6

Rabun Gap, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
12:00 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, poniedziałek, 28 września 2009

Tommy podniósł wzrok znad odczytów stanu amunicji, kiedy major przeskoczył nad bocznymi umocnieniami stanowiska bojowego Kosiarzy.

Znajdowało się ono około stu metrów za główną linią obrony, niedaleko okopu dowództwa batalionu. Podobnie jak reszta żołnierzy, Kosiarze wykopali sześciometrowej szerokości rów, nieco płytszy z tyłu.

Jeśli tylko dysponowali amunicją, mogli atakować różnego rodzaju ciężką bronią; mieli 75-milimetrowe moździerze do ognia pośredniego i ciężkie działka fleszetkowe do walki z bliska, nie mieli tylko systemów przeciwlądownikowych.

Niestety w ciągu ostatnich dziewięciu godzin wystrzelali całą amunicję, jaką mieli, a potem zebrali większość uzupełnień i również je zużyli. Dwa razy podchodzili pod główną linię obrony, żeby wesprzeć ją fleszetkami, atakowali lądowniki i odpalali moździerze, aż wreszcie zostały im tylko puste skrzynie po amunicji.

Tommy miał jeszcze dwadzieścia kilka magazynków, ale nie pasowały one do broni Kosiarzy, a poza tym dwadzieścia kilka magazynków i tak nie mogło powstrzymać Posleenów. Nie była to pocieszająca myśl, zwłaszcza że zapasy amunicji całego batalionu w błyskawicznym tempie topniały.

— Poruczniku — powiedział Mike, zsuwając się w błoto na dnie okopu. Lekki deszcz przestał już padać, ale zdążył wypełnić wszystkie okopy kilkoma centymetrami śliskiego pomarańczowego błota, słynnej „georgijskiej czerwonej gliny”. Batalion tracił energię między innymi na to, by pancerze nie ugrzęzły w błocie.

— Panie majorze — odparł Tommy.

— Oglądał pan odczyty batalionu? — spytał dowódca.

— Aha.

— Mam pomysł na kontynuowanie tej misji.

— Jaki to pomysł, sir?

— W pana głosie słychać złość, poruczniku.

Chociaż z powodu pancerza nie było tego widać, Tommy przysiągłby, że O’Neal jest rozbawiony.

— Cóż, sir, lubię zabijać Posleenów, ale nienawidzę dawać im się zabić tylko dlatego, że skończyła mi się amunicja. Tego rodzaju sytuacje zawsze mnie irytują.

— W takim razie mam dla pana dobrą wiadomość. Pan i pana ludzie uratujecie nam wszystkim tyłki.

— To świetnie, sir. Czy to się łączy z zabijaniem Posleenów?

— Możliwe, ale głównie z dźwiganiem ciężarów. Pana oddział używał standardowej amunicji, więc macie najwięcej energii z całego batalionu. Chcę was wysłać po amunicję. I po zasilanie.

Tommy rozłożył ręce.

— Ten, kto nosi amunicję, także służy. Przysyłają nam uzupełnienia?

— Nie, ale przypadkowo niedaleko stąd znajduje się dość duży magazyn z wyposażeniem pancerzy wspomaganych.

— Aha.

— To nieoficjalny magazyn, a więc do chwili, kiedy zaczęliśmy o tym rozmawiać, Posleeni nie powinni o nim wiedzieć.

Tommy skrzywił się, nie mogąc z powodu żelu pokręcić głową.

— Nieoficjalny?

— Cóż, wolałbym, żeby nikt się o nim nie dowiedział, ale jeśli mam do wyboru stanąć przed sądem za stworzenie magazynu na rodzinnej farmie albo stracić cały batalion, nie będę się długo zastanawiał.

— Aha.

— To nie koniec dobrych wiadomości. Pana dziewczyna jest na farmie wraz z grupą cywilów i wojskowych. Może ją pan zaprząc do noszenia amunicji.

Tommy zacisnął zęby i policzył do dziesięciu.

— Mam przyprowadzić tutaj Wendy?! Co ona, do cholery, robi w tym gównie?

— To samo, co moja córka. Próbuje przeżyć — powiedział O’Neal, zdradzając tonem głosu rozbawienie.

— Pana córka?

— Najwyraźniej przeżyła atomówkę, która zabiła mojego ojca. — Mike wskazał na północny zachód. — Są jakieś dziesięć kilometrów w tamtą stronę. Tam się wychowałem.

— O cholera, sir, ja…

— Niech się pan o to nie martwi. — Mike machnął ręką. — Powiedzmy po prostu, że obaj mamy dobry powód, żeby utrzymać tę pozycję. I przeżyć. — Przerwał na chwilę, a potem bezradnie rozłożył ręce. — Ale… jeśli nawet uda nam się odbić przełęcz po tym, jak się wycofamy, prawdopodobnie już stąd nie wyjdziemy. Cholera, nawet nas pewnie nie wyniosą…

— Wysyłają do nas SheVę, sir.

— Tak. Jedna SheVa i milion Posleenów. Przepraszam bardzo, ale, bez urazy, nie sądzę, żeby nawet Dziesięć Tysięcy dało radę, a co dopiero SheVa bez wsparcia. Chodzi mi o to… że kiedy zobaczy pan moją córkę… niech jej pan po prostu powie, że ją kocham. Dobrze?

— Dobrze, sir. — Tommy chciał coś powiedzieć, ale powstrzymała go uniesiona ręka majora.

— Podałem pana przekaźnikowi wszystkie informacje, jakich potrzebuje, na temat magazynu i punktu zbornego — ciągnął O’Neal. — Mamy bardzo mało czasu, więc niech pan natychmiast rusza, jeszcze przed resztą batalionu. Powinien pan trochę odpocząć, kiedy spotka się pan już z tamtą grupą. I swoją panią. — O’Neal wykonał bliżej nieokreślony gest, a potem poklepał porucznika po kolanie pancerza. — Niech pan korzysta, ile wlezie, Tommy. Bóg rzadko daje drugą szansę.

Z tymi słowami wytoczył się z okopu i poczołgał w stronę pozycji batalionu.


* * *

— Szefie, mamy mały problem.

Starszy sierżant sztabowy Ernie Pappas wciąż wolał określenie „Gunny”. Przeszedł na emeryturę w stopniu sierżanta na długo przedtem, zanim obcy stali się czymś więcej niż tylko wytworem science fiction. Ale jako jeden z pierwszych odmłodzonych, od czasu pierwszych lądowań albo odbywał szkolenia, albo walczył na froncie. I umiał rozpoznać spieprzoną taktycznie sytuację.

— Jasne, że mamy — odparł O’Neal. — Będzie ciężko jak cholera oderwać się od nich.

Batalion stawiał ciągłą zaporę ogniową, ale Posleeni bez końca nacierali. Wprawdzie zwolnili tempo ataku i wszystkie siły na północy wycofały się, ale wciąż pozostawali w kontakcie bojowym. Po oderwaniu się od wroga batalion miał zasadniczo dwie możliwości. Mógł wycofać się szybko, nad ziemią, albo powoli, okopując się. Ale w żadnym z tych przypadków nie mógł prowadzić ognia; wskaźniki poziomu energii niektórych pancerzy, mimo uzupełnień, znów wchodziły na czerwone pola.

— Pokąsają nas, kiedy się wycofamy — ciągnął.

— Nie tylko nas pokąsają — dodał Gunny. — Dostaniemy ostry łomot.

— A jeśli ruszą w pościg? — spytał Stewart.

— Wejdziemy na Black Rock Mountain — powiedział O’Neal. — Ciężko im będzie nas ścigać.

— Oni to wszystko słyszą, wie pan o tym — wtrącił Duncan.

— Tak, ale nie sądzę, żeby mogli tak szybko koordynować ataki. W przeciwnym razie już by nam siedzieli na karkach. Ile razy ostro na nas uderzali? Pięć, sześć? Gdyby ten, kto kieruje tym cyrkiem, mógł nam teraz przyłożyć, już by to zrobił.

— A więc powinniśmy odskoczyć, dopóki się tak tłoczą? — zauważył Stewart.

— Tyle tylko, że dostaniemy niezły łomot — powiedział Gunny Pappas.

— Ciągle pan to powtarza, Gunny. Wiem o tym.

— Łomot będzie mniejszy, jeśli ktoś zostanie, żeby ich przytrzymać.

O’Neal odwrócił się do starego sierżanta.

— Chyba żartujesz.

— Sir, mamy w perspektywie prawie pięćdziesiąt procent strat, jeśli po prostu wyskoczymy z okopów i pobiegniemy. Nie mamy granatów, nie mamy moździerzy, nie mamy czym się odgryzać. W tej chwili na linii jest pięciu do sześciu Wszechwładców. Jeśli nie będą czymś zajęci, zmiotą nas nawet pod hologramami.

— Wiem, Gunny, ale to nie znaczy, że poświęcę pionki, żeby ratować króla — powiedział cicho O’Neal. — Albo gońca. Idziemy wszyscy, najszybciej jak można. Musimy tylko dotrzeć do skraju przełęczy. Będziemy na widoku piętnaście, maksimum dwadzieścia sekund.

— A przez ten czas Posleeni będą do nas grzali z tyłu — mruknął Duncan. — A tam jesteśmy najsłabiej opancerzeni. Oprócz pana.

— Dzięki — odparł zimno Mike.

— Mamy kilku żołnierzy, którzy i tak są… niesprawni — powiedział ponuro Pappas. — Nagel i Towbridge stracili nogi. Niech mnie pan zostawi z grupą takich, co mają najmniej energii, są najciężej ranni, chorzy i leniwi. Osłonimy was, kiedy będziecie spieprzać.

— Możemy wycofywać się, kryjąc ogniem — powiedział Stewart. — Tyle że nie jestem idiotą i wiem, że Posleeni nas wtedy zadepczą. Chryste, sierżancie!

Mike wbił wzrok w ziemię, a pozostali patrzyli na niego i czekali. W końcu odezwał się.

— Piętnastu. To wystarczy, żeby przydusić ich ogień, kiedy będziemy się wycofywać. Zrobię listę. — Przerwał i przeszedł na częstotliwość prywatną. — Sierżancie, już dawno wybaczyłem panu Waszyngton.

— Wiem, szefie — odparł szorstko sierżant — że chciałby pan zostać, ale pan nie może. Batalion po prostu… zniknie, jeśli pan oberwie. Potrzebuje pan Duncana i Stewarta, żeby się zajmowali szczegółami. Ja tu wystarczająco długo wytrzymam.


* * *

Mosovich poszedł przodem w górę zbocza. Na szczycie, mimo ciągle padającego deszczu, wyraźnie widać było śliską ścieżkę prowadzącą do jaskini. Wilgoć i nachylenie terenu nie były jedynymi przeszkodami, z którymi musieli się zmagać; całe wzgórza były zasłane drzewami zwalonymi w wyniku wielokrotnych wielokilotonowych wybuchów.

Poruszali się ostrożnie między leżącymi na ziemi drzewami, omijając niebezpieczne osuwiska, aż doszli pod grzbiet kalenicy. Tutaj Mosovich zatrzymał całą grupę i sam podczołgał się na szczyt.

Widział rozciągający się przed nim teren zaledwie kilka tygodni wcześniej, a mimo to teraz nie mógł uwierzyć, że to ta sama dolina.

Gap była wąską, płytką szczeliną, prowadzącą z północy na południe przez góry Tennessee. Jej zachodni kraniec był z tego miejsca ledwie widoczny, słychać było za to bezustanny bitewny jazgot. Mosovich nie wiedział, jak w tej chwili wygląda sytuacja, ale nie miał żadnych wątpliwości, że piechota mobilna ma pełne ręce roboty.

Na północ od Gap dolina rozszerzała się w kierunku wschodu i zachodu. To właśnie stąd pochodziła większa część żywności dla korpusu broniącego tego odcinka umocnień. Kiedy Jake i Mueller przechodzili tamtędy zaledwie tydzień wcześniej, dolina, płowożółta od kukurydzy, owsa i dojrzałych dyń, pełna była przemieszczających się oddziałów. Teraz było to wypalone pustkowie. Jedynym świadectwem, że kiedyś byli tu jacyś obrońcy, była sterta stopionego metalu; Jake podejrzewał, że była to bateria dział. Sama ziemia była czarna i szara, miejscami lśniąca, jakby zamieniła się w szkło. Porośnięte niegdyś drzewami zbocza doliny teraz były pokryte zwalonymi bezlistnymi kłodami, nieodparcie przypominającymi rozrzucone zapałki.

Farma O’Nealów leżała w małej niecce na północ od głównej doliny, jakieś sześćdziesiąt metrów wyżej. Miała kształt rombu; od wejścia na południowym zachodzie prowadziła w górę żlebu wyżłobionego przez strumień O’Neal Creek ścieżka, która potem kilkakrotnie zakręcała. Zważywszy na to, że nieckę zasiedlono na początku dziewiętnastego wieku, nadmierna ostrożność O’Nealów chyba była dziedziczna.

Niecka była tak samo zniszczona, jak główna dolina. Jej dalszy brzeg był całkowicie spustoszony, wszystkie drzewa zwalone, a środek zdarty do gołej skały; lądownik musiał bardzo nisko lecieć. Dom poszedł w drzazgi, a betonowy, umocniony workami z piachem bunkier, ukryty w żywopłocie, zamienił się w ruinę. To właśnie tam, według Cally, po raz ostatni widziano O’Neala.

Bliższy brzeg niecki nie ucierpiał aż tak bardzo, ale mimo to zejście na dół było niezwykle trudne. Biegnąca tędy ścieżka była prawie niewidoczna spod zwalonych pni i głazów.

Mueller szedł przodem, odsuwając mniejsze drzewa i kamienie. Mimo zachowywania ostrożności dwa razy pośliznął się na mokrym zboczu, raz omal nie złamał nogi.

— Przynajmniej Posleenom niełatwo było tu wejść — powiedział Mosovich, pomagając o wiele potężniejszemu podoficerowi podnieść się po upadku.

— Co oznacza, że będziemy mogli wykopać ciało — odparł cicho Mueller. — Nawet jeśli ocalał, a raczej na to nie wygląda, tej nocy na pewno nie przeżył.

— Zobaczymy. — Mosovich przeczołgał się nad zwalonym dębem, który musiał tu rosnąć już od czasu wojny secesyjnej, a potem zsunął się w dół po stosunkowo otwartym kawałku zbocza. Przez ostatnie kilka lat biegał w tę i z powrotem po tych górach, ale teraz pokonanie tej plątaniny drzew wcale nie było łatwe.

Wreszcie wylądował na wąskim skrawku ziemi za domem, gdzie leżały stosy śmieci, w tym porozrzucane ubrania. Powinni je zebrać dla uchodźców, ale jego interesował teraz tylko bunkier.

— Sierżancie Mosovich — odezwał się przekaźnik. — Informuję, że w tej strefie nieznacznie wzrasta promieniowanie.

— Jest źle?

— Raczej nie. Nie osiągnie poziomu groźnego dla zdrowia jeszcze przez sześć do ośmiu godzin. A izotopy, które wykrywam, należą do tych, które szybko się rozpadają; promieniowanie będzie maleć szybciej niż pan je absorbuje.

— Wszystko jedno, i tak lepiej tu się za długo nie kręcić — powiedział Mosovich, machając ręką na pozostałych.

Poruszał się bardzo ostrożnie. Mimo że okolica wyglądała na bezpieczną, mógł się tutaj błąkać lub nawet czaić w zasadzce jakiś Posleen. Większość posleeńskich normalsów była przywiązana do swoich Wszechwładców, kiedy więc ich pan ginął, błąkali się trochę jak dzikie zwierzęta, dopóki nie zebrał ich następny Wszechwładca. Tacy „dzicy” normalsi stawali się coraz większym problemem nie tylko w pogranicznych rejonach, ale także w interiorze. Posleeni rozmnażali się w niesłychanym tempie; jeden dziki Posleen był w stanie spłodzić wiele młodych zaledwie w kilka lat, a każde z nich osiągało dojrzałość już w osiemnaście miesięcy. Stąd też w rejonach, gdzie nie prowadzono odstrzału, Posleeni zajmowali w łańcuchu pokarmowym miejsce głównych drapieżników.

Tutaj jednak okolica wyglądała na czystą. Mosovich pomknął za zrujnowany róg domu, trzymając przed sobą gotowy do strzału karabin, a reszta grupy ruszyła za nim.

Teraz widział wyraźnie bunkier i dziurę w rumowisku, przypominającą zarysem człowieka.

— Cally? — zawołał, podchodząc do bunkra i opuszczając karabin.

Bunkier miał ściany ze zbrojonego betonu, a strop z worków z piachem i stali. Był zaprojektowany tak, by wytrzymać ciężki pośredni ostrzał. Wybuch atomówki zerwał jednak worki i zburzył jedną ze ścian, zasypując wnętrze gruzem i powyginanymi dźwigarami.

Mimo to Papa O’Neal mógł przeżyć. Fala ciśnieniowa wybuchu jądrowego wyrządzała o wiele większe szkody przedmiotom, które miały „wnętrze” i „zewnętrze”, niż raczej jednorodnym ludzkim ciałom. Jake przypomniał sobie, jak około tysiąca lat temu chodził na wykłady z broni jądrowej, na których o tym mówiono. W warunkach, w których domy rozpadały się na kawałki, ludziom bez problemu udawało się przeżyć. Mogła ich zabić temperatura i promieniowanie, ale nie fala nadciśnienia, chyba że byli w samym epicentrum albo podmuch gdzieś ich rzucił.

Mimo że Papa O’Neal był wewnątrz bunkra, kiedy ten się zawalił, teraz go tam nie było. Najwyraźniej ktoś wykopał ciało z rumowiska.

— On tu był — powiedziała cicho Cally.

— Aha. — Jake przykucnął i zajrzał do bunkra. Tylna ściana również się zawaliła, ale widać tam było niewyraźny zarys przejścia. — To tamtędy wyszłaś?

— Tak. — Cally nachyliła się, żeby zajrzeć w głąb gruzowiska. — On tam był, sierżancie!

— Ale teraz go nie ma, Cally — odparł łagodnie Jake, prostując się. — Rozejrzyjmy się szybko, czy nie ma tu czegoś, co warto byłoby zabrać, a potem wracajmy do składu, zanim wróci ten, kto go zabrał.

— Posleeni? — spytał Mueller, patrząc na ziemię w poszukiwaniu śladów pazurów.

— Prawdopodobnie — powiedział Mosovich po chwili milczenia. — Nie widzę żadnych śladów, ale przypuszczalnie to kucyki dorwały ciało.

— Kurwa — zaklęła Cally. — Kurwa, kurwa, kurwa jego pierdolona mać! Tak bardzo nie chciał, żeby go zżarli. Tak bardzo nie chciał.

— Przykro mi — powiedziała Wendy, obejmując ją. — Tak mi przykro.

— Cholera. — Cally wytarła łzy zmieszane z deszczem. — Shari się nie ucieszy.

Wendy parsknęła i przytuliła ją mocniej.

— Na pewno. Nikogo z nas to nie ucieszyło.

Tymczasem Elgars chodziła w tę i z powrotem dookoła zawalonego bunkra, kręcąc głową.

— Widzę tylko ślady Cally, żadnych innych — powiedziała niskim i śpiewnym głosem.

Mosovich spojrzał na nią z ukosa, a Wendy tylko wzruszyła ramionami.

— Annie, znowu coś się z tobą dzieje.

Kapitan Sześciuset co jakiś czas zdawała się przejawiać osobowość innych ludzi. Działo się tak najczęściej, kiedy korzystała z nowo nabytych kwalifikacji, jak na przykład teraz z umiejętności tropienia.

Elgars spojrzała na niebo i pociągnęła nosem.

— Tak. — Znów wciągnęła głęboko powietrze, a potem popatrzyła w stronę drogi. — Kryć się. Ktoś idzie.

Kiedy Mosovich wycofał się w cień zrujnowanego domu, odezwał się jego przekaźnik.

— Sierżancie, wiadomość od porucznika Thomasa Sundaya z piechoty mobilnej sił uderzeniowych Floty.


* * *

— No, mamy przełęcz — mruknął Tulo’stenaloor. Wyszedł z umocnień wokół Clarkesville i patrzył na strumienie oolt’ondarów wspinających się w górę przełęczy. — Kosztowało nas to dwieście tysięcy oolt’os i wielu kessentaiów. Ziemia jest zryta, trzeba będzie to naprawić, zanim ruszymy naprzód. Ale mamy przełęcz.

— Oni wrócą — powiedział Goloswin. — Znów zamierzają wypełnić ją ogniem.

Kessentai był najdziwniejszym osobnikiem wśród Posleenów; był to sławny wojownik, który zrezygnował z walki i zajął się swoim hobby, czyli majsterkowaniem. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż zdobycie jakiegoś sprzętu — ludzkiego, Indowy, posleeńskiego czy Aldenata — a potem rozebranie go, żeby sprawdzić, jak działa.

Tulo’stenaloor wytropił go na dalekiej planecie i zwabił na Ziemię, obiecując, że będzie miał do czynienia z zagadkami, od których postrada zmysły. Jak się jednak okazało, rozwiązanie każdej zagadki, od rozpracowania ludzkich systemów czujników po włamanie do ultrabezpiecznej sieci przekaźników, było dla niego pisklęcą igraszką.

Mimo to wciąż dobrze się bawił, a ponadto obiecano mu ogromne bogactwa; czego mógłby więcej chcieć?

— Tak, ale będą mieli z tym kłopoty — powiedział Tulo’stenaloor.

— Będziesz ich ścigał? — spytał ostrożnie technik. Dobrze zdawał sobie sprawę, że nie do końca rozumie estanaara. Większość posleeńskich oolt’ondaiów puściłaby się w pogoń, którą zakończyłaby dopiero śmierć wszystkich ludzi. Tymczasem Tulo’stenaloor, tak samo jak Majsterkowicz, zastosował nową metodę działania. Zbierał najtęższe umysły, jakie miał, a potem rozbijał ludzi w thresh.

— Nie. Trasa, którą wybrali, jest bardzo trudna; pościg z oolt’os byłby prawie niemożliwy, dlatego będziemy musieli ich puścić. Jakie mamy wieści o ich próbach zdobycia… wsparcia ogniowego?

Był to ludzki termin, który estanaar chętnie sobie przyswoił.

— Ich generał Horner nie używa już swojego przekaźnika, a sieć przekaźników zaczyna przeciwdziałać mojej infiltracji. Ale według ostatniego przekazu, ich jedyną nadzieją jest działo SheVa, które nazywają Bun-Bun. Obecnie jest naprawiane i modernizowane niedaleko Sylfa.

— W takim razie trzeba coś zrobić z tym piekielnym ustrojstwem — westchnął wódz. Nacisnął przycisk na panelu tenara i zaczekał, aż ten wyłapie Orostana spośród masy innych kessentaiów.

— Orostanie?


* * *

Starszy oolt’ondai patrzył z obrzydzeniem na miasto Franklin i rozciągające się na zachodzie jezioro. Przypomniał sobie pierwszą poważną porażkę, kiedy ponad sto tysięcy Posleenów zostało uwięzionych w walącym się Podmieściu. Teraz spychano ich z powrotem w stronę miasta, które wcale nie wygląda lepiej niż podczas marszu naprzód — niewiele łupów, bardzo mało ziemi, która nie byłaby zryta — i nie jest warte tego, by za nie walczyć i ginąć.

— Estanaarze? — odparł. Związał swój los z Tulo’stenaloorem już w czasie Wielkiego Zgromadzenia, kiedy to większość oolt’ondaiów uznała go za szaleńca, gdyż Tulo’stenaloor poniósł dotkliwą klęskę na Aradanie 5, a jego Nową Ścieżkę nazwano wielką herezją. Orostan, który zbierał wszystkie informacje o ludziach, rozumiał, że masowa szarża i próba zgniecenia wroga przewagą liczebną jest szybką drogą do samobójstwa i że Tulo’stenaloor ma rację, próbując wykorzystywać przeciwko ludziom ich własne metody walki. I nawet to mu się częściowo udawało, a udałoby się jeszcze lepiej, gdyby te przeklęte pancerze nie zajęły przełęczy, a obsrana przez demony SheVa nie walczyła tak zaciekle podczas odwrotu. Wszyscy wyszkoleni piloci tenarali i oolt’pos zostali zabici, a w natarciu stracono większość elitarnych oolt’ondarów. Nie pozostało zatem nic innego, jak wrócić do starej metody „szarża i śmierć”.

Nie po raz pierwszy, ale pierwszy raz tak jasno i wyraźnie, Orostan poczuł przygnębienie. Co za marnotrawstwo, co za niewiarygodne marnotrawstwo. Świetni kessentaiowie, młodzi Posleeni, których on sam wyszkolił, teraz nadawali się tylko na thresh do rozdzielenia między hordę.

— Pancerze przygotowują się do opuszczenia Gap — powiedział wódz. — Niestety mają bardzo dobry plan: zamierzają pozostawić za sobą tylną straż.

— To do nich niepodobne — powiedział Orostan. Nie walczył jeszcze z jednostkami pancerzy, ale bardzo dużo o nich wiedział. Ludzie rzadko poświęcali choćby jeden pancerz, a co dopiero cały oddział.

— Zgoda, ale oni zamierzają wrócić. Czekają, aż działo SheVa zbliży się do Franklin, skąd będzie mogło sięgnąć aż do Gap. Jeśli tam dojedzie, będzie po wszystkim. Równie dobrze będziemy mogli rzucić Buławę.

— Rozumiem — odparł Orostan. — Dostaję raporty z frontu. SheVa została znacząco ulepszona. Nie mogliśmy jej zatrzymać, kiedy odjeżdżała; nie jestem pewien, czy damy radę ją zatrzymać, kiedy będzie wracała.

— Ja mam nieco więcej danych — powiedział Tulo’stenaloor. — Została opancerzona i dodano jej ciężkie uzbrojenie. Ale jest opancerzona tylko z przodu.

— A z boków nie? — prychnął Orostan.

— Z boków tylko przeciwko ogniowi plazmy, i to tylko w konkretnych okolicznościach. Jeśli… urządzicie na nią zasadzkę… — Wódz użył ludzkiego słowa, które nie miało odpowiednika w języku Posleenów.

— Zrobię, co będę mógł, estanaarze — odparł oolt’ondai. — Zrobię, co będę mógł.

Spojrzał na północny wschód i w tej samej chwili zobaczył pierwszą kulę ognia wprost nad wojskami, które szykowały się, aby ruszyć drogą na Rocky Knob Gap.

Zamknął oczy i jego źrenice i wewnętrzne filtry automatycznie ściemniły obraz.

— Cóż — mruknął, kładąc ze złością grzebień na karku. — Teraz wiemy, którędy przyjadą.

Загрузка...