19

We smutku łzy scałowałem z jej twarzy

Czule objąłem ramieniem

Gdy w uszach nam nagle wystrzał rozbrzmiał wraży

Co rozległ się w dzikiej gęstwinie.

Kula przeszyła bok mej ukochanej

We wczesnej młodości wiośnie.

I na mej piersi skonała krwią zlanej

Gdy wiatr cicho igrał w owsie.

Lecz krew za krew bez fałszywej skruchy;

W Oulart Hollow swą pomstę wziąłem.

Złożyłem jak lód zimne ciało ukochanej

Tam, gdzie wkrótce za nią głowę złożę.

I wkoło jej grobu ponury krążyłem

W dzień, w noc i o porannej rosie,

I serce pękało mi, kiedy słyszałem.

Wiatr, co cicho igrał w owsie

Dr Robert Dwyer Joyce,

Wiatr, co igra w owsie


Porter’s Bend, Północna Karolina, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
06:48 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, wtorek, 29 września 2009

Tenalasan czekał, aż z północy nadjedzie wielki czołg SheVa. Maszyna przebiła się już przez dwie grupy, które miały ją zatrzymać, i spodziewano się, że w każdej chwili pojawi się na drodze. Ale jak dotąd z tamtej strony nie dobiegał żaden odgłos wystrzałów i nie widać było jakichkolwiek śladów wielkiej bestii.

Księżyc zaszedł; dla ludzi była to smoliście czarna noc, ale źrenice obcych rozszerzały się, łapiąc światło migoczących w górze gwiazd. Niebo oczyściło się i temperatura spadła, lecz Po’oslena’ar niewiele to obchodziło; potrafili przeżyć w temperaturze, która dla nieodpowiednio ubranego człowieka oznaczała śmierć.

Śnieg był dla nich przykry nie dlatego, że był zimny, lecz dlatego, że zwalniał tempo marszu hordy i oznaczał brak żywności. Wprawdzie z dala od swoich baz Po’oslena’ar potrafili przeżyć wiele dni, żywiąc się taką ilością pożywienia, która starczyłaby ludziom zaledwie na jeden dzień, ale potem musieli to nadrobić.

Oolt Tenalasana nie jadł od dwóch dni, ale prawdopodobnie dopiero po upływie kolejnego dnia pozwoli im przetrząsnąć sakwy z pożywieniem. Dostali po kilka kawałków mięsa z ludzkich thresh, ale było tego za mało, żeby postawić ich na nogi. Jeśli szczęście im dopisze i wygrają nadchodzącą bitwę, będą mieli mnóstwo thresh, aby się pożywić.

Ale póki co muszą czekać.

— Nie znoszę czekać — powiedział Artenayard. Młodszy kessentai zakołysał tenarem z boku na bok i zatrzepotał grzebieniem. — Powinniśmy ruszyć stąd i ich poszukać.

— Zgodziliśmy się słuchać estanaara — odparł Tenalasan. Brał udział w tylu starciach z ludźmi, że wolał czekać na nich w zasadzce niż rzucać się na ich umocnienia.

— Powinniśmy iść z nimi — warknął kessentai, wskazując sunącą drogą zwartą masę Po’oslena’ar. — Idą po bogactwa, które są do zdobycia tuż za górami!

— Jeśli SheVa dotrze do Franklin, cała ofensywa zostanie zatrzymana. Dlatego czekamy.

— To ludzkie metody!

— Metody, które się sprawdzają — odparł starszy kessentai. To była pierwsza bitwa Artenayarda; jak dotąd uczestniczył jedynie w ustawieniu wojsk w szyku przed Gap, a potem w długim nocnym marszu. Już niedługo przekona się, że walka z ludźmi to nie żarty.


* * *

— Jeszcze jedna zasadzka — powiedział Pruitt, regulując kąt nachylenia działa.

— Aha, uczą się — mruknął Mitchell. — Ale o czymś zapomnieli.

— O czym?

— O zabezpieczeniu flank.


* * *

Ziemia zaczęła drżeć. Bazzett przycisnął karabin do ramienia, kiedy nad jego głową rozbłysła pierwsza salwa czterdziestomilimetrówek. Ponieważ działka strzelały prawie na maksymalny zasięg, miały bardzo szeroki rozrzut; ostrzał objął połowę posleeńskich sił, które natychmiast wpadły w panikę.

Bazzett złapał w zoom swojej lunety Wszechwładcę, który właśnie ruszył przed siebie, i nacisnął spust.


* * *

Tenalasan wycofał swój tenar, kiedy tylko głowa Artenayarda zniknęła w eksplozji żółtej krwi i mózgu.

— Na wschód! — wrzasnął, machając na swoich oolt’os i normalsów zabitego. — Atakować na wschód!


* * *

— Ładnie — mruknął Mitchell, kiedy pierwsza kamera pokazała Posleenów. Obcy dzielili ogień między SheVę i siły atakujące ich flankę, co Mitchellowi było bardzo na rękę. Ale to nie mogło długo trwać.

— Majorze LeBlanc, proszę kazać swoim ludziom wycofać się do pojazdów. Natychmiast.


* * *

— Wycofać się!

Bazzett spojrzał na sierżanta plutonu i pokręcił głową. — Dajemy radę!

— Rozkazy! — zawołał sierżant. Był zwykłym sierżantem, ale jako najstarszy stopniem spośród ocalałych żołnierzy dowodził plutonem. I skurwiel wcale nie żartował.

— Co jest, kurwa? — zapytał specjalista, wyczołgując się z okopu. Ogień obcych na szczęście przechodził głównie górą i zrywał gałęzie z drzew. Bazzett zarzucił karabin na plecy i wycofał się; kątem oka widział inne szare cienie między drzewami. Bradleye podjechały na sam skraj lasu, miażdżąc rosnące tam krzaki; porucznik najwyraźniej nie żartował z tym wycofaniem.

— Do bradleyów! — Wolf biegł wzdłuż linii, waląc opieszałych w plecy. — NIE patrzeć w stronę Posleenów!


* * *

— Pułkowniku, już się zebraliśmy — oznajmiła LeBlanc. — A kucyki lecą na złamanie karku.

— Świetnie — powiedział Mitchell. — Przygotujcie się do wykonania ruchu. Pruitt, ognia!


* * *

— Łajno demona! — krzyknął Tenalasan. Wystrzał z olbrzymiego czołgu wyrzucił w górę tuziny oolt’os i kessentaiów, ale to był najmniejszy problem; tym razem pocisk burzący wbił się we wzgórze Windy Gap Hill i wysadził wierzchołek w powietrze.

A wzgórze było oblepione Posleenami: oolt próbującymi się zebrać po ostrzale snajperów i MetalStormów oraz właśnie podchodzącymi pod szczyt posiłkami. Wszyscy oni zniknęli wraz z wierzchołkiem, w miejscu którego pojawiło się duże półkoliste wgłębienie.

Granit z głębi wzgórza został zamieniony na pył, a zewnętrzne warstwy w postaci żwiru i kamieni wielkości samochodów uniosły się w powietrze i runęły w dół.

Na widok tej kamiennej lawiny Tenalasan aż zatrzepotał grzebieniem w podziwie dla ludzkiej przemyślności.


* * *

— Quebec Osiem-Sześć, naprzód. Wykończyć niedobitki, a potem skręt na południe.

— Następny przystanek: Franklin — powiedział Pruitt, ładując kolejny pocisk.


* * *

Glennis poruszyła pokrętłami ekranu dowódcy i podświetliła grupę Posleenów, którzy wciąż próbowali maszerować na północ autostradą 28. Było jasne, że obcy nie widzieli czołgów, które wysunęły się z lasu, i major wolała, żeby tak zostało.

— Cel: kompania Posleenów.

Batalion przejechał przez niedobitki posleeńskich sił, a potem zakręcił na południe, osłaniając SheVę i szukając punktów oporu. Na wzgórzach i na drodze wciąż znajdowały się rozproszone oddziały wroga, ale jak dotąd żaden z nich nie odpowiedział ogniem, a tym bardziej nie zadał im żadnych strat. Przynajmniej raz udało im się Posleenów całkowicie zaskoczyć.

Działonowy nakierował sprzężone działka na cel i wystrzelił serię, zamieniając większość oolt w karmę dla psów. Kilku obcych strzeliło w ich kierunku, ale czołg wciąż był poza ich zasięgiem, więc ogień poszedł górą lub bokiem. Kolejna seria wykończyła niedobitki i oddział wyjechał spod osłony zarośli, kierując się w stronę Franklin.

Znaleźli się na skraju małego miasteczka, którego niewielkie zakłady i sklepy zaopatrywały miejscowy korpus. Miasteczko otaczały pola poprzecinane siecią dróg.

— Quebec Osiem-Sześć, tu India Trzy-Dziewięć.

LeBlanc włączyła mikrofon i zerknęła na wzgórze, gdzie zwiadowcza grupa bradleyów zajęła pozycje; widać było stamtąd całe Franklin, dlatego właśnie posłała tam transportery.

— Mówcie.

— Pewnie będzie pani chciała to sama zobaczyć, pani major.

Popatrzyła na wzgórze i wzruszyła ramionami. Pewnie mają rację.


* * *

LeBlanc zsunęła się po przednim pancerzu czołgu i poszła przez podwórze na tyły domu, gdzie pod płotem przykucnęło dwóch żołnierzy z kompanii Charlie. Dom był najwyraźniej opuszczony; tylne drzwi wyrwano z framugi i ciśnięto na ziemię, a wewnątrz był taki bałagan, jaki zostawiali tylko Posleeni. Idąc przez patio, major nadepnęła na pluszowego misia; mimo padających deszczów, wciąż był w dobrym stanie. Spojrzała w dół i poszła dalej; po dziesięciu latach walk smutna historią, którą zabawka mogłaby opowiedzieć, była już stara i banalna.

— Dzień dobry, ma’am — powiedział starszy stopniem żołnierz, specjalista, podając jej lunetę na podczerwień. — Niech pani spojrzy na miasto.

— Kucyki — mruknęła, zerknąwszy we wskazanym kierunku.

— Czy oni naprawdę nie wiedzą, że dostali?

Miasto było pełne Posleenów, którzy cały czas napływali ze wschodu i południa. Wielu z nich pracowało przy jakiejś podziemnej budowli w pobliżu centrum, zupełnie jakby się „okopywali”.

— Wygląda na to, że nie, ma’am — odparł ze śmiechem zwiadowca, zabierając lunetę. — Co robimy?

— Rozwalimy miasto SheVą — odparła major po chwili namysłu.

— Co oni tam budują, ma’am? — spytał młodszy żołnierz.

— Myślę, że jakiś bunkier dowodzenia. — Uświadomiła sobie, że myśli jak oficer wywiadu, a nie jak dowódca batalionu. — Nie, cofam to. Infrastruktura Posleenów znajduje się pod ziemią. Powiedziałabym, że to jakaś fabryka albo przetwórnia żywności. Może jedno i drugie.

— Czyżby szykowali się do przeprowadzki?

— Albo próbują rozwinąć logistykę. Cokolwiek to jest, za chwilę dostaną dziesięciokilotonowy prezent.


* * *

Orostan popatrzył na kenellaia, który kierował zaopatrzeniem.

— Jak idą prace?

— Tunele wkrótce będą gotowe, oolt’ondai. Potem potrzebujemy około dwunastu godzin do ukończenia fabryki.

— Za długo — warknął Orostan, rozglądając się po stłoczonych oolt’os i kessentaiach. — W tym czasie skończy nam się amunicja i thresh.

— Szybciej się nie da, oolt’ondai.

— Oolt’ondai, zbliża się SheVa — oficer operacyjny wskazał na północ — i towarzyszące jej siły. Oddział w Windy Gap…

— Nie istnieje, wiem — warknął wódz. — Ale nie mogą nas w ten sam sposób zaatakować. Wyślijcie dwa oolt’ondary na spotkanie czołgów, a reszta niech zajmie pozycje na tamtym wzgórzu; nie pozwolimy jej dotrzeć do miejsca, skąd mogłaby strzelać.

— Jak rozkażesz, oolt’ondai.

Wódz spojrzał jeszcze raz na północ, a potem włączył komunikator i zaczekał, aż ten wyszuka Tulo’stenaloora.

— Tu Orostan — powiedział, kiedy urządzenie oznajmiło połączenie.

— Orostanie, jak idzie? — spytał Tulo’stenaloor.

— Jakby Demony Nieba wzięły losy wojny w swoje ręce — odparł, trzepocząc grzebieniem. — Kiedy ustawiam swoje siły, żeby zaatakować SheVę z boku, ona zachodzi je z flanki. Kiedy ustawiam je na wprost, ona atakuje z boku. Jak na coś tak wielkiego piekielnie trudno ją przyszpilić.

— Czy dotrze do Franklin?

Wódz zastanawiał się przez chwilę, a potem zmarszczył skórę, wzdychając.

— Być może, estanaarze, być może. Spróbuję ją zatrzymać, zanim dotrze do Franklin. Ale nie wiem, za jaką cenę.

— Cena nie gra roli. Jeśli będziesz musiał wysłać przeciw niej resztki swoich sił, zrób to. Niedługo znów będziemy mieli Gap, wtedy wyślę wam więcej wojsk. Ale musisz ją zatrzymać; nie uda nam się odbić Gap w czasie jądrowego ostrzału.

— Tak jest, estanaarze, zatrzymam ją.

— Zrób to — odparł Tulo’stenaloor — a wtedy ten świat będzie nasz. Powodzenia.

— Zatrzymam ją — warknął Orostan. — Na kości Alld’nt, zatrzymam ją.


* * *

— Nie da rady — powiedział Pruitt, kręcąc głową.

— Dlaczego? — Mitchell spojrzał na mapę.

— Tamto wzgórze było dość strome, mieliśmy porządny cel. To wzgórze ma po naszej stronie długie, łagodnie nachylone zbocze. Nie mogę wpakować tam pocisku, jeśli nie będę miał jakiegoś urwiska.

— Tam jest cholernie dużo Posleenów, a oni nie będą siedzieli z założonymi rękami.

— Wiem, sir — odparł specjalista — ale nie damy rady strzelić. Co innego, gdybyśmy byli po południowej stronie, ale chyba nie chce pan teraz tam jechać, prawda?

— Nie przy takim rozmieszczeniu sił w okolicy — powiedział pułkownik. — Masz jakieś propozycje?

— Hmmm… — Pruitt spojrzał na wyświetlacz i wprowadził kilka poprawek, a potem coś zmierzył. — Jeśli cofniemy się do ostatniego miejsca, z którego strzelaliśmy…

— Minimalny dystans to cztery tysiące metrów — powiedział pułkownik, zerkając na mapę. — Ledwie się zmieścimy. Nie zniesie pocisku?

— To… może być problem — przyznał działonowy… — Wiatry generalnie wieją z północnego zachodu na południowy wschód. Kto wie, być może będziemy musieli strzelić dwa razy!

— Będziemy strzelać praktycznie pionowo w górę; jeśli ten cholery pocisk do nas wróci, już nigdy więcej nie strzelimy!


* * *

— Quebec Osiem-Sześć, wycofaj swoje wysunięte jednostki. Będziemy musieli zawrócić niemal do punktu wyjścia. Wydziel pododdział, żeby nas osłaniał.

LeBlanc przez chwilę zastanawiała się nad tym, co usłyszała, a potem zadrżała, mimo gorąca buchającego z wnętrza czołgu.

— Czy to ma coś wspólnego z odległością poniżej czterech tysięcy metrów?

— Potwierdzam. Odbiór.

— Nawet w punkcie wyjścia będziemy poniżej czterech tysięcy metrów od celu. Odbiór.

— Potwierdzam. Zalecam wycofać się i schować.

— Nie będzie dobrze.

— Nie będzie.


* * *

— Wiesz, jaki jest problem z SheVą? — powiedział Utori. — Zero finezji.

— O co ci chodzi? — spytał Bazzett, otwierając puszkę zjedzeniem. Jeśli mają się zatrzymać na kilka minut, może w tym czasie zjeść.

Batalion pospiesznie zawrócił, oddając teren, który z takim trudem zdobył. Pozostał tylko jeden abrams, ukryty za osłoną, z wyłączoną elektroniką i odwrócony tyłem do wybuchu. Wszyscy żołnierze zostali wycofani do pojazdów; gdyby Posleeni się przebili, nic by z nich nie zostało.

— Tylko popatrz. Albo nuklearne zniszczenie, albo nic. — Operator ciężkiej broni otworzył swój karabin maszynowy i szorował komorę zużytą zieloną szczoteczką do zębów.

— Ma MetalStormy — zaprotestował Bazzett. Obaj ignorowali fakt, że w każdej chwili może im spaść na głowy pocisk z antymaterią. Pociski rażenia powierzchniowego miały minimalny zasięg między innymi dlatego, że SheVa strzelała na niewielkie odległości wyjątkowo niecelnie. Zaprojektowano ją z myślą o zasięgu rzędu pięćdziesięciu kilometrów i więcej, tak więc mniejsze dystanse oznaczały strzelanie niemal pionowo w powietrze. Przy takim kącie nachylenia miejsce lądowania pocisku było niemal wyłącznie kwestią szczęścia.

— Jasne, ale to tylko czterdzieści milimetrów. — Utori złożył z trzaskiem broń i napił się wody z bukłaka. — Przydałyby im się stopiątki z małymi pociskami z antymaterią. Na przykład… dziesięć kiloton; to by wystarczyło, żeby oczyścić szczyt wzgórza. A nie jakieś jebane sto kiloton, które zmiecie całe zasrane hrabstwo.

— Może i tak, ale one nie były zaprojektowane do tak bezpośredniego ostrzału. — Bazzett odłożył łyżkę, widząc zaglądającego do przedziału załogi dowódcę.

— SheVa właśnie wystrzeliła.

— Cholera, jaki jest czas lotu? — spytał Utori, łapiąc za hełm i wciskając go na głowę.

— Pewnie około minuty — odparł dowódca, wracając na swój fotel. — Trzymać mi się, kurwa — dodał, wyłączając radio i wysadzając wszystkie bezpieczniki; wybuch może spowodować nieprzyjemny impuls elektromagnetyczny, który mógłby uszkodzić elektronikę transportera.

Bazzett podniósł plastikowo-metalowy pojemnik i wycisnął resztkę fasoli z wołowiną do ust, a potem wyrzucił opakowanie do pustej skrzynki po amunicji, używanej jako kosz na śmieci. Popił wodą, wsadził palce w uszy, zgiął się wpół i otworzył usta.

— Będzie kiepsko.


* * *

— Cholera — mruknął Pruitt, patrząc na przesuwający się wskaźnik toru pocisku, aby na tej podstawie określić prawdopodobny punkt trafienia. — Nie jest dobrze.

— Gdzie spadnie? — spytał Mitchell.

— Skręca na północny wschód. Jeśli nie zawróci, wyląduje w połowie drogi między Posleenami a oddziałem LeBlanc. Na szczęście ustawiłem głowicę na detonację nad celem, więc jeśli wyląduje po tej stronie doliny, gdzie jest Franklin, Posleeni powinni się znaleźć w cieniu wybuchu.

Mitchell tylko chrząknął. W tej chwili nikt już nie mógł niczego zrobić.


* * *

Tulo’stenaloor spojrzał na meldunek o ogniu balistycznym i zatrzepotał w podnieceniu grzebieniem.

— Niech demony nieba i ognia pożrą i wydalą ich dusze! — warknął. — Orostanie!


* * *

Oolt’ondai zobaczył lecący w niebo słup ognia. Mógł oznaczać tylko jedno.

— Przykro mi, estanaarze — powiedział, nie patrząc nawet na komunikator. — Teraz wszystko zależy od ciebie.

A potem spojrzał w niebo, czekając na ogień.


* * *

Stukilotonowy pocisk był cięższy niż głowica burząca ze względu na węglowo-uranową matrycę, która chroniła niebezpieczny ładunek przed niepożądanymi uderzeniami. Pancerz odpadł jednak zaraz po wystrzale i pocisk pomknął w górę, do apogeum toru lotu, kiedy to system śledzący go zgubił.

Na szczęście dla ludzi głowica złapała jeszcze jeden podmuch wiatru z zimnego frontu atmosferycznego, który niedawno tędy przeszedł, i skierowała się odrobinę na południe, w pobliże wieży ciśnień miasta Franklin. Tutaj sto metrów nad ziemią detonowała.

W wyniku wybuchu antymaterii dosłownie wszystko zostało zniszczone; pozostał tylko skrawek ziemi w samym centrum eksplozji i kilka nie naruszonych budynków.

Rozchodząca się od epicentrum fala plazmy i szczątków dokonała największych zniszczeń wśród zgromadzonych w centrum miasta Posleenów. Pozostawiony na wierzchołku wzgórza abrams zakołysał się pod straszliwym uderzeniem, ale uszczelnienia zaprojektowane w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku z myślą o wojnie z ówczesnym Związkiem Radzieckim wytrzymały i załoga ocalała. Czołgistów wytrzęsło, ale przeżyli.

Fala poszła dalej, nad wzgórze, na którym wznosiło się centrum Franklin, i zrównała z ziemią większość zabytków, które nadawały miastu idylliczny charakter. W miarę jak krąg powietrza pod ciśnieniem powiększał się, jego siła była coraz mniejsza, a gdy powietrze wypełniło próżnię w centrum wybuchu, fala uderzeniowa powróciła i zniszczyła wszystko to, co ocalało po przejściu pierwszej fali. Pozostały jedynie piwnice i fundamenty gmachu sądu oraz połowa budynku muzeum kamieni szlachetnych i minerałów.


* * *

Bazzett kołysał się wraz z kolejnymi uderzeniami fali i mruczał pod nosem.

— „Jeśli bradley się buja, nie pukaj do drzwi…”. — Spojrzał na Utoriego, który wyglądał bojaźliwie spod hełmu, i wzruszył ramionami. — Zauważyłem, że bujamy się do rytmu.

Zdjął AIW ze stojaka i włączył kciukiem celownik, sprawdzając stan elektroniki.

— Zrobię sobie tatuaż. Zawsze mówiłem, że nie zrobię sobie tatuażu, dopóki nie przeżyję wojny atomowej. A to chyba coś takiego, nawet jeśli to nasi do nas strzelają.

— Odpierdala ci, człowieku — mruknął Utori, kiedy silnik transportera z rykiem ożył.

— Większość maszyn na chodzie! — zawołał dowódca. — Teraz jedziemy pełnym gazem. Trzymać się, kurwa.

— „Jak maszyna się buja, nie pukaj do drzwi…”.


* * *

— Tango Osiem-Dziewięć, tu Quebec Cztery-Sześć — powiedziała Glennis. — Impuls elektromagnetyczny wyłączył mi trzy maszyny; osłony na pozostałych wytrzymały. Do tego mam rozmaite uszkodzenia elektroniki, trochę z powodu wstrząsu.

— Ale jesteście mobilni, tak?

Glennis spojrzała na sunące przez mrok czołgi i transportery i pokiwała głową.

— Chyba można tak powiedzieć, Tango.

— Następny przystanek: pozycja Omega, Quebec. Bez odbioru.

— No tak, nasze zadanie to doprowadzić SheVę do miejsca, skąd będzie mogła wesprzeć pancerze, a nie zabijać każdego Posleena, który pojawi się w dolinie. — Popatrzyła dookoła na zdewastowany krajobraz, zrujnowane domy, porozrzucane pnie drzew i poczerniałą ziemię. — Chociaż…


* * *

— Szefie — odezwał się McEvoy na częstotliwości plutonu — mam emisje posleeńskich lądowników. Trzy źródła, jedno ciężkie, dwa lekkie. System twierdzi, że to dwa Minogi i C-Dek. Mamy zawrócić i podczepić systemy przeciwlądownikowe?

Ponieważ pancerze miały uzupełnić zaopatrzenie Bandytów, Tommy kazał im zamienić ciężkie działka grawitacyjne na fleszetkowe. Gdyby zrobiło się gorąco, prawdopodobnie musieliby zatrzymać, a przynajmniej spowolnić, natarcie naziemnych sił Posleenów, a nie lądowniki.

Tommy popatrzył na odczyty i odsłonił w uśmiechu zęby.

— Nie trzeba, ja się tym zajmę.

Po chwili czujniki poinformowały go, że do okopu wślizguje się inny pancerz, dowódca batalionu. Odwrócił się i zasalutował.

— A więc jak zamierza pan „zdjąć” trzy lądowniku, poruczniku? — spytał Mike, odpowiadając na salut machnięciem ręki.

— Za pomocą tego, sir! — odparł Tommy, ściągając brezent z ukrytego pod nim urządzenia. — Ta-dam!

— Hmmm… — chrząknął O’Neal, patrząc na terawatowy laser. Broń ta była popularna na początku wojny, ale w ciągu pierwszych dwóch lat wyszła z użycia. Lasery były jednak bardzo skuteczne przeciwko lądownikom, przynajmniej Minogom i nie spodziewającym się niczego C-Dekom, a więc w tych okolicznościach broń powinna zadziałać. — Czemu zrobił pan z tego tajemnicę?

— Uznałem, że jeśli nikt inny o tym się nie dowie, nie dowiedzą się także Posleeni, sir.

— Ale pana przekaźnik wiedział.

— Kazałem mu zmienić wysłaną listę sprzętu — powiedział ostrożnie porucznik. — Skoro pan się nie dowiedział, Posleeni też nie wiedzą. Przepraszam, sir.

— Och, w porządku — machnął ręką Mike. — Wie pan, dlaczego wycofano je z użycia? — spytał.

— Nie, sir. Nigdy nie mogłem tego zrozumieć.

— No, w tej bitwie to i tak nie będzie miało znaczenia. Wracam do swojej jamy. Powodzenia, poruczniku. Celnych strzałów.

— Tak jest i dziękuję, sir.


* * *

Mike wsunął się do jamy wykopanej dla dowództwa batalionu w chwili, kiedy pierwszy lądownik wychynął zza gór.

— Dlaczego nie kazał przezbroić się swoim ludziom? — warknął Stewart.

— Bo ma lepszy pomysł — zaśmiał się Mike. — Miałem w składzie laser terawatowy.

— I on zamierza go użyć? — zdziwił się S-2.

— Na to wygląda. Będzie wesoło, ale najlepiej popatrzeć na to z bezpiecznej odległości.


* * *

— Tym razem chyba nie żartują.

SheVa Dziewięć pełzła wolno przez ruiny śródmieścia Franklin, szukając pozycji do rozpoczęcia ostrzału.

Wzgórze, na którym kiedyś było miasto, i wszystkie ciągnące się jak okiem sięgnąć wzniesienia nosiły ślady wybuchu jądrowego. Drogi pokrywał gruz i śmieci, a wokoło miasta leżały zwalone drzewa i tliły się pożary wywołane żarem eksplozji. SheVę poprzedzały jadące wachlarzem czołgi. Po raz pierwszy, odkąd została okaleczona, była w stanie dotrzymać im kroku; to, co one musiały omijać, ona miażdżyła gąsienicami.

Szukali miejsca w okolicach Franklin, z którego mieliby zasięg na Gap. Problem był dwojaki: kąt ostrzału — musieli trafić aż do środka przełęczy — i wysokość — Gap leżała nieco wyżej niż Franklin, a ponieważ mieli użyć głowic wybuchających w powietrzu, potrzebowali nieco większego zasięgu niż w przypadku pocisków uderzeniowych. Najlepsze wydawało się wzgórze, na którym dotąd stało miasto, chociaż jednocześnie istniało ryzyko, że staną się przez to lepszym celem ataku.

Pruitt patrzył, jak kółko celownika balistycznego wolno przesuwa się w górę Doliny Rabun, czasem zbliżając się do Gap, czasem oddalając, kiedy nagle SheVa zakołysała się od wystrzału z ciężkiego działka plazmowego.

— Jezu! — wrzasnął działonowy, obracając wieżę i włączając radar i lidar dalekiego zasięgu.

— Pułkowniku! Mamy cztery, nie, sześć C-Deków startujących zza wzgórz! I są rozproszone!

— Niech to szlag — mruknął Mitchell, włączając mapę terenu. W czasie odwrotu SheVa dawała już sobie radę z sześcioma okrętami naraz, ale wtedy teren pozwalał im się schować zaraz po oddaniu strzału. A Dolina Franklin była szeroko otwarta; niskie, łagodne wzgórza gdzieniegdzie tylko miały wyższe szczyty. Dawały pewną osłonę przed naziemnymi siłami Posleenów, ale w walce z okrętami można było ukryć się wśród nich z takim samym powodzeniem, jak na polu golfowym.

SheVa mogła zatem liczyć tylko i wyłącznie na to, że posleeńskie strzelectwo pozostawia sporo do życzenia; okrętowe działa trzeba było nakierowywać na naziemne cele ręcznie, a podczas odwrotu wyszło na jaw, że koncepcja „naprowadzania” była najeźdźcom obca. Pojedynek z sześcioma lądownikami w sytuacji, gdy SheVa miała tylko cztery pociski przeciwlądownikowe i osiągała maksymalną prędkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, nie dawał wielkich szans na przeżycie.

— Niech ktoś zadzwoni do piechoty mobilnej i powie, że trochę się spóźnimy.


* * *

Tommy przykucnął za laserem i wycelował w pierwszego C-Deka, który pojawił się nad górami. Musi trafić za pierwszym razem.

Holograficzny celownik pokazywał zewnętrzne i wewnętrzne cele, w tym system utrzymywania antymaterii. Tommy ominął go, strzelając pod takim kątem, by przebić słaby punkt pancerza i trafić w maszynownię krążownika.

Broń wypluła wiązkę purpurowego światła w chwili, kiedy C-Dek otworzył ogień z pierwszej broni, jaką zdołał nakierować na cel, czyli przeciwokrętowego działa plazmowego. Strzały chybiły pozycje batalionu i wyryły krater wielkości domu w prowizorycznej drodze usypanej przez Posleenów.

Rdzeniem lasera była słabo kontrolowana reakcja jądrowa między dwoma potężnymi polami elektromagnetycznymi, konwertowana w czyste fotony. Promień o mocy liczonej w megadżulach na sekundę przeciął ciężki pancerz posleeńskiego okrętu jak chusteczkę higieniczną, przebił wewnętrzne grodzie i wdarł się do przedziału silnikowego, niszcząc system antygrawitacyjny i odcinając zasilanie zewnętrznego uzbrojenia. Pozbawiony antygrawitacyjnego wsparcia, krążownik zatoczył się i runął w dół.


* * *

— Jasna cholera — prychnął Duncan, patrząc w górę. Widział, że krążownik dryfuje w stronę jego pozycji, ale ostrzał z tego, co mieli we trzech do dyspozycji, byłby dla okrętu jak pieszczota, więc schował się, mając tylko nadzieję, że C-Dek znajdzie sobie jakiś inny cel. Ale kiedy terawatowy laser uderzył w bok okrętu, statek znajdował się niemal bezpośrednio nad nimi.

Krążownik zakołysał się i zaczął spadać z przyspieszeniem dziewięć i osiemdziesiąt jeden metra na sekundę do kwadratu.

Uderzył w szczyt wzgórza zaledwie piętnaście metrów od pozycji Duncana, choć na szczęście po posleeńskiej stronie grzbietu, a potem zaczął się staczać w dół.

Siła uderzenia wielotonowego okrętu wyrzuciła wszystkie trzy pancerze w powietrze. Duncan kilka razy odbił się od ziemi, ale niemal natychmiast znowu znalazł się na górze; chciał wszystko dokładnie widzieć.

Posleeński okręt turlał się w dół zbocza, wciąż plując bryzgami plazmy i ognia z włazów i gniazd broni, potem przetoczył się przez pozycje Posleenów, a na koniec runął w koryto rzeki.

— Cholera, sam bym tego lepiej nie wymyślił — mruknął Duncan, patrząc na pozostałe dwa okręty. Były to Minogi, o wiele mniejsze niż C-Dek, ale mimo wszystko bardzo niebezpieczne. — Żeby tylko ten cholerny laser się nie rozleciał.


* * *

Tommy skierował laser na Minoga, który leciał nieco wyżej i otworzył już ogień z ciężkiego lasera na jednej z faset; strzał pędził zygzakiem po ziemi w kierunku punktu dowodzenia.

Tym razem Sunday nie celował aż tak dokładnie; okręt był dalej i detonacja systemu utrzymywania antymaterii nie byłaby aż tak niebezpieczna.

Purpurowy promień lasera wgryzł się w burtę Minoga w rozbłysku srebrnego ognia i wszedł głęboko w jego wnętrzności. Nie trafił w system utrzymywania antymaterii, ale za to przeciął przekaźniki energii do silnika. Okręt zatrzymał się w powietrzu, a potem runął w dół jak kamień. Część Posleenów w obu zestrzelonych statkach przeżyła, ale najważniejsze było zlikwidowanie samych okrętów.

Sunday szybko obrócił broń w kierunku trzeciego z nich, ale tym razem odrobinę się spóźnił.


* * *

— Kapitanie Slight! — zawołał Mike i zaklął. — Z tyłu!


* * *

W ciągu pięciu lat, odkąd została dowódcą kompanii Bravo, Karen Slight przeżyła mnóstwo bitew i potyczek. Czasami czuła się tak, jakby uciekła przed karzącą ręką statystyki. I jeśli tak było, ta ręka właśnie jej dosięgła.

Kapitan przełączyła wizję i zerwała się na równe nogi, kiedy zobaczyła zbliżającą się od tyłu linię wybuchów hiperszybkich rakiet. Ale było już za późno. Zanim ona albo sierżant Bogdanovich zdążyły coś zrobić, pociski trafiły w ich okop. A kiedy seria przeszła dalej, pozostawiła za sobą tylko rozrzucone szczątki pancerzy.


* * *

— Niech to szlag — mruknął Tommy, namierzając trzeci okręt. Widząc los poprzedników, Minóg próbował robić uniki, aby rozproszyć ogień, ale terawatowy laser miał o wiele większą moc niż lżejsze działka grawitacyjne. Promień wbił się w trzeci okręt, rozcinając przedział załogi i mostek. Pilot nie miał większego doświadczenia w lataniu na tak małych wysokościach — posleeńskie okręty przeważnie działały w trybie automatycznym, dlatego bardzo niewielu obcych przygotowywało się do ręcznego sterowania — więc kiedy okręt przyspieszył, by uniknąć promienia lasera, zderzył się ze zboczem Black Rock Mountain, odbił od niego i wpadł prosto w ów promień.

Nie wiadomo, czy to zasługa lasera, czy zderzenia, ale Minóg zatrzymał się w powietrzu, a potem spadł prosto na C-Deka, niemal całkowicie blokując wąską przełęcz.

Tommy odprowadził go wzrokiem na sam dół, a potem rozsunął trójnóg lasera, by wystawić go ponad krawędź okopu, skąd miał dobry widok na zbliżających się Posleenów. Obcy mieli spore kłopoty z ominięciem przeszkody w postaci dwóch zestrzelonych okrętów, ale mimo to wciąż nacierali zwartym murem. A ogień Bravo po śmierci sierżanta i dowódcy kompanii zaczął słabnąć.

Jednak Tommy miał na to radę; z gniewnym prychnięciem zaczął ostrzeliwać zbliżających się centaurów.


* * *

Dobra robota, poruczniku — powiedział Mike z ledwie słyszalnym westchnieniem ulgi — ale lepiej niech pan już wstrzyma ogień.


* * *

— Z całym szacunkiem, sir, Bravo potrzebuje wsparcia — odparł Tommy, siejąc laserem po liniach Posleenów. Snop purpurowego światła przeznaczonego do niszczenia okrętów wgryzał się głęboko w ich szeregi, ścinając za jednym zamachem po sześciu albo siedmiu obcych.


* * *

— Tak, ale jest pewien mały problem — powiedział Mike. — Chodzi o to, że…


* * *

„Mały problem” został odkryty po roku używania terawatowego lasera na polach bitew. Jak już wspomniano, podstawą jego działania była słabo kontrolowana eksplozja jądrowa. Do komory lasującej wypełnionej argonem wstrzykiwano starannie odmierzone dawki antywodoru. Antywodór, przeciwieństwo prawdziwej materii, zderzał się z argonem i natychmiast przekształcał w czystą energię.

Ową uwolnioną energię przechwytywały inne atomy argonu, a kiedy one z kolei ją uwalniały, miała już postać fotonów światła. Fotony te znów były przechwytywane i gromadzone, aż po osiągnięciu szczytowego ciśnienia były uwalniane.

Wszystko to działo się w ciągu nanosekund i było kontrolowane przez wibrujące pola magnetyczne, czerpiące energię z tej samej reakcji.

Taki sam typ lasera wykorzystywano w kosmicznych myśliwcach i okrętach liniowych. W obu przypadkach podchodzono do niego z nabożnym szacunkiem, gdyż był równie groźny dla własnego okrętu, jak i dla wroga, dlatego stworzono potężne drugorzędne pola magnetyczne, które zapewniały bezpieczeństwo, jeśli pierwszorzędne pola zawiodły.

W wersji naziemnej owe drugorzędne systemy były jednak niedostępne, dlatego też kiedy moc w komorze lasującej przekraczała dozwolone maksimum mocy pól magnetycznych, pobudzony argon i drobiny wciąż nie przetworzonego antywodoru uciekały z zamknięcia i niszczyły broń, uwalniając całą resztę argonu w dość widowiskowy sposób.

W jednej chwili Tommy strzelał z lasera, a już w następnej leciał nad ziemią, wściekle wirując. Jego sensory znów zostały przeładowane, ale z tego, co udało mu się mimo to odczytać, wynikało, że temperatura na zewnątrz gwałtownie spada, zbliżając się do tej, jaka panuje w fotosferze gwiazdy.

Potem nastąpił krótki, raptowny wstrząs i Sunday przestał się obracać. Miał wrażenie, że zsuwa się po zboczu góry.

Zauważył, że nie może zebrać myśli, i zaraz potem stracił przytomność.


* * *

Mike wyjrzał z jamy dowodzenia batalionem i westchnął.

— Mówiłem mu, żeby przestał — powiedział. Powietrze wciąż było pełne niewiarygodnie rozgrzanych gazów i pyłu, ale systemy już zaczynały się stabilizować i widać było, że oddział nikogo nie stracił. Laser, który wybuchł, oczyścił teren z Posleenów.

— Atomówki — mruknął Mike. — Trzeba było zabrać atomówki.

— No właśnie — zaśmiał się Stewart. — Dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy?

— Nie wiem, może dlatego, że były zabronione? — mruknął O’Neal. — Dlaczego wciąż musimy prosić innych o pomoc?

— A może trzeba było po prostu zabrać lasery? — znowu zaśmiał się Stewart. — Dlaczego mu pan nie powiedział o ubocznych skutkach ich działania?

— Och, doświadczenie to najlepszy nauczyciel. Poza tym, cholera, nikt inny nie zamierzał strzelać z tego draństwa. — Spojrzał na odczyty i wzruszył ramionami. — Żyje. Okrętów nie ma, Posleenów też nie. Wygląda na to, że odwalił kawał dobrej roboty.

— Ja też tak myślę — powiedział Stewart, śmiejąc się. Potem spoważniał. — Ale straciliśmy Slight. Szlag by to trafił.

— Tak. Mógłbym dać kompanię Sundayowi, kiedy tylko odzyska przytomność, ale myślę, że jednak dostanie ją któryś z sierżantów — I tak zostało tam tylko półtora plutonu.

Stewart wstał i próbował rozejrzeć się poprzez opadający kurz.

— Pora zobaczyć, jak sobie radzą.

— Tak, a ja ściągnę na dół Duncana. Tam na górze nie ma już nic do roboty.

O’Neal spojrzał na schemat pola bitwy.

— Nie wiem, czy w ogóle jest jeszcze coś do roboty.

— No — przytaknął Stewart. — Chyba moglibyśmy zaszarżować.

Загрузка...