1

Przechodniu, powiedz Sparcie,

Iż wierni jej prawom

Tutaj spoczywamy.

Symonides z Ceos

Inskrypcja w Termopilach


Niedaleko Asheville, stan Północna Karolina, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
02:15 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, poniedziałek, 28 września 2009

Major Michael O’Neal spojrzał na holograficzny wykres, który wywołał, i pokiwał głową. Banshee przechylił się na prawo i zaczął opadać w dół; zapowiadała się niezła zabawa.

Prom, którym leciał, wyglądał jak czarny sejmitar tnący zachmurzone appalachijskie niebo. Połączenie technologii ludzi, Indowy i Himmitów dało w efekcie statek, który był trochę niewykrywalny, trochę opancerzony, trochę zwrotny i trochę szybki.

Oczywiście w porównaniu z jakąkolwiek maszyną zbudowaną tylko według ludzkiej technologii Banshee III był cudem techniki.

Niewykrywalne nieprzyjacielskie promy bez przygód doleciały do rejonu południowego Shenandoah. Tam posleeńscy najeźdźcy, w których rękach znajdowały się praktycznie całe wybrzeża Atlantyku i Pacyfiku, przedarli się w rejon Staunton, to zaś zmusiło statki w kształcie sejmitarów do zejścia poniżej linii horyzontu i rozpoczęcia manewrów unikowych.

W ciągu ostatnich pięciu lat Posleeni lądowali falami na całym świecie, przełamując praktycznie wszystkie linie obrony. Nieliczni ocalali w Zachodniej Europie schronili się w górskich dolinach w Alpach. Bliski Wschód, Afryka i większa część Ameryki Południowej były albo w rękach Posleenów, albo panowała tam taka anarchia, że nie dochodziły stamtąd nawet sygnały radiowe. Australijczycy ocaleli jedynie na zachodnich rubieżach swojego kontynentu i w pustynnym interiorze. Chiny padły dopiero po odpaleniu blisko tysiąca głowic jądrowych podczas długiego odwrotu w górę doliny Jangcy. Cywilizacje całej planety jedna po drugiej upadały, atakowane przez bezlitosnego najeźdźcę. Z jednym małym wyjątkiem.

W Stanach Zjednoczonych dzięki położeniu geograficznemu — Posleeni lądowali zazwyczaj na nadbrzeżnych równinach, gdzie pełno było naturalnych zapór — oraz logistyczno-politycznemu przygotowaniu rządowi udało się utrzymać kontrolę nad kilkoma rejonami. W najważniejszych z nich, w nieckach Cumberland i Ohio, były ośrodki potężnego przemysłu i bogate rolnictwo. Rozległe równiny środkowej Kanady wciąż były bezpieczne, ponieważ obcy nie potrafili walczyć w śniegu. Jednak te równiny oraz rejony na zachodzie, od Sierra Madre do kanadyjskich Gór Skalistych, były w stanie wyprodukować jedynie niewielką ilość zbóż. Co więcej, tamtejsza infrastruktura przemysłowa była bardzo skromna w porównaniu z przemysłem Cumberland czy Ohio.

Tak więc Cumberland, Ohio i rejon Wielkich Jezior były centrum obrony Stanów Zjednoczonych. Utrata samego Cumberland otworzyłaby najeźdźcom drogę do podboju.

Pierwszy batalion pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty wraz z innymi batalionami bronił miast rozrzuconych wzdłuż łańcucha Appalachów, z których każde co jakiś czas było atakowane przez siły wroga. Zaledwie kilka tygodni wcześniej żołnierze brali udział w mrożącej krew w żyłach bitwie na Równinie Ontario. Tym razem Posleeni wszystkich zaskoczyli, uderzając na słabo broniony sektor, i postawili na nogi całą obronę wschodnich Stanów Zjednoczonych.

O’Neal i jego batalion przelecieli nad południową Pensylwanią i zachodnią Wirginią bez żadnych przygód. Teraz jednak, kiedy zbliżali się do Północnej Karoliny i Tennessee, przyszła pora, aby zejść niżej i wziąć się do roboty.

Posleeni naciskali na Mur Appalachijski, a w niektórych miejscach nawet już go przerwali. Oprócz szturmu na Gap, obcy nacierali dwiema flankami na Asheville. Gdyby udało im się dojść od tyłu do oblężonego miasta, to byłby już koniec.

O’Neal znów pokiwał głową, wyczuwając kolejny przechył. Promy wykorzystywały minimalną kompensację inercyjną, by zredukować wstrząsy spowodowane korektą kursu. Gdyby użyto zbyt dużej mocy, stałyby się dla Posleenów widoczne jak zapalone żarówki, a gdyby moc była za mała, rozgniotłyby swoich pasażerów na miazgę. Mike przełączył się na widok zewnętrzny. Statki leciały krętą doliną i od czasu do czasu widział w świetle woskowego księżyca przemykające nad jego głową góry.

Niedługo potem zaczęli nabierać wysokości, lecąc z prędkością ponad pięciuset węzłów. Promy wystrzeliły ponad krawędź następnej przełęczy, a potem wykonały niezwykle trudny manewr i opadły z drugiej strony, idealnie równolegle do zbocza. W żadnym momencie ani nie przyspieszyły, ani nie zwolniły — utrzymywały prędkość o pięćdziesiąt kilometrów na godzinę poniżej prędkości dźwięku.

Mike zaznaczył następny punkt kontrolny i spojrzał w lewo. Gdzieś tam było Asheville, wciąż zamieszkane przez ponad milion cywilów i sześć dywizji piechoty. Za nim rozciągały się dwa Podmieścia, które skrywały łącznie pięć milionów osób. A wszystko to znalazło się jak w uchwycie imadła.

Mike westchnął i wyświetlił listę piosenek; w takich chwilach jak ta muzyka wydawała mu się jak najbardziej na miejscu.


* * *

— Co to jest, do cholery? — zapytał porucznik Tommy Sunday, kiedy na częstotliwości dowodzenia rozbrzmiała dziwna klawiszowa muzyka.

Don’t pay the ferryman — odparł starszy kapral Blatt. Jego pancerz Kosiarza miał na przodzie holograficznego purpurowo-różowego misia; kiedy zaczęła się piosenka, miś zerwał się na nogi i zaczął tańczyć, potrząsając w rytm muzyki tłustym brzuszkiem. — Stary musi być w niezłym dołku.

Kosiarze byli operatorami ciężkiej broni piechoty mobilnej. Ich pancerze, zaprojektowane do dalekiego ognia pośredniego albo ciężkiego ognia bliskiego wsparcia, zazwyczaj wyposażone były w cztery sztuki broni (w przeciwieństwie do jednego standardowego karabinu Bandytów), poczynając od przeciwokrętowych ciężkich działek grawitacyjnych, przez automatyczne moździerze dalekiego zasięgu, a na działkach fleszetkowych wypluwających miliony pocisków na minutę kończąc. Były jednak cieńsze, więc angażowanie się w bezpośrednie starcia z Posleenami było z reguły złym pomysłem.

— Chryste — jęknął kapral McEvoy, trąc prawie łysą głowę. — Mam nadzieję, że to nie jest ta jego playlista pod hasłem „wszyscy ZGINIEMY!”. Jak usłyszę jeszcze raz Veteran of the psychic wars, chyba się porzygam.

Promy były małe, zaprojektowane do przewożenia bez specjalnych wygód trzydziestu sześciu żołnierzy i dwóch dowódców. Każdy segment pancerza był usztywniony, wyposażony w klamry chroniące zbroję w czasie wykonywania manewrów i zaprojektowany tak, by obracać się wokół własnej osi i wystrzeliwać żołnierzy wprost we wrogie środowisko.

— Nie — powiedział Blatt. — Teraz będzie James Taylor. Zakład o piątaka.

— Frajerski zakład — odparł McEvoy. — Słyszałem, że w Gap była córka Starego.

— O, ja pierdolę. — Blatt potrząsnął głową. — Kiepsko.

— Jest twarda — powiedział McEvoy, nachylając się, żeby splunąć do hełmu. — Z tego, co słyszałem, tak samo jego stary. Mogli dać sobie radę.

— Wątpię. — Sunday podniósł wzrok znad swojego hologramu. — Według odczytów sejsmograficznych i elektromagnetycznych, w rejonie Gap doszło do wielokrotnych detonacji ładunków jądrowych. Zresztą my sami zaraz dorzucimy jeszcze trochę swoich.

— Chyba jeszcze nie odpaliliśmy atomówek, sir — rzekł Blatt. Zaczął naciągać rękawice, kiedy zegar jego pancerza zapiszczał. — Dwadzieścia minut.

— Niedawno odpaliliśmy — odparł Tommy, zakładając hełm. — Ale tam, to chyba były wtórne eksplozje.

— Och, w takim razie w porządku — powiedział Blatt. — Dopóki nie są wycelowane w nas…

— Aha — zgodził się McEvoy. — Ostatni raz martwiłem się o atomówki, kiedy mnie nimi trafili.

— Macie jakieś propozycje? — spytał porucznik.

— Płasko na ziemię — odparł ze śmiechem Blatt.

— Tak, najgorsze jest to, jak człowieka wyrzuca w powietrze.

— Myślałem, że najgorsze jest to, jak obrywa człowiekowi ręce i nogi — zauważył Tommy.

— No, jedynym człowiekiem, który to przeżył, jest Stary — przypomniał Blatt. — Nie radzę być tak blisko; urwanie ręki boli jak cholera.

— Zgadza się — powiedział Tommy.

Porucznik był nowicjuszem w pancerzach wspomaganych, ale nie w kwestii bitew; jeszcze kilka tygodni temu był podoficerem w Dziesięciu Tysiącach, najbardziej elitarnej jednostce, nie licząc piechoty mobilnej. Dziesięć Tysięcy było uzbrojone w sprzęt zdobyty na Posleenach i przerzucano ich z jednej sytuacji kryzysowej do drugiej, dlatego też w swoim czasie Tom Sunday Junior widział więcej niż jakikolwiek żołnierz spoza jednostek pancerzy. Do tego udało mu się przeżyć i dosłużyć stopnia starszego plutonowego. Wszystko to świadczyło o jego umiejętności znajdowania sobie osłony, kiedy robiło się niewesoło.

— Którą, panie poruczniku? — spytał McEvoy. Oficer był u nich nowy i nie mieli zbyt dużo czasu, by go poznać.

— Prawą, tuż nad łokciem — odparł Sunday. Miał na głowie hełm, więc trudno było stwierdzić, gdzie patrzy, ale McEvoy był prawie pewien, że prosto na niego.

— Aha. Tak tylko pytam — powiedział.

— Macie rację, boli — podjął porucznik. — Tak samo jak oberwanie śrutem ze strzelby w pierś. Albo wyrwanie prawej nerki przez trzymilimetrówkę, która na szczęście leciała za szybko, żeby narobić więcej szkód. A dostać się pod ogień moździerzy własnej kompanii to dopiero zabawa. Tak samo jak dostać postrzał w plecy od zielonego radiowca, który spanikował. Wyobrażam sobie, że kiedy człowieka wyrzuca w powietrze eksplozja jądrowa, musi być bardzo nieprzyjemnie.

— Pewnie tak, sir — powiedział strzelec, przesuwając ciężkie działko grawitacyjne, żeby sprawdzić, czy się naprowadza płynnie na cel. — Ogólnie rzecz biorąc, chyba zbroja to jest to.

— Niech to diabli — zaklął Blatt, zmieniając temat. — Wygląda na to, że miałeś rację. Leci Veteran of the psychic wars.

Stary jest wkurzony na tych Posleenów — zauważył McEvoy.

— Jestem pewien, że nie on jeden — dodał cicho Sunday.


* * *

Kapitan Annie Elgars spojrzała na siedzącą wokół małego ogniska grupkę ludzi i westchnęła. Wyglądała na jakieś siedemnaście lat, miała mocno umięśnione ciało i długie blond włosy, jednak w rzeczywistości bliżej jej było do trzydziestki niż do dwudziestki i jeszcze niedawno pogrążona była w śpiączce. Jej przebudzenie, umiejętności i cechy osobowości to były tajemnice, które dopiero zaczynały się wyjaśniać.

Przy ognisku, które rozpalono w małym zadrzewionym zagłębieniu w górach północnej Karoliny, siedziały dwie dorosłe kobiety, dwóch żołnierzy i ośmioro dzieci. Kobiety i dzieci przebywały w Podmieściu, kiedy Posleeni uderzyli na dolinę Rabun i jednym natarciem odepchnęli obrońców. Na szczęście trzem kobietom udało się dotrzeć do najgłębszych rejonów Podmieścia, gdzie uciekając przez sektory serwisowe, przypadkiem trafiły na ukrytą tam instalację. Tam właśnie zrobiły sobie „upgrade”, wyleczyły rany, nabrały sił i nabyły umiejętności posługiwania się bronią.

W drodze na tereny kontrolowane przez ludzi najpierw zostały odcięte przez nacierających Posleenów, potem zaś spotkały dwóch żołnierzy: Jake’a Mosovicha i Davida Muellera. Teraz wspólnie zastanawiali się, dokąd mają iść, skoro łatwa trasa była niedostępna.

— Wszyscy się zgadzają? — spytała Elgars; jej oddech unosił się białą mgłą w mroźnym powietrzu. — Ruszamy na farmę O’Neala i opróżniamy skład?

— Nie widzę innego wyjścia — odparł Mueller. Był niedźwiedziowatym, wysokim i potężnym mężczyzną, z grzywą niemal białych włosów. Starszy sierżant szpiegował Posleenów jeszcze przed pierwszą inwazją i już tyle razy pakował się w kłopoty, że często sam zadawał sobie pytanie, po jaką cholerę dalej się w to bawi. Do tej pory jednak nie musiał martwić się o to, jak wyciągnąć z kłopotów trzy kobiety i ośmioro dzieci. W tym wypadku kłopoty polegały też na tym, że dzieci czekała śmierć z wyziębienia, jeśli czegoś szybko nie zrobią.

— Na stacji hydrologicznej nie było niczego użytecznego.

Posleeni łupili dosłownie wszystko, a potem niszczyli wszelkie ślady życia mieszkańców. Chociaż stacja nie została zburzona, opróżniono ją, podobnie jak wszystkie inne budynki, które przeszukali.

Shari Reilly skrzywiła się.

— To jeszcze prawie dwadzieścia pięć kilometrów — powiedziała. — Nawet jeśli zaniesiemy dzieci, nie sądzę, żeby miało nam się udać.

Shari miała trzydzieści dwa lata; kiedy Posleeni zaatakowali jej rodzinne miasto, Fredericksburg w Wirginii, była kelnerką i samotną matką trójki dzieci. Jako jedna z nielicznych ocalałych z tej miejscowości osób została przesiedlona razem z dziećmi do jednego z pierwszych podziemnych miast. Zbudowano je — nie zważając na brak dróg zaopatrzenia — w ustronnej dolinie w zachodniej części północnej Karoliny z dwóch przyczyn: było mało prawdopodobne, żeby Posleeni zaatakowali w tak trudnym terenie, a poza tym miejscowy kongresman był prezesem komitetu asygnacyjnego.

Jak się okazało, po pięciu latach bicia łbami w różne mury Posleeni przypuścili atak w głąb doliny Rabun. Shari Reilly kolejny raz znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

— Chciałabym wiedzieć, co się stało z Cally i Papą O’Nealem — przyznała cicho. Cała grupa była już wcześniej na rodzinnej farmie O’Neala, i Shari i Papa tak bardzo przypadli sobie do gustu, że O’Neal poprosił ją, by zamieszkała u niego razem z dziećmi. Kiedy Posleeni zajęli całą okolicę, ten plan, tak samo jak wiele innych w jej życiu, upadł. Mimo to Shari wciąż uważała, że powinna się dowiedzieć, co się stało z O’Nealami.

Wendy Cummings wzruszyła ramionami i odsunęła z oczu kosmyk włosów.

— Cały czas jedziemy na tym samym wózku — powiedziała, wskazując na szare niebo. W ciągu ostatnich kilku godzin coraz bardziej ciemniało. Kobiety prawdopodobnie były w stanie przeżyć w takich warunkach, ale dzieci nie miały grubych ubrań. Zdobycie ich było drugim co do ważności celem; pierwszym zaś było niedopuszczenie do tego, żeby wpadły w łapy Posleenów.

Wendy była pośrednikiem w kontaktach między dwiema pozostałymi kobietami; czasami miała wrażenie, że tylko dzięki niej grupa jeszcze się nie rozpadła. Była bogato obdarowaną przez naturę blondynką, również ocalałą z Fredericksburga. Jeszcze do niedawna nie miała ochoty zabijać Posleenów, tak jak to robił jej chłopak, ale teraz zabijała każdego, który się pojawił, choć konieczność ciągania za sobą dzieci psuła jej całą zabawę.

Ale zadanie to zadanie.

— Musimy zdobyć jakieś ubrania dla dzieciaków, przydałoby się nam też trochę zapasów — mówiła dalej. — Nawet razem z tym, co przynieśli pan sierżant i Mueller, wciąż mamy za mało.

— W składzie było tego dużo — zauważył Mueller. Dorzucił do ognia trochę suchego drewna i spojrzał w niebo. — Jeśli będziemy szybko maszerować, dotrzemy do domu O’Neala o północy.

— Później — odparł Mosovich. Szczupły i żylasty starszy sierżant sztabowy był przeciwieństwem swojego podwładnego. Służył już w wojsku, kiedy Muellera nie było jeszcze nawet w planach, i potrafił dźwigać wręcz niewyobrażalne ciężary. Jedyne, czego nie potrafił, to kłamać. — Nie możemy nieść dzieciaków taki kawał, a za parę godzin zacznie padać zimny deszcz. Rano możemy mieć deszcz ze śniegiem.

— Myślisz, że powinniśmy spróbować czegoś innego? — spytał Mueller.

— Nie, ale nie damy rady dojść tam przed świtem. — Sierżant spojrzał na dzieci i pokręcił głową. — Będziemy cholernie się starać, ale nie damy rady.

— Damy — powiedziała Elgars, wstając. — Pod warunkiem, że nie będziemy cały dzień dyskutować. Sierżancie, jestem tu najwyższym stopniem oficerem. Co pan na to?

— Cóż, ma’am — odparł zwiadowca ze słabym uśmiechem. — Zrobimy tak: ja będę rzucał propozycje, a pani będzie wydawać rozkazy. A jeśli nie będzie pani chciała wydawać rozkazów, które ja zaproponuję, lepiej, żeby miała pani cholernie dobry powód, bo inaczej panią zastrzelę.

— Może być — zaśmiała się kapitan. — A proponuje pan…

— Ruszajmy — odparł. — Nie będzie nam wcale łatwiej, kiedy się ściemni.

— Mogę coś powiedzieć? — spytała Shari.

— Jasne.

— Jak ja nienawidzę Posleenów.

Kiedy wyruszyli, zaczęła opadać lekka zimna mgła.


* * *

Tulo’stenaloor zaklął i potrząsnął grzebieniem. Najwyższy dowódca posleeńskich sił atakujących Rabun Gap walczył z ludźmi prawie od dziesięciu lat. I przez ten czas nabrał szacunku dla ich umiejętności. Mimo posleeńskiej przewagi liczebnej i ogniowej, ludzie z niemal diabelską przemyślnością odpierali ich ataki.

Ale ta grupa zaczynała mu działać na nerwy.

— Jak ja nienawidzę ludzi — mruknął. — Co wiemy o tej przeklętej „jednostce” metalowych threshkreen?

Posleeni zetknęli się z ludźmi po raz pierwszy na planecie Aradan 5, nazywanej przez nich Diess. Aż do czasu tamtego spotkania horda nie napotkała większego oporu. Ani mali zieloni Indowy, ani wysocy i smukli Darhelowie, ani owadzi Tchpth nie umieli im się przeciwstawić. Czasami próbowali z nimi walczyć, ale z reguły starcie kończyło się otoczeniem ich i zarżnięciem na kolację.

Tak było aż do Aradanu 5.

Tulo’stenaloor był tam, kiedy horda poniosła pierwszą porażkę. To był koszmar. Za każdym razem, kiedy już myśleli, że pokonali ludzi, ci uderzali na nich z innej strony i trzeba ich było wykopywać jak abat albo grat. Horda poniosła niewiarygodne straty, zanim jeszcze jednostka tych niech-je-demony metalowych threshkreen wyłoniła się z oceanu i zniszczyła jego pierwszy oolt’ondar. Wciąż pamiętał, jak grupa jego genetycznych specjalistów została w kilka sekund rozerwana na strzępy. Inni threshkreen, którzy na początku uciekli przed hordą, zatrzymali się i utworzyli ścianę ognia nie do przebycia. Mając wroga na flance i przed sobą, horda uciekła. Tulo’stenaloor ledwie uszedł z życiem, umykając z planety zwykłym statkiem wewnątrzsystemowym, i dopiero po latach podniósł się z upadku.

— Dowodzi nimi człowiek nazywany Michael O’Neal, który jest jednym z ich kessanalt. Ludzie używają określenia „bohater” albo „elita”. To jest ich najlepsza grupa metalowych threshkreen.

Generalnie wszystkie inne gatunki oraz Posleeni zbyt ciężko ranni lub zbyt starzy, by się na coś przydać, byli nazywani po prostu „thresh”, czyli „jedzeniem”. Threshkreen oznaczało „jedzenie, które żądli”. Wszystkich ludzi należałoby tak nazwać; nawet ich pisklęta potrafiły już walczyć.

— Musimy przepchnąć przez przełęcz tylu oolt’os, ilu się da; nie możemy pozwolić, żeby nas tu zamknęli — rzekł Tulo’stenaloor.

— Zamierzają oczyścić teren bombardowaniem jądrowym — odparł S-2.

— Co? — warknął Tulo’stenaloor, strosząc grzebień. — Dlaczego mi nie powiedziałeś?

— Obszar, który będą w stanie objąć ostrzałem, będzie ograniczony — zauważył oficer wywiadu, wywołując mapę. — Będą odpalać systemy balistyczne z północnych rejonów i z morza. Niewiele z nich można w ogóle wycelować w tę okolicę, a większość zostanie zniszczona przez oolt Po’osol. Biorąc pod uwagę, że eksplozje pochłoną przede wszystkim te przeklęte wzgórza, powinniśmy ponieść minimalne straty. Zamierzają wylądować tutaj, przed pierwotną linią umocnień, gdzie kiedyś stało Mountain City.

— A więc stracimy mniej niż dwa oolt’ondar. — Tulo’stenaloor pokiwał głową. — To dobrze. Ale potrzebna nam będzie odpowiedź, „kontratak”, jak powiedzieliby ludzie. Niech jeden z elitarnych oolt’ondar i wszystkie pozostałe tenarale przygotują się do ataku na nich, kiedy tylko znajdą się na ziemi. I dwa oolt’pos.

— Już prawie nie mamy wyszkolonych sił — zauważył S-2.

— Wiem o tym — odpowiedział sucho Tulo’stenaloor. — Ale jeśli nie utrzymamy tej przełęczy, dopóki inne nie padną, wszystko pójdzie na marne. Musimy zmiażdżyć tych metalowych threshkreen, zanim się okopią. Niech oolt’ondar natychmiast ruszą na wzgórza nad strefą lądowania, gdzie będą osłonięte przed ciężkim ogniem. Każ im zaczekać z atakiem, aż oddział wyląduje i zajmie się wyładunkiem.

— Ludzie są podzieleni na dwie grupy, estanaarze. Lecą za nimi dwa promy „uzupełnień”, wyładowane antymaterią.

— To powinien być interesujący cel — powiedział Tulo’stenaloor, unosząc grzebień. — Niech oolt’ondai zaczekają, aż promy wylądują, i niech dopilnują, żeby właśnie je trafić.

— Dobrze, estanaarze — odparł oficer. — A co powiemy Orostanowi?

— Na razie nic. On ma swoje własne problemy. I więcej wojsk niż w tej chwili potrzebuje; dopiero kiedy napotka opór, będzie potrzebował większych sił. Niech oolt’ondar natychmiast ruszają; dopilnuj, żeby były ciężko uzbrojone. Jak mówią ludzie, muszą „obwiesić się bronią”.


* * *

Cally O’Neal spojrzała na pakunek i pokręciła głową; najchętniej obwiesiłaby się bronią, ale nie da rady wszystkiego unieść.

Pół nocy leżała zwinięta w kłębek i niespokojnie spała, a potem obudziła się i płakała. Płacz właściwie tylko ją wkurzał, ale płakała, gdyż miała co opłakiwać.

Kiedy przyszły wieści o posleeńskiej inwazji, jej rodzice zostali powołani do służby. Ponieważ matka służyła „poza planetą”, starsza siostra Cally, Michelle, została wywieziona do dalekiego, bezpiecznego świata Indowy. Cally pozostała na Ziemi pod opieką dziadka, na rodzinnej farmie w hrabstwie Rabun w północnej Georgii. Farma znajdowała się jakieś osiem kilometrów od linii umocnień wschodnich Stanów Zjednoczonych.

W ciągu ostatnich paru lat Posleeni kilka razy uderzali na Mur w Rabun Gap, ale teraz pierwszy raz udało im się go przebić. Roili się wszędzie dookoła, a Cally siedziała sama w tej cholernej grocie za liniami wroga, bez pociechy i pomocy, nie wspominając już o wsparciu bojowym Papy O’Neala.

Ale to nie Posleeni go zabili; coś trafiło w jeden z lądowników, kiedy przelatywał nad ich doliną, i zniszczyło jego układ kontroli antymaterii. Wybuch równy sile eksplozji stukilotonowej atomówki nastąpił wtedy, kiedy Cally szła do głębszego schronu, a Papa O’Neal wciąż był w zewnętrznym bunkrze.

Znalazła go później, a właściwie tylko jego rękę, gdyż nie była w stanie głębiej się dokopać. Ręka była sztywna i zimna. Zasypała ją z powrotem gruzem i ruszyła do Składu Cztery, gdzie spędziła noc.

W składzie było wszystko, czego mógł potrzebować uciekający człowiek. Papa O’Neal spędził wiele czasu na otwieraniu tuneli Viet Congu i wiedział, co należy w takim miejscu zgromadzić.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Cally, było założenie kamizelki kuloodpornej. Bezrękawnik klasy IIIA był robiony na zamówienie — nikt nie produkował kamizelek dla trzynastoletnich dziewczynek — a poza tym Cally tak dużą część życia spędziła w pancerzach, że czuła się w nim jak w drugiej skórze. Kamizelka miała kieszenie na amunicję i granaty, i wszystkie były w tej chwili pełne.

Na dole były zaczepy na dodatkowy sprzęt. Cally przypięła na jednym boku colta .44 magnum, a na drugim bojowy nóż. Dziewczynka miała za słabe ręce na desert eagle’a, ale ze speed-loaderem radziła sobie prawie tak samo szybko, jak większość ludzi z magazynkami. Miała także dwie litrowe menażki — jako uzupełnienie bukłaka wbudowanego w plecy kamizelki — i chlebak z minimum przedmiotów niezbędnych do przeżycia.

W kieszeniach miała główny ładunek: 180 nabojów kalibru 7.62, pięć granatów odłamkowych, pięć fosforowych i dwa dymne, chociaż prawdopodobieństwo, że będzie potrzebowała granatów dymnych, było niewielkie. Kamizelka, pistolet, ładownica i granaty ważyły ponad dwadzieścia kilogramów, czyli połowę tego, co sama ważyła.

Na szyi powiesiła noktowizyjne gogle. Były lekkie i miały opcję optycznego i elektronicznego zoomu, ale mając do dyspozycji celowniki broni, Cally nie była pewna, czy powinna je zabierać. Hełm, który właśnie założyła, też wydał jej się niepotrzebną ekstrawagancją. Papa O’Neal zawsze się przy nim upierał, kiedy szli na Posleenów, ale jeśli Cally miała być w ciągłym ruchu, nie była pewna, czy może sobie pozwolić na dodatkowe obciążenie.

Pomyślała o Papie O’Nealu i poczuła grudę w gardle. Zawsze wydawał się… niepokonany, nieśmiertelny. Brał udział chyba we wszystkich zakulisowych wojnach w ciągu ostatnich dwudziestu lat, a potem, kiedy zmarł jego ojciec, wrócił na farmę. Ponieważ matka Cally nie żyła, a jej ojciec służył w jednostkach pancerzy, Papa był wszystkim, co miała, a dla niego była to okazja do nadrobienia tych lat, kiedy jego syn dorastał, a on nigdy nie miał dla niego czasu.

Od pierwszego dnia uczył ją intensywnie, a ona była pojętnym uczniem. Materiały wybuchowe, walka wręcz, strzelanie na dystans — wszystko to przychodziło jej z taką łatwością, jakby musiała tylko przypomnieć sobie dawno nie wykorzystywane umiejętności. Dla tych nielicznych, którzy ich znali, stary najemnik i jego płowowłosa wnuczka stanowili bardzo dziwną parę. Zaczęto żartować — uważając, by dziadek nie usłyszał — o „córce farmera”, jednak żarty te przycichły, gdy Cally rozkwitła i stała się prawdziwą appalachijską pięknością, która chodziła krokiem pantery i z pistoletem na biodrze. A ustały zupełnie po tym, jak postrzeliła sierżanta.

Starszemu sierżantowi sztabowemu z dowództwa sto piątej dywizji dwunastoletnia piękność wpadła w oko w sklepie żelaznym, i to do tego stopnia, że w końcu dopadł ją w dziale śrub i nakrętek.

Kiedy zwykłe „wynocha” okazało się niewystarczające i gruby, stary żołnierz wsunął łapę pod jej od niedawna opinającą się na piersiach bluzkę, Cally wyciągnęła swojego walthera i po prostu postrzeliła go w kolano. Potem sobie poszła, a on tarzał się po ziemi i wrzeszczał, jakby naprawdę coś mu się stało.

Nie pierwszy raz strzelała do człowieka. Kiedy zamachowiec, znajomy Papy O’Neala z czasów Phoenix, znów młody dzięki nielegalnemu procesowi odmłodzenia, przyjechał, aby go zwerbować, a Papa O’Neal dał mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowany posadą najemnego zbira jakiejś tajemniczej grupy, którą Harold reprezentował, stało się jasne, że zabójca zbyt wiele wyjawił, by pozwolić im żyć. Cally uświadomiła sobie, że coś jest nie tak, kiedy prawa dłoń Papy zaczęła drgać, jakby zaciskał ją na pistolecie; była to oznaka zdenerwowania, którą z powodzeniem wykorzystywała przeciwko niemu, kiedy grali w pokera.

Korzystając z tego, że paranoiczny zabójca zignorował obecność ośmioletniej dziewczynki, strzeliła gościowi w tył głowy, kiedy ten wyciągnął broń i mierzył do Papy O’Neala.

Dlatego też postrzelenie starego, grubego sierżanta było dla niej drobiazgiem, co też powiedziała sędziemu, nie wspominając o poprzedniej strzelaninie, która na szczęście umknęła uwadze władz.

Sierżant bronił się zawzięcie, twierdząc — co brzmiało nawet całkiem prawdopodobnie — że złożyła mu propozycję, a potem postrzeliła, kiedy chciał za mało zapłacić. Próbował doprowadzić do oskarżenia jej o usiłowanie zabójstwa, Cally udowodniła jednak, że gdyby chciała go zabić, mogłaby to z łatwością zrobić. Ostatecznie zdegradowany podoficer trafił do karnego batalionu, a zdjęcie Cally wywieszono we wszystkich okolicznych obozach wojskowych, opatrując napisem: „UWAGA! Nieletnia! Uzbrojona i niebezpieczna!”.

Cally nie umiała zdobyć się na takie opanowanie, kiedy znalazła zwłoki Papy O’Neala. Przysypała z powrotem jego rękę i powlokła się do składu, żeby tam się wypłakać. W ciągu nocy zdała sobie jednak sprawę, że musi ruszać dalej. Na północy, sądząc po odgłosach, trwała zażarta bitwa, a Posleeni przedzierający się przez Gap rozpełzli się już po całej okolicy. Cally musiała iść w stronę ludzi, a przynajmniej znaleźć sobie jakąś bardziej oddaloną kryjówkę. Na początku Posleeni omijali wszystko, co przypominało wyglądem magazyn, potem jednak zaczęli ryć jak borsuki, jeśli wykryli jakiekolwiek ślady zapasów czy ludzi.

Nie wiedziała, jak długo przyjdzie jej maszerować, musiała więc zabrać dużo jedzenia, a ponieważ noce robiły się coraz zimniejsze, potrzebowała również obozowego sprzętu. Papa O’Neal pewnie dałby sobie radę tylko z kocem, ale Cally nie była tak wytrzymała na zimno, jak stary żołnierz, więc spakowała śpiwór, zapas wody, podpałkę, amunicję… Było tego o wiele za dużo, ale nawet gdyby to wszystko zabrała, po pięciu dniach przebywania w lesie zrobiłoby się krucho.

Patrzyła na stos sprzętu, zastanawiając się, co zabrać, a co zostawić, gdy nagle podłoga podskoczyła w górę i rąbnęła ją w twarz.

Загрузка...