dalej.
Generał wyparzył na poboczu kompanijnego snajpera, przyciskającego do piersi barreta kaliber .50.
— Synu, umiesz z tego strzelać?
— Tak jakby…
— Dawaj.
Zabrał karabin i płaszcz maskujący, a potem zsunął się z nasypu do rowu, niemal łamiąc nogę w kostce.
Rów znajdował się po lewej stronie drogi; po prawej było niemal pionowe urwisko, a w dole płynął strumień. Generał wbiegł na wzgórze po prawej; na szczycie zdał sobie sprawę, jak bardzo traci się kondycję po osiemnastogodzinnych dniach pracy bez urlopów. Zarzucił na głowę płaszcz maskujący i podczołgał się do przodu.
Posleen prawdopodobnie siedział jakieś pięćset metrów dalej, ale Simosin za cholerę nie mógł go wypatrzyć. Wytężał wzrok, ale ponieważ wszyscy żołnierze siedzieli pod osłoną, obcy nie strzelał.
— Kapitanie! — zawołał do dowódcy kompanii. — Niech jeden z pana ludzi się podniesie!
— Co?!
— Muszę zobaczyć, gdzie jest ten Posleen. Niech jeden z pana ludzi mu się pokaże.
— Chyba… — Zapadła chwila ciszy. — Chyba się nie zgodzą!
— Dobra — odparł generał i wpakował kulę w mur obok głowy żołnierza na szpicy. — Ty! Wyjdź na drogę. Kiedy Posleen strzeli, znów możesz się schować.
Widział wyraźnie twarz zwiadowcy. Chłopak miał jakieś siedemnaście lat i był przerażony. Spojrzał w stronę wzgórza, na którym leżał generał, i pokręcił głową.
— Nie!
Arkady wziął głęboki oddech i strzelił. Pocisk kaliber pięćdziesiąt zrykoszetował od muru za szeregowcem i rozerwał mu brzuch w fontannie krwi i wnętrzności.
— Ty za nim! Wyłaź na drogę! Ale już!
Żołnierz wyszedł, a wtedy Arkady’emu w końcu udało się wypatrzyć Posleena. Wystarczyła jedna kula.
Kiedy wrócił do kompanii, zobaczył starszego sierżanta sztabowego stojącego z wymierzonym w kapitana karabinem.
— Gdyby pan zrobił to, co do pana należy, ten chłopak by żył — powiedział zimno. — Jeśli pana ludzie nie chcą się ruszać, trzeba ich do tego zmusić. Jeśli nie słuchają rozkazów, trzeba ich do tego zmusić. Daję panu drugą szansę. Ruszaj pan dalej tą drogą. Jeśli pan nie da rady, znajdę kogoś, kto sobie poradzi. A jeśli będę musiał pana odwołać, to jedynie w worku na zwłoki.
Odwrócił się do snajpera i rzucił mu piętnastokilogramowy karabin.
— Naucz się tego używać. Jeśli myślisz, że możesz do mnie strzelić, niech to przynajmniej będzie twój najlepszy strzał.
Wieści o tym, co się wydarzyło, szybko się rozeszły.
Po tym jak atomówka „załatwiła” większość Posleenów, a na niedobitki uderzyły siły od strony Rabun, dywizja dotarła do przełęczy. Po drugiej stronie poszło już jak z górki. Simosin odwołał całkiem sporo ludzi, a ci, których wyznaczył na ich miejsce, odwołali jeszcze więcej, ale dywizja w końcu zaczęła działać. Generał słyszał jeszcze o dwóch ofiarach własnego ognia, z czego jeden strzał był skierowany z przodu do tyłu, a nie odwrotnie, ale miał to gdzieś. Kiedy tylko przełęcz została oczyszczona, wysłał batalion abramsów i bradleyów na zwiad. Przy niewielkim oporze zdobyli Dillsboro, a potem pod coraz cięższym ogniem potoczyli się drogą do Green’s Creek. Nowo mianowany oficer artylerii w końcu znalazł ludzi, którzy potrafili trafić w coś mniejszego od stodoły, a oficer logistyki wreszcie się połapał, jak ma przemieszczać ciężarówki. Trzeba im było tylko wyjaśnić, że powinni zapamiętać dotychczasowe nauczki, w przeciwnym bowiem razie dostaną nowe.
Generał nie lubił zgrywać sukinsyna i bardzo mu się nie podobało, że zabił tamtego biednego, samotnego szeregowca. Ale ten jeden pocisk wyrwał dywizję z marazmu lepiej niż dwa miesiące szkolenia czy zabicie co dziesiątego człowieka.
Pod Green’s Creek jednak znów ich zatrzymano, i to na dobre. Czoło dywizji dało się posiekać na kotlety, próbując wypchnąć Posleenów z ich pozycji w Dolinie Savannah. Następna brygada także poniosła ogromne straty, zajmując wyżej położone tereny, ale im się udało. Poważnym problemem było to, że zamiast rozproszonych na skutek nuklearnego ostrzału Posleenów dywizja miała do czynienia z nie kończącymi się świeżymi siłami, które bezustannie wylewały się z przełączy Rocky Knob. Simosin tracił ludzi w zastraszającym tempie, a obcych przybywało i przybywało. Wreszcie pojawiła się SheVa.
Generał miał już z nią do czynienia, ale pierwszy raz widział ją tak odszykowaną. Na szczycie wieży było zamontowane coś, co wyglądało jak MetalStormy 105, a na przodzie był jakiś dodatkowy pancerz. Tryskająca z czołgu fontanna wody była widoczna z odległości wielu kilometrów. Najwyraźniej w Scott’s Creek miało miejsce coś więcej niż tylko pospieszna naprawa.
Jeśli czołg przyjąłby bezpośredni ostrzał, a wyglądał tak, jakby mógł, i strzelałby w głąb doliny, Simosin mógłby natarciem ze swoich obecnych pozycji zepchnąć Posleenów aż na sam kraniec Doliny Savannah. Tamtejsze ukształtowanie terenu bardziej sprzyjało obronie, a przy ostrzale atomowym z SheVy dywizja mogłaby się przebić.
— Synu, jedź do drugiego batalionu — powiedział generał. Miał zwyczaj objeżdżać pole bitwy i wszyscy wiedzieli, że Pan Generał w każdej chwili może pojawić się w najmniej oczekiwanym miejscu. — Zobaczmy, czy znajdziemy centrum dowodzenia batalionu.
— Tak jest, sir.
Dowódcy batalionów zaczęli dowodzić z pierwszej linii; tylko w ten sposób mogli mieć pewność, że żołnierze robią to, co im kazano. A ponieważ można tam było również spotkać generała, chowanie się. na tyłach nie wchodziło w grę.
Oznaczało to, że kierowca musi pojechać zasranym humvee prosto pod ogień Posleenów. Znowu.
Ale nie zamierzał powiedzieć temu zimnemu, rozgniewanemu oficerowi „nie”.
Wolałby rzucić się ze scyzorykiem na Posleenów.