EPILOG

— Sir, jest tu generał Steuben.

Mike opierał się o skałę i patrzył na dolinę, która kiedyś była jego domem. Kiedy ujrzał wyciągniętych z jaskini uciekinierów i zwiadowców, wśród których nie było Cally, odwrócił się i odszedł. Ten bunkier został zbudowany tylko w jednym celu — miał utrzymać przy życiu jego córką.

— Pułkowniku O’Neal — powiedział generał, dotykając ramienia Mike’a. — Za chwilę odlatujemy. Potrzebują nas w Europie.

— Tak, sir — odparł Mike i wyciągnął rękę. — Dziękuję za pomoc.

— Jak zwykle miał pan sytuację pod kontrolą. — Generał odwrócił się i popatrzył na doliny i wzgórza. Wszędzie wokół rozciągała się pomarańczowa pustka; gleba została zdarta aż po skałę. — Słyszałem… że musiał pan wybierać.

— Tak, sir. — Głos O’Neala był zimny i nieobecny.

— To był… słuszny wybór, pułkowniku. Nie wiem… nie wiem, czy sam bym go dokonał, ale to był słuszny wybór.

— To byłby słuszny wybór, ale nie wtedy. Posleeni nie mieli szans wedrzeć się do Cumberland. — Mike przerwał. — Od samego początku nie mieli szans. Zdążylibyście przylecieć przed nimi.

— A Asheville? — spytał cicho generał. — Cztery miliony cywilów, pułkowniku. Zniszczyć SheVę? Wyrżnąć jeszcze jedną dywizję żołnierzy? Albo dwie, cztery czy pięć? A wy nie mogliście wiedzieć, bo było jasne, że o wszystkim wiedzieliby też Posleeni. Nie wiem, co by zrobili, gdyby wiedzieli, zwłaszcza że ten jeden, Tulo’stenaloor, był bardzo sprytny. Kto wie, co by zrobił?

— To prawda — westchnął Mike. — Ale… — Osunął się na ziemię i zwinął w kłębek. — O Boże, moja córka!

Generał przez chwilę patrzył na niego, a potem westchnął.

— Chyba… Europa musi poczekać. Przynajmniej na mnie.

Schylił się i podniósł Mike’a, a potem objął go i ruszyli razem do czekającego promu.

— Myślę, że pójdziemy się upić, a potem będziemy opłakiwać śmierć świata.


* * *

— To absolutnie nie do przyjęcia! — krzyknął Tir.

Ciekawe, czy mogę go doprowadzić do lintatai?, pomyślał wielebny O’Reilly. Nie, nie ma powodu, aby zmieniać plany.

— Jak to nie do przyjęcia, mój dobry Tirze? — spytał. — Przecież nastał dzień radości.

Przez drzwi sali konferencyjnej słychać było odgłosy świętowania; O’Reilly pomyślał, że chyba jest jedyną osobą w całym kompleksie, która teraz pracuje. No, ale chociaż pozbycie się Posleenów było ważną rzeczą, dla Bane Sidhe był to tylko pierwszy krok w o wiele bardziej skomplikowanej wojnie.

— Te siły miały nie opuszczać Irmansul bez ochrony! — Tir był już znowu opanowany. — Musimy wyciągnąć… konsekwencje.

— Sądzę, że to raczej sprawa Floty — odparł O’Reilly. — Jak już wielokrotnie podkreślano, Flota nie należy do Stanów Zjednoczonych czy nawet do Ziemi, lecz do Federacji. Wszelkie… uchybienia w rozmieszczeniu jednostek to z całą pewnością problemy… federacyjne. — Wielebny uśmiechnął się i wykonał skomplikowany gest dłonią. — Proponowałbym zająć się tym razem z waszymi admirałami, Tirze. Rząd Stanów Zjednoczonych ma pełne ręce roboty w związku z nagłym ustaniem działań wojennych.

— Mówisz — syknął Tir — że to sprawa Floty? Najwyraźniej Flotę trzeba będzie przywołać do porządku.

O’Reilly uśmiechnął się i pokręcił głową. Ci Darhelowie są tak naiwni. Czemu, u diabla, tyle czasu zajęło Bane Sidhe, żeby ich podpuścić?

— To oczywiście twoje prerogatywy, Tirze, ale póki co trwają obchody zwycięstwa, a mnie na nich nie ma.

Jezuita zabębnił palcami w stół, wstał i wyszedł, aby poszukać butelki bushmillsa. Kościół na pewno nie miałby nic przeciwko jednemu wieczorowi radości.

A jutro — z powrotem do spraw wojny.

Przecież nie wszyscy zrobili sobie przerwę.


* * *

Tulo’stenaloor przedzierał się przez leśną gęstwinę, pokazując swoim oolt’os, jak wycinać ścieżkę. Sam nie wiedział, po co się trudzi; ludzie opanowali orbity i każdy statek, który próbował opuścić planetę, był niszczony. Estanaar mógł tylko uciekać i ukrywać się jak abat, a to było bardzo upokarzające.

Nagle oolt’os idący na przodzie zatrzymał się, a potem sięgnął po karabin. Przed nimi stał samotny Indowy.

— Stać — powiedział Tulo’stenaloor, machając na oolt’os, żeby opuścili broń; zieloni nigdy nie byli groźni.

Podszedł bliżej, a mały Indowy na jego widok machnął ręką.

— Ty jesteś Tulo’stenaloor, Mistrz Bitewny Pierwszego Rzędu ze Sten Po’slena’ar? — zapytał po posleeńsku.

— Tak, to ja — odparł Tulo’stenaloor. Nagle z zarośli dookoła zaczęli wyskakiwać ludzie z bronią wycelowaną w jego obstawę. — Kim jesteś?

— Jestem Indowy Aelool — odparła mała istotka i ukazała w bardzo drapieżnym uśmiechu wszystkie zęby. — Chciałbym ci złożyć propozycję nie do odrzucenia.


* * *

— Co teraz? — spytała Elgars oficera przydziałowego.

Mężczyzna był niski, otyły, łysiejący i najwyraźniej nie miał ochoty tracić czasu na żołnierzy, którzy zgubili swoje jednostki.

— Na razie przydzielę pani pojedynczą kwaterę oficerską — odparł — a obu podoficerów umieszczę w kwaterach podoficerów. Potem wyślę do administracji zapytanie, co mam z wami zrobić. Dopóki nie będziemy wiedzieli, proszę się trzymać w pobliżu.

Podał każdemu z nich kartkę papieru i wskazał drzwi.

— To było… — powiedziała Elgars, kiedy szli korytarzem. Kwatera główna korpusu Asheville sprawiała wrażenie, jakby wszyscy potracili głowy. Wraz z powrotem Floty połowa żołnierzy spodziewała się natychmiastowego przeniesienia, nagle nikt już nie wiedział, co przyniesie przyszłość, a na swój sposób było to gorsze nawet od Posleenów.

— Obcesowe — dokończył Mosovich, otwierając szarmanckim gestem drzwi. — Kiedy wykonuje się takie dorywcze roboty, człowiek przyzwyczaja się do tego, że rzadko dostaje podziękowania, a na co dzień wszyscy go ignorują. To, czy zadanie było trudne i czy dobrze się je wykonało, zwykle nikogo nie obchodzi.

— Co teraz, szefie? — spytał Mueller.

— Jeśli pani kapitan wolno sponiewierać się publicznie z dwiema łajzami z zaciągu, proponuję znaleźć jakiś bar i porządnie się spić — odparł sierżant.

— Dobry pomysł — stwierdziła Elgars, patrząc w stronę bramy. — Za mną!

I ruszyli; obaj mężczyźni z trudem dotrzymywali kapitan kroku.

— Ostatnio wydaje się pani… jakby bardziej pełna.

— Rzeczywiście czuję się pełna — odparła z uśmiechem Elgars. — Od kilku dni nie zmienia mi się osobowość, czuję się tak, jakbym po raz pierwszy, odkąd się obudziłam, była sobą.

— A wie pani, kim pani jest? — zapytał ostrożnie Mosovich.

— Aha.

— Kim?

— Annie Elgars — odparła stanowczym tonem. — Po prostu Annie.

Mosovich pokręcił głową i przez chwilę przyglądał się kobiecie, a potem westchnął, jakby właśnie dowiedział się o śmierci przyjaciela.

— Tak, pora paskudnie się spić, ma’am.


* * *

Pułkownik Garcia wysiadł z windy osobowej, kręcąc głową jak lekarz, który właśnie ma powiedzieć rodzicom, że mały Timmy nie wróci do domu.

— Niewiele możemy zrobić, pułkowniku — powiedział do Mitchella, patrząc na pozostałych. Cała załoga SheVy plus Kilzer i major Chan zebrała się, żeby usłyszeć wieści.

— Maszynownia jest zasypana granulkami — ciągnął Garcia — i jest potwornie gorąca. Do tego dochodzą uszkodzenia z bitwy. Biorąc pod uwagę, że większość SheV ma być wycofana z użycia, zdejmiemy z niej MetalStormy i wszystko, co się da uratować, rozbroimy armatę, a potem oblepimy ostrzeżeniami o promieniowaniu. Cała okolica jest tak gorąca, że i tak pewnie będzie zamknięta.

Mitchell westchnął.

— Miałem nadzieję na coś lepszego, ale… — Popatrzył na górę metalu, która przez ostatnie kilka dni była ich domem, i pokręcił głową. — Co teraz?

— Odpoczynek — zaproponował Garcia.

— Zrobi się — odparł Mitchell. Spojrzał na Indy i Chan, po czym wzruszył ramionami. — Drogie panie, przypuszczam, że w Asheville jest klub oficerski, który właśnie nas wzywa. Czy mogę postawić paniom drinka? Na pewno znajdziemy sobie jakiś transport.

— Hej, a co z nami? — spytał Pruitt, wskazując Reevesa. — Odjedzie pan sobie w kierunku zachodzącego słońca, zabierze dziewczyny i zostawi nas na środku radioaktywnej pustyni?

— Pruitt, pierwszym obowiązkiem oficera jest zadbać o swoich ludzi — odparł poważnie Mitchell, obejmując ramionami chorążego i panią major. — Ty i Reeves macie czterodniową przepustkę. Zameldujecie się w kadrach sto czterdziestej siódmej za cztery dni. Nie jeździjcie po pijanemu. To wszystko, jeśli chodzi o omówienie warunków bezpieczeństwa na przepustce. Bawcie się dobrze.

Odwrócił się i ruszył w stronę pobliskiego parku pojazdów.

— No to kicha — warknął Reeves. — Gdzie się mamy podziać, do cholery?

— Za nimi — powiedział Pruitt, widząc wchodzącą na wzgórze major LeBlanc. — I to jak najszybciej!

Kilzer zauważył ją mniej więcej w tej samej chwili i rozejrzał się w panice. Znajdowała się w połowie drogi między nim i pojazdami, a powrót do SheVy bez kombinezonu antyradiacyjnego byłby samobójstwem. Ale i tak przyszło mu to na myśl. Podejrzewał, że straci jaja, więc równie dobrze mogło się to stać na skutek stosunkowo bezbolesnego napromieniowania.

— Aaa, pan Kilzer — powiedziała major, podchodząc i biorąc się pod boki. — Poświęci mi pan chwilkę?

— Tak, proszę pani — odparł Paul.

LeBlanc spojrzała na jego dłonie odruchowo zasłaniające krocze.

— Nie zamierzam kopać pana w jaja — powiedziała, kręcąc głową, a potem, kiedy się uśmiechnął i opuścił ręce, kopnęła go.

— Och! — zawołała, kopiąc go jeszcze raz, kiedy już leżał na ziemi. — Przepraszam! Pomyliłam się! Chciałam powiedzieć „Zamierzam kopać pana w jaja!”. Nie wiem, skąd się tam wzięło to „nie”! Może to uboczny skutek napromieniowania?

— Aaa! Przepraszam! To była pomyłka!

— Tak, wiem, że pan przeprasza. — LeBlanc odsunęła się i pokręciła głową. — Niech pan wstaje, wygląda pan jak dziecko, skamląc tak i ściskając się za jaja.

— A nie kopnie mnie pani znowu? — jęknął Kilzer.

— A nie będzie pan aroganckim dupkiem?

— O cholera:

— Wstawaj, postawię ci drinka.

— Naprawdę, mnie już pani nie kopnie? — spytał Kilzer, podnosząc się z trudem na jedno kolano. — Obiecuje pani?

— Tak, chyba że znów coś spieprzysz.

— Cholera.


* * *

— Musimy przestać tak się spotykać — powiedziała cicho Wendy.

— Ile razy widziałaś mnie na warsztacie, raz? — spytał Tommy z wnętrza zbiornika. Był cały zanurzony w czerwonym roztworze, a wokół ust i nosa tworzyła mu się banka powietrza. Uśmiechnął się i wskazał swój bark otoczony ciemniejszą, mniej przejrzystą chmurą. — Szkoda, że nie mogą mi powiększyć fiuta!

— Nie potrzeba — powiedziała Wendy, nagle postrzegając zbiornik jako przestarzałą technologię. Dla większości ludzi była to magia zdolna do regenerowania kończyn i leczenia wszystkich ran, oprócz śmiertelnych, ale ona widziała prawdziwą magię, dla której nawet śmierć nie była barierą nie do przebycia.

— Wyjdę stąd za parę dni — powiedział Tommy. — Szykuje mi się przepustka, ale potem, skoro Flota wróciła, nie wiem, co z nami zrobią. Tak czy inaczej, tak sobie myślałem… Chcesz za mnie wyjść?

Wendy spojrzała na chłopaka i pokręciła głową.

— W tym stanie nie możesz uklęknąć i wyciągnąć pudełka, a potem założyć mi na palec pierścionka, dlatego w tych okolicznościach przyjmuję takie oświadczyny! — powiedziała z szerokim uśmiechem.

— Świetnie!

— A Flota? Co oni powiedzą?

— Jebać ich. Co mi mogą zrobić, posłać na samobójczą misję?

— Już nie, kochany — powiedziała cicho Wendy. — Już nie.

— No, coś muszą robić — stwierdził Tommy zmartwionym tonem. — Mówi się o cięciach we Flocie, nawet w siłach uderzeniowych. Mogę zostać zwolnionym porucznikiem bez szkolenia i bez przyszłości. Nie byłoby zbyt wesoło mieć kogoś takiego za męża!

— O to będziemy się martwić w swoim czasie — powiedziała Wendy. — Ale prawdę mówiąc, wcale bym nie żałowała, gdybyś nie pracował dla Floty.

— No, coś muszę robić.


* * *

— Cały czas próbuję zrozumieć, czy nosicie białe kapelusze, czy czarne — powiedział Papa O’Neal, upijając łyk kawy.

Sala spotkań mieściła się bardzo głęboko pod ziemią, ale teraz, kiedy O’Neal wiedział już, co himmicki statek może zrobić ze skałą, nie był tym zaskoczony. Był za to zdziwiony osobą swojego rozmówcy.

— Bane Sidhe kwalifikuje się moim zdaniem do białych — powiedział cicho wielebny O’Reilly. — Poznał pan już część naszej historii, dowie się pan jeszcze więcej. Co do reszty, no cóż, jesteśmy ludźmi, którzy pana uratowali. Wyświadczaliśmy też przysługi pana synowi. Ale to leży w naszym własnym interesie, Michael O’Neal jest bowiem jedną z osób, które mogą nam pomóc pokonać naszego prawdziwego wroga. Dlatego pana uratowaliśmy, mając nadzieję, że się pan zaangażuje w to wielkie dzieło.

— Aha — powiedziała Cally. Trzymała w ręku puszkę coli, ale jak dotąd nawet jej nie otworzyła. — A więc kto jest prawdziwym wrogiem?

— Oczywiście Darhelowie — odparł O’Reilly. — To oni czekali do ostatniej chwili z ostrzeżeniem Ziemi o zbliżającym się niebezpieczeństwie. To oni, kiedy stało się jasne, że ludzie są bardziej pomysłowi niż początkowo sądzili, spowolnili produkcję na potrzeby wojny poza planetą i na Ziemi. To oni dostarczali Posleenom istotnych informacji, i to bez ich wiedzy. To oni przeforsowali wybór dowództwa na Diess, przez co omal nie zginął twój ojciec, to oni zhakowali sieć informacyjną dziesiątego korpusu i wysłali do was zabójcę, kiedy miałaś osiem lat, żeby jeszcze bardziej uprzykrzyć wam życie. Jedyną twoją osobistą stratą, z którą Darhelowie nie mieli do czynienia, była śmierć twojej matki. To był przypadek, chociaż… powinna była dowodzić krążownikiem, a nie tkwić na nie dokończonej, kiepsko zaprojektowanej fregacie. A to też można złożyć na karb Darhelów.

— A my możemy w to wszystko wierzyć albo nie — powiedział Papa.

— Damy wam dowody naszej dobrej woli — odparł sucho O’Reilly. — Myślę, że kiedy już nas lepiej poznacie, prawda stanie się oczywista. Pojawienie się Michaela O’Neala seniora czy Cally O’Neal wywołałoby sporo komentarzy, zważywszy na to, że oboje zostaliście uznani za martwych.

— Pewnie powiedzenie prawdy nie byłoby najlepszym pomysłem, co? — spytała Cally.

— Ziemskie władze uznałyby was za wariatów, a Darhelowie bardzo szybko by was uciszyli. Potrzebujemy dobrze wyszkolonych, samodzielnych ekspertów do zadań specjalnych. Pan, panie O’Neal, ma dużo doświadczenia w tych sprawach, a Drużyna Conyers odniosła bardzo korzystne wrażenie podczas swojej krótkiej wizyty.

— Ciekaw byłem, kiedy do tego dojdziemy — powiedział O’Neal, kiwając głową.

— To samo, oczywiście oprócz doświadczenia, dotyczy panny O’Neal. Bane Sidhe od niepamiętnych czasów wierzyło w związki krwi, dlatego ty jesteś najlepszym… surowcem, jaki można sobie wyobrazić. Nie wierzę, że mogłabyś nie okazać się świetnym agentem, a ty?

— Nie — powiedziała Cally, uśmiechając się i wzruszając ramionami. W końcu napiła się coli.

— Oboje potrzebujecie nowej tożsamości, nowego życia i… ochrony, mimo waszej anonimowości. Gdyby Darhelowie wpadli na wasz trop… Potrzebujemy ludzi, a wy oboje jesteście najlepszymi kandydatami, jakich znam.

Cally westchnęła.

— Co tam, ja w to wchodzę, pod warunkiem, że zadania będą sensowne.

— Jeszcze przez jakiś czas nie będziesz musiała się przejmować zadaniami, młoda damo — powiedział wielebny. — Przed tobą kilka ładnych lat szeroko pojętej nauki.

— Szkoła? — spytała przerażona Cally. — Pan żartuje, prawda?

— Nie, nie żartuje — uciął Papa O’Neal. — Musisz zdobyć wykształcenie. Nawet jeśli zajmiesz się tym… cokolwiek to jest, i tak musisz być wykształcona.

— Szkoła — jęknęła Cally. — Super. Na pewno zabiorą mi wszystkie spluwy.

— Tylko po to, żeby je oddać do zbrojowni — powiedział z uśmiechem O’Reilly. — Jak powiedziałem, potrzebujesz „szeroko pojętej nauki”. Po prostu… postaraj się nie zabić żadnej zakonnicy, dobrze?

— Coraz lepiej. Zakonnice. — Ale kiwnęła głową. — Dopóki nie będą próbowały tłuc mnie po palcach linijką, pozwolę im żyć.

— Dobrze, mamy Cally z głowy — powiedział Papa O’Neal, patrząc na kapłana ze zmarszczonym czołem. — I ja też się na to piszę. Będę najlepszym łowcą Sidhe, jakiego mieliście. — Przerwał i poruszył szczęką, jakby szykował się do bójki. — Ale pod jednym warunkiem…


* * *

Shari stała na zimnym, zacinającym deszczu, czekając w kolejce uchodźców, aż zostanie przyjęta do obozu pod Knoxville.

Wendy poszła do szpitala, aby zobaczyć swojego chłopaka, a Mosovich i Mueller zniknęli tam, gdzie znikają żołnierze po walce, i zostawili ją z Billym, Kelly i Susie. W kolejnym obozowisku. W kolejnym tłumie przerażonych, obcych ludzi. Żeby jeszcze raz zaczęła wszystko od nowa.

Zrobiła kilka kroków do przodu, trzymając Kelly i Susie za ręce i nie spuszczając oka z Billy’ego. Po tych wszystkich przejściach chłopiec wyglądał… lepiej, jakby przeżycie na nowo koszmaru w jakiś sposób go oczyściło. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby…

Byłoby lepiej, gdyby Posleeni nigdy nie przylecieli. Byłoby lepiej, gdyby Fredericksburg nie został zniszczony. Byłoby lepiej, gdyby w Podmieściu nie zginęły dwa miliony ludzi, a pięć miliardów na całej planecie. A więc myślenie o tym, że byłoby lepiej, gdyby nie zginął jeden stary człowiek, było…

— Hej, panienko, zatańczysz? — szepnął jej ktoś do ucha.

Odwróciła się, wściekła, żeby uderzyć natrętną świnię w pysk, ale znieruchomiała, kiedy spojrzała mężczyźnie w oczy.

— Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha — powiedział nieznajomy, uśmiechając się i wyciągając ręce. Był trochę za wysoki i o wiele za młody, miał ogniście rude i długie włosy, zamiast krótkich, rzednących i siwych. Ale miał coś w oczach, w rysach twarzy… I policzek wypchany wielką pecyną tytoniu do żucia.

— Szkoda — powiedział, biorąc ją za ręce i kołysząc się. — Słyszałem, że lubisz tańczyć. „O, to wspaniała noc na księżycowy taniec, z gwiazdami wysoko w naszych oczach…”.

Nic nie widząc przez łzy, objęła go. Teraz już wszystko musi być dobrze. Wbrew nadziei i rozsądkowi, wszystko musi być dobrze.


Koniec
Загрузка...