A najpierwszym z wrogów dla Boha Da Thone
Był kapitan O’Neil z „Czarnego z Tyrone”
I jego to kompania, siedem dziesiątek chłopa
Rozwiązłemu wodzowi pogoniła kota.
Chłopcy z Louth i z Meath i chłopcy z Galwayu,
Co szli prosto po śmierć, mnąc w zębach kawały
I gorliwie czcili, w dobrych i złych chwilach
Błoto na obcasach „Łajdaka” O’Neila
Ale wciąż ich wysiłki na marne spełzały
I z pościgu wracali z pustymi rakami
Aż ogorzali chłopcy z „Czarnego z Tyrone”
Zapałali uczuciem do Boha Da Thone.
I jeżeli pościg wieńczy posiadanie
Boh i chłopcy z Tyrone byli towarzyszami.
Tulo’stenaloor zerknął na odczyty sensorów i szarpnął swój kolczyk; miał lepsze rzeczy do roboty niż zdobywać umiejętności, które inni już posiadali.
— Ile mamy czasu?
— Niewiele — odparł z namysłem Goloswin. — Przygotowują się do strzału.
Estanaar spojrzał na krwistoczerwony owal na planie i westchnął. Poświęcił całe lata na naukę odczytywania map, a teraz tego żałował. Mógł bez trudu wyobrazić sobie skutki działania tej piekielnej broni.
— A promieniowanie?
— Wysokie — przyznał technik. — Strefa bezpośredniego trafienia będzie się rozciągać w górę doliny, prawie do miasta Dillard. Główny izotop, węgiel 13, ma wysoki stopień jonizacji i spowoduje uszkodzenia cieplne przy absorpcji. Według mojego modelu, straty oolt przechodzących przez tę strefę w pierwszej godzinie wyniosą dwadzieścia procent, potem z każdą następną godziną będą o jeden procent mniejsze. Ludzie, oczywiście, są bardziej delikatni; nie będą mogli wejść do strefy bez osłony przez co najmniej dziesięć dni. — Zatrzepotał grzebieniem i z rozbawieniem kłapnął paszczą. — To bardzo… Jak to ludzie mówią? To bardzo elegancka broń. Owszem, ma przerażającą siłę, ale na jakiś czas uniemożliwia wejście w pole rażenia. Grunt oczyści się za miesiąc czy dwa, przynajmniej na tyle, by wróciło tam życie. To bardzo elegancka broń.
— To straszne. — Tulo’stenaloor odwrócił się z warknięciem do swojego oficera operacyjnego. — Wyciągnąć stamtąd wszystkie siły estanaral, które da się wycofać, i posłać w to szaleństwo tylko miejscowych. Zacząć opracowywać plan naszych ruchów po ataku; do tej pory uderzaliśmy na ludzi falami, co dawało im czas, żeby się pozbierać. Niech siły estanaral atakują teraz na zmianę z miejscowymi, żeby szturm odbywał się jednym ciągłym strumieniem.
Oficer operacyjny pokiwał łbem i wystukał coś na klawiaturze swojej jednostki sensorów.
— Większość estanaral była przygotowana na wykorzystanie okazji do ataku, więc stoi z dala od rejonu, gdzie uderzy broń, Ale kończą nam się lokalne jednostki.
— Nie wiemy, gdzie dokładnie uderzą ludzie — powiedział po chwili Tulo’stenaloor — dopóki tego nie zrobią. Część przeżyje. To wystarczy. — Znów kłapnął grzebieniem i włączył komunikator. — Orostanie.
Orostan prychnął, kiedy jego komunikator rozświetlił się.
— Tak, estanaarze.
— Ludzie zamierzając wystrzelić w stronę Gap z tej piekielnej broni. — Tulo’stenaloor streścił pokrótce sytuację i zamilkł, czekając na reakcję.
Orostan kłapnął w podnieceniu grzebieniem i parsknął.
— Ile uzupełnień stracę?
— Około połowy — przyznał wódz.
— Za dużo. Ta piekielna SheVa została wzmocniona, opancerzona i ma wiele różnych rodzajów broni, a nie tylko jeden. Zajęła pozycję niedaleko Doliny Savannah i pożera oolt, jakby to były abat.
— To ty miałeś ją zatrzymać — przypomniał Tulo’stenaloor — a nie ona ciebie.
— Staram się — warknął Orostan. — Moje drużyny czekają, aż przejedzie przez przełęcz. Myślę, że ma słabo bronione boki, więc możemy zniszczyć jej koła i gąsienice, To ją zatrzyma kawałek przed miejscem, z którego mogłaby ostrzelać przełęcz. Ale to ty miałeś zająć i utrzymać przełęcz, estanaarze. A przy takim oporze, jaki stawiają ludzie — ten pomiot piekieł, oby demony pożarły ich dusze — potrzebuję więcej sił.
— Pracuję nad tym — odparł Tulo’stenaloor — ale, jak mówią ludzie, to kompletny syf.
— Co za syf — szepnęła Cally. — Jestem o wiele za młoda, żeby umierać.
Udało jej się oderwać od Posleenów, ale w dalszym ciągu tropili ją jak posokowce. Teraz rozproszyli się wokół jej kryjówki, idąc w górę zbocza.
— Papa nie dałby się wpędzić w taką pułapkę — mruknęła, sprawdzając ilość nabojów. Nie miała granatów i zostały jej tylko dwa magazynki, z tego jeden częściowo pusty. Po prawej stronie miała Posleenów, tak że gdyby próbowała tamtędy się wymknąć, dopadliby ją. Tak samo było po lewej. Za nią była jednolita ściana. Jak to było w tym starym żarcie? „I tak sobie siedzę… Czy się bałem? Jasne, bałem się, że któryś ucieknie.”.
Coś zaszeleściło w krzakach w dole, więc skierowała w tę stronę broń.
— No, pora „zdjąć” jeszcze jednego — westchnęła, przyciskając policzek do kolby. Kiedy brązowożółty pysk wychynął z zarośli, podciągnęła luz na spuście. To był Wszechwładca.
Nie może zniszczyć wszystkich Posleenów na świecie, ale może zabić przynajmniej tego jednego.
Dowódca drużyny zatrzymał się i podniósł pięść, opadając do półprzysiadu. Przed nimi, między drzewami, rozległ się wystrzał karabinowy, a potem trzask ognia karabinów Gaussa, przetykany łomotem działka plazmowego.
Major Alejandro Levi był od niepamiętnych czasów Cyberpunkiem. Został zwerbowany tuż po szkole, podobno dlatego, że był finalistą Stypendium Westinghouse’a i obrońcą drużyny futbolowej. W ciągu dziesięcioleci brał udział w wielu trudnych misjach, ale włóczenie się po nuklearnym polu bitwy pełnym Posleenów, wrogo nastawionych ludzi i potencjalnie wrogo nastawionych „innych” biło je wszystkie na głowę.
Obejrzał się za siebie, potem spojrzał w bok i nagle wyciągnął lewą rękę i zacisnął na czymś niewidocznym.
— Co my tu mamy? — szepnął, patrząc na Himmita, który tymczasem wyłączył kamuflaż i owinął ramiona wokół swojego ciała. — Szpiegowałeś nas, tak?
— Szpiegowałem dla was — zagwizdał Himmit w znośnym angielskim. Stworzenie dorównywało wzrostem człowiekowi, ale było lżejsze i przypominało symetryczną żabę. Miało czworo „ramion” rozmieszczonych na przeciwległych krańcach ciała i wiązką zmysłową przebiegającą w pobliżu jego środka. Po obu stronach wiązki znajdowała się para oczu.
Alejandro trzymał obcego za delikatne wgłębienie ciemieniowe; wystarczył jeden ruch silnych ludzkich rąk, aby zadać śmiertelny cios.
— Jesteś tu z tego samego powodu co ja!
— Skąd mam to wiedzieć? — Cybers lekko poluzował chwyt.
— Jesteś tu po to, żeby zabrać Cally O’Neal i Michaela O’Neala Seniora — odparł obcy. — Ale się spóźniłeś.
— Były straszne korki — powiedział sucho Alejandro. — Gdzie oni są?
— Michael O’Neal Senior został pochwycony przez falę ciśnienia po detonacji i odniósł śmiertelne rany. Cally O’Neal właśnie walczy z grupą Posleenów. Myślę, że znalazła się w pułapce.
— O’Neal nie żyje? — spytał dowódca drużyny, kręcąc głową.
— „Nie żyje” to bardzo nieścisłe określenie. W tej chwili znajduje się na pokładzie mojego statku.
Normalnie Himmit odpowiadałby na takie pytanie przez cały dzień. Najwyraźniej musiał być wzburzony, skoro tak szybko udzielił odpowiedzi. A może to dlatego, że palce Cybersa wbijały się w jego himmicki odpowiednik nosa.
— Ilu jest Posleenów?
— Mniej niż kiedy zaczęła. To wyjątkowy podczłowiek.
— Ilu i gdzie? — powtórzył Levi, zwiększając lekko nacisk.
— Czternastu, siedemdziesiąt pięć metrów stąd — odparł Himmit, wskazując kierunek. — Są rozproszeni. Cally siedzi za osłoną na górze, ale jeśli się poruszy…
— Wszechwładca?
— Jeden kessentai, karabin plazmowy. Używa przenośnych sensorów, ale nie posługuje się nimi zbyt skutecznie; sprawia wrażenie przyzwyczajonego, że zawsze ktoś za niego celuje.
Cybers wyprostował się i wykonał serię gestów, wskazując, że drużyna ma się rozproszyć, przygotować do starcia z wrogiem i wyłączyć wszystkie elektroniczne urządzenia. To ostatnie było wyjątkowo przykre, ale czujniki Wszechwładców wykrywały najlżejsze emisje, nawet tło.
Levi patrzył, jak jego ludzie pojawiają się pozornie znikąd — ze spleśniałych liści, kory drzewa, krzaków. Cyberpunkowie już przed wojną z Posleenami ćwiczyli wkraczanie na teren wroga i niszczenie systemów bojowych, których nie dało się „zhackować” na odległość. Poruszali się jak cienie na polu bitwy, jak duchy, najgroźniejsze na ziemi, śmiertelnie niebezpieczne duchy. Teraz okaż się, czy także najszybsze.
Himmit patrzył, jak komandosi znikają w zaroślach, a potem ruszył naprzód, pozostając jednocześnie cały czas w ukryciu. Za nic nie może tego przegapić. Cóż to będzie za opowieść!
Cholosta’an ostrożnie zrobił krok do przodu. Odkąd dziewczynka wyłączyła ostatnie urządzenie elektroniczne, zgubił ją. Może uciekła na szczyt wzniesienia, ale na stromym, odsłoniętym zboczu prawdopodobnie by ją zobaczyli. Najpewniej schowała się w krzakach u podnóża urwiska. Jeśli tak, wkrótce ją dopadną.
Wcześniej widział ją tylko przelotnie i mógł stwierdzić, że to ludzka samica, jak powiedziałby Tulo’stenaloor.
Teraz na widok lufy jej karabinu zdążył jeszcze pomyśleć: To pisklak?!
Tulo’stenaloor kłapnął grzebieniem na widok otrzymanej informacji.
— Już po Cholosta’anie — mruknął jego oficer operacyjny.
— Rzeczywiście, już po nim — powiedział estanaar. — I po planie zatrzymania uzupełnień dla oddziału threshkreen czy nawet uderzenia na nich od tyłu, biorąc pod uwagę, że wszystkie pozostałe siły w dolinie zbierają się, żeby zatrzymać SheVę.
— Sytuacja jest prosta — ciągnął. — Jeśli zniszczymy threshkreen na przełęczy, możemy wysłać do Gap tyle sił, żeby zniszczyć SheVę. A kiedy zniszczymy SheVę, w końcu rozwalimy wszystkich threshkreen. Jeśli nam się ani jedno, ani drugie nie uda… przegramy.
— Jak na razie wcale nie idzie nam lepiej niż Orostanowi — stwierdził essthree.
— Tak, to prawda. Naszym zadaniem jest zniszczyć threshkreen na przełęczy. Musimy równomiernie wprowadzać nasze wojska do bitwy. Uderzamy nieregularnie, falami, a to daje ludziom czas na zebranie sił.
— Tak, estanaarze — powiedział z powątpiewaniem pomniejszy oolt’ondai — ale pytanie brzmi, jak to zrobić. Za każdym razem kiedy ustawi się oolt w szeregi, zaczynają nacierać… nierówno, niektórzy szybko, niektórzy wolno. To stąd biorą się przerwy w szyku.
— Niech elitarni oolt’ondaiowie ustawią swoje oddziały wzdłuż trasy. Jeśli jeden z maszerujących do bitwy oolt natknie się na ogień threshkreen i zostanie zniszczony, następny natychmiast będzie mógł zająć jego miejsce. To zapewni ciągłość, o którą nam chodzi.
— Poczekajmy, aż wybuchnie piekielna broń, estanaarze.
— Tak, ruszymy zaraz po tym — prychnął Tulo’stenaloor. — Po co marnować więcej oolt niż musimy?
Cally wstrzymała ogień, kiedy żółta czaszka zniknęła pod gradem pocisków kaliber 7.62, i przesunęła lufę w prawo, gdzie mógł się kryć kolejny Posleen. Ale kiedy znów ściągnęła luz spustu, usłyszała serię stłumionych puknięć, a potem wściekły łoskot karabinu Gaussa, którego pociski zrykoszetowały od skały nad jej głową.
Z tego, co wiedziała, najbliższymi walczącymi ludźmi był batalion jej taty albo reszta jej grupy. Ale nikt z nich nie używał broni z tłumikiem. A więc kto tam jest? Wróg czy przyjaciel?
Wiele lat temu przysłano do ich domu zabójcę, żeby zabił Papę O’Neala, i zginął tylko dlatego, że nie docenił umiejętności ośmioletniej dziewczynki. Ale to nie znaczy, że nie mogą pojawić się następni. Zgoda, pomysł wysłania zabójcy w sam środek nuklearnego pobojowiska jest pewną przesadą, ale trudno mówić o paranoi, kiedy ktoś naprawdę chce cię zabić.
Cally usłyszała dobiegający z dołu szelest, a potem nad zabitym Posleenem pojawił się człowiek.
Był to żołnierz oddziałów specjalnych. Miał na sobie — prawdopodobnie to był „on” — kamuflaż, a na plecach maskującą siatkę. Na oczach Cally zrobił krok w bok i nagle zniknął. Przez chwilę wytężała wzrok, aż wreszcie uświadomiła sobie, że ten krzak widoczny pod jedną z topoli to on. Był niezły, prawdopodobnie nawet lepszy niż Papa. Patrzyła, jak powoli rusza przed siebie, sprawdzając każdy centymetr ziemi, a potem znów się zatrzymuje.
Alejandro zatrzymał się, kiedy poczuł słaby zapach człowieka. Powinien był wyczuć go wcześniej, ale stłumił go smród zabitych Posleenów.
U podnóża wzgórza prawie nie było wiatru, powietrze było wilgotne, chłodne i nieruchome. Ale czuł, że gdzieś tam leży człowiek i poci się, jakby… jakby miał za sobą długi, forsowny bieg.
Levi rozejrzał się, ale nikogo nie widział. Z tej odległości dziewczyna powinna być widoczna jak góra. Albo on się zestarzał, albo ona miała za sobą zaawansowany kurs zwiadu.
— Cally O’Neal? — szepnął.
— Jeden niewłaściwy ruch i już po tobie — usłyszał.
Alejandro westchnął i spojrzał w kierunku, z którego dobiegał głos. Dziewczyna leżała pod siatką maskującą przyrzuconą liśćmi. Levi zdziwił się, jak udało jej się nie poruszyć ściółki, ale zaraz potem uświadomił sobie, że strząsnęła liście z rosnącej nad nią małej brzózki. Sprytnie.
— Przysłano mnie, żebym cię stąd zabrał — powiedział, prostując się i kierując MP-5 w bok.
— Jasne. — Cally usłyszała cichy szelest z boku i zrozumiała, że jest brana w kleszcze. — Jeśli twój kumpel podejdzie bliżej, będziecie mogli się przekonać, ilu was dam radę „zdjąć”. Zacznę od ciebie.
— Chyba jesteśmy w impasie — powiedział Alejandro. — Ty mi nie ufasz, a ja nie wiem, jak cię przekonać.
— Ale ja wiem — szepnął jakiś głos z góry.
Cally zamarła, kiedy nagle w powietrzu pojawił się Himmit i opuścił na ziemię.
— Panno O’Neal, jesteśmy tu po to, by pani bronić — zagwizdał. — Nie mamy na to żadnych dowodów, ale daję pani słowo członka klanu Fos, że nie stanie się pani krzywda. Za piętnaście minut rozpocznie się tutaj ostrzał jądrowy…
— Co?! — krzyknęła Cally, ale zagłuszył ją Cyberpunk.
— Wszyscy do mnie! — wrzasnął. — Gdzie jest wycelowany?
— Jest wycelowany w Gap, majorze Levi — powiedział Himmit, znów znikając w kamuflażu; jego głos wydawał się oddalać. — Zasięg wybuchu jest… duży. Miejsce, w którym się znajdujemy, należy uznać za epicentrum wybuchu o sile dwóch megaton.
— Czekaj! Czy twój statek może nas stąd zabrać?
— Ach, więc teraz mi pan ufa — odezwał się Himmit spośród korony drzewa. — Możecie z nami lecieć albo nie. Wybór należy do was.
— Z drogi, komandosie — powiedziała Cally, gramoląc się na nogi i zerkając na kompas. — Za wolno się ruszasz.
— Tutaj.
Himmit znów pojawił się w powietrzu; jego skóra zmieniła kolor z przypominającego korę drzewa na „normalny” purpurowo-zielony. Wskazał dziurę w ziemi i pospiesznie się w niej ukrył.
Cally zatrzymała się zdyszana i pokręciła głową.
— Chowanie się w dziurze nie ocali nas przed atomowym wybuchem! — krzyknęła.
— Może pani iść ze mną albo zostać — powiedział Himmit, wystawiając z otworu swoją „tylną” połowę. — Poproszono mnie o wydostanie stąd pani i oddziału Cybersów. Ale nie zamierzam tu zostać i zamienić się w radioaktywny pył! Macie cztery minuty.
I zniknął w otworze.
— Cholera — mruknęła Cally, zerkając na Alejandro. — Cybersi, co? — zapytała, a potem nachyliła się i wsunęła w szczelinę.
Otwór był szerszy niż się wydawało, ale niełatwy do przejścia, nawet dla niej; nie była pewna, czy Cybersi sobie z nim poradzą. Zsuwała się w dół pod kątem jakichś dwudziestu stopni. Tunel kilka razy zakręcał. Wkrótce zrobiło się ciemno, ale Cally czołgała się dalej. Kiedy zaczęła się właśnie zastanawiać, czy szczelina nie jest czasem prostą drogą do piekła, pojawiła się purpurowa poświata. Za następnym zakrętem zobaczyła otwarty właz himmickiego statku. Szybko wpełzła do środka i przeszła na drugi koniec przedziału.
Himmita nigdzie nie było widać.
Cally słyszała o himmickich niewidzialnych statkach, ale nigdy się nie spodziewała, że dane jej będzie zobaczyć wnętrze któregoś z nich. Był… dziwny. Przedział miał około trzech metrów szerokości, po obu stronach stały rzędy foteli. Był dość wysoki, ale dziewczynka podejrzewała, że dla Cybersów i tak będzie za niski. Oświetlenie było bardzo słabe, a fotele, choć sprawiały wrażenie przeznaczonych dla istot wielkości człowieka, miały niskie oparcia i wąskie siedziska. Podejrzewała, że Cybersi już po chwili zaczną się czuć jak na mękach. Ale pewnie człowiekowi byłoby równie trudno zrobić coś wygodnego dla Himmita.
W powietrzu unosił się ostry, kwaśny zapach, przypominający ścieki z przetwórni chemicznej, a w tle słychać było dziwne skrzypienie i jęki. Ogólnie rzecz biorąc, było to dość nieprzyjemne miejsce.
W wąskim przejściu pojawił się schylony pierwszy Cybers. Szybko usiadł naprzeciw Cally i odchylił się do tyłu, zdejmując maskujący kaptur.
— Himmici — mruknął. — Czemu to musieli być akurat Himmici?
— Rozumiem, że byłeś już w czymś takim? — spytała Cally.
— W ten sposób dostaliśmy się tutaj — odparł Cybers, patrząc w stronę wejścia. — Wolałbym przejść pieszo sto kilometrów niż spędzić piętnaście minut w czymś takim.
— No, podczas burzy każdy port się nada — powiedziała filozoficznie Cally, marszcząc czoło. — Nie chciałabym się żalić nieznajomemu, ale to były dwa parszywe dni. Mój pies nie żyje, konie nie żyją, mój kot nie żyje i mój dziadek nie żyje. Mój tata utknął w beznadziejnym kurestwie i pewnie do rana zginie. Aha, i przeżyłam dwa atomowe bombardowania. Dlatego himmicki statek zaczyna mi się coraz bardziej podobać.
Wszedł następny Cybers, a zaraz za nim pojawiła się reszta drużyny. Kiedy tylko dowódca przestąpił próg, właz zaczął się zamykać. Jednocześnie to, co wydawało się przednią ścianą przedziału, rozwarło się i z otworu wyszedł młody mężczyzna.
Wszyscy Cybersi zamarli na widok nieznajomego, ale Cally wprost nie mogła oderwać od niego wzroku. Wyglądał zupełnie jak jej ojciec; mógłby być jego bratem, gdyby tylko Mike O’Neal miał brata. Po uważniejszym przyjrzeniu się stwierdziła, że nieznajomy ma dłuższe ręce, sięgające prawie do kolan, i o wiele mniejszy nos niż jej tata. Właściwie gdyby nie wiek, wyglądał zupełnie jak…
— Dziadek?