3

Rabun Gap, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
02:57 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, poniedziałek, 28 września 2009

Tommy miał wrażenie, że raz po raz wali go wielka łapa, a on leży twarzą w dół na trampolinie. Ziemia skakała do góry i wyrzucała go w powietrze, potem coś strącało go z powrotem w dół, i znowu w górę, i znowu w dół, w górę, w dół. Nie było to bolesne, raczej strasznie frustrujące; nigdy dotąd nie czuł się tak bardzo pozbawiony kontroli nad tym, co się z nim dzieje. Najwyraźniej przeżył wybuch nuklearny, ale wiedział, że już nigdy, przenigdy nie będzie lekceważył jego siły.

Po jeszcze jednym wyrzucie w powietrze przez chmurę w kształcie grzyba opadł na ziemię w tumanach pyłu, zupełnie oślepiony.

Nic nie widział; wszystkie sensory powyłączały się, przeciążone szalejącą wokoło nawałnicą. Czujniki zewnętrznej temperatury pokazywały dwa tysiące stopni Celsjusza; Tommy zdziwił się, czemu jeszcze żyje, ale potem zobaczył, że wskaźnik zapasu mocy jego pancerza błyskawicznie opada. Zbroje były w stanie utrzymać człowieka przy życiu w warunkach, w których wielu uznałoby to za niemożliwe, ale ceną było zużycie niemal takiej samej ilości energii, jak ta, która szalała dookoła. W końcu sytuacja na zewnątrz ustabilizowała się na tyle, że można było rozróżnić poszczególne przedmioty; radiolatarnie zaczęły się włączać.


* * *

Mike zerwał się na nogi, kiedy tylko jego czujniki ożyły.

— Na nich! — rozkazał. — Co wy, do cholery, robicie, leżycie sobie? Mamy Posleenów do zabicia! Kosiarze, na zachodzie ciągle są Minogi! Wszystkie jednostki, otoczyć ocalały prom i UTRZYMAĆ GO PRZY ŻYCIU!

Poderwał z ziemi Stewarta i rzucił się do ataku na północ.

— Dobre wiadomości — powiedział Stewart — są takie, że zdmuchnęło nasz komitet powitalny.

— Złe wiadomości są takie, że straciliśmy połowę mocy — zauważył Duncan, przeglądając wykres zasilania batalionu. — I zużyliśmy na tę jedną okazję całą dzienną dawkę.

— A będzie więcej takich okazji — powiedział Mike. — No, chodź do tatusia, malutki. Prosto przez chmurę. Szybko.

— Promy nie przelecą przez tysiącstopniowy grzyb, panie majorze — zauważył Duncan.

— Nie, ale power packi wytrzymają.


* * *

Drugi prom zgodnie z rozkazem wleciał wprost w rosnący grzyb. Promy były opancerzone, ale nie aż tak, żeby przetrwać takie warunki; transporter szybko zaczął się rozpadać, rozrzucając swój ładunek ciężko opancerzonych power packów i skrzyń z amunicją po całej strefie lądowania. Oczywiście doszło przy tym do kilku wypadków, ale to było nie do uniknięcia.


* * *

McEvoy wrzasnął ze złości, kiedy coś ciężkiego rąbnęło go w plecy. Przeturlał się na bok, spojrzał na pakiet antymaterii, który go trafił, i znów wrzasnął, tym razem ze strachu.

— To było ładne — powiedział Sunday.

— Skąd się to wzięło, do cholery? — spytał Kosiarz, wstając i odsuwając się od power packa, jakby to był olbrzymi pająk. Albo mordercza broń jądrowa.

— Och, podnieś to, mazgaju — powiedział porucznik; słychać było, że się szeroko uśmiecha. — Stary skierował prom prosto w środek grzyba. To go osłoniło od ognia, bo nawet Posleeni nie widzą przez coś takiego. Jednocześnie zrzucił power packi.

— Odbiło mu! — rzucił Blatt, przebiegając obok nich. — Wszystkim to powtarzam, Stary to czubek!

— Zgadza się — powiedział Sunday. — Całkowity czubek. To draństwo jest tak opancerzone, że wytrzymuje nawet bezpośrednie trafienie plazmą, nie mogło więc wybuchnąć z powodu takiego drobiazgu. Zresztą nieważne, zapomnijcie o tym, chociaż może lepiej trochę się odsuńcie. Kosiarze, zrzucić ładunek i śledzić mój cel. Niedźwiedź idzie zza góry.


* * *

— Mamy trzy ocalałe lance — zauważył Duncan. — Użyjemy ich?

— Nie od razu — powiedział O’Neal. — Co się stało z czwartą?

— Wyrzutnia samorzutnie eksplodowała — odparł Stewart. — Leci na Atlantę.

— Będę musiał zwrócić uwagę produkującemu klanowi — powiedział poważnie O’Neal. — Taki drobiazg jak dwustukilotonowa eksplozja nie powinien ich uszkodzić!

— Spodziewałem się tego! — zaśmiał się Stewart. — Ale po co pan je oszczędza? Już tu lecą Minogi.

— Minogi ze swoim uzbrojeniem kosmicznym nie mogą strzelać w dół — przypomniał Mike. — Zostawimy sobie lance na C-Deki.

— Większość packów została zebrana — powiedział Duncan. — Ale część zabrali Kosiarze, a oni szykują się na przyjęcie kawalerii.

— Niech natychmiast przekażą packi jednostkom karabinowym — warknął Mike. — Wszyscy biegiem do Muru. Kosiarze mogą iść za nami, ale muszą być przygotowani na powitanie dużych chłopców.


* * *

— Właśnie dla takich chwil żyję — powiedział z przekąsem Blatt, kiedy reszta batalionu wystartowała pełnym pędem.

— Idziemy, idziemy — mruknął McEvoy.

— Moim zdaniem nie dość szybko — zauważył specjalista.

— Musimy jeszcze pozbierać broń — powiedział Sunday. — Będzie nam potrzebna, kiedy dotrzemy na miejsce.

— Sir, myślę, że nic z tego nie będzie — odparł McEvoy. — Najbliższy pakiet leży w połowie zbocza Oakey Mountain. One nie mają naszych systemów utrzymujących je w miejscu podczas wybuchu.

— Ja pierdolę — stwierdził Tommy. — Dobra, pozbieramy je później.

— Jeden pakiet najwyraźniej przerzuciło na drugą stronę Black Rock Mountain, sir — powiedział Blatt. — Może kiedyś uda nam się go zabrać.

— To twoje zadanie, Blatt — powiedział Sunday — kiedy tylko zajmiemy pozycje.

— Pan żartuje, prawda? — spytał Kosiarz.

— Nie. Kiedy uporamy się z pierwszą falą lądowników, bez tych moździerzy i działek nic nie zdziałamy. Odzyskanie ich to zadanie numer dwa. Numer jeden to ostrzelanie lądowników.

— O wilku mowa — powiedział McEvoy, kiedy pierwszy Minóg wychynął zza grzbietu Black Rock Mountain.

— Właśnie — stwierdził Tommy, namierzając jeden z pomniejszych lądowników. — Ognia!


* * *

Długolufowe działka grawitacyjne M-283 miały większą zdolność przyspieszania niż systemy standardowe. Poza tym ich pociski zawierały napędzany antymaterią akcelerator inercyjny i antymateryjny system „rakietowy”, podobny do tego, jaki stosowano w lancach antymaterii i kosmicznych myśliwcach Space Falcon.

Dlatego też w chwili, kiedy siedemdziesięciopięciomilimetrowy pocisk uderzył w burtę okrętu, pędził z prędkością ponad tysiąca kilometrów na sekundę.

Po zderzeniu z pancerzem Minoga pocisk zrobiony z solidnego kompozytu gadolinu i jednocząsteczkowego żelaza z płaszczem węglowym stał się półkulą gotującej się białej plazmy; nawet olbrzymia energia pocisku przeciwpancernego nie mogła się mierzyć z posleeńskim opancerzeniem.

Ale tylko jednego pocisku.

A tymczasem do Minoga strzelało dwunastu Kosiarzy, wysyłając pięć pocisków na sekundę w obszar wielkości ludzkiej dłoni.

Ponadto system celowniczy pocisków burzących był o wiele skuteczniejszy niż zwyczajny. Wyznaczał na burcie okrętu konkretny punkt, wybrany z bazy danych słabych punktów lądowników, i kierował w niego ogień całej broni w okolicy.

Wystrzelone przez dwunastu Kosiarzy tysiąc dwieście pocisków trafiło w zasobnik z bronią na burcie Minoga, przewierciło się do środka i zdetonowało mechanizm podajnika działka plazmowego. Reszta zaczęła we wnętrzu rykoszetować.

Kiedy rzygnęły srebrne i czerwone płomienie, lądownik próbował uciekać, zmieniając kurs i obracając się tak, by zasłonić uszkodzony fragment kadłuba przed ogniem. Ale pilotujący go Wszechwładca najwyraźniej nie należał do elity pilotów, co udowodnił, taranując swoim okrętem zbocze góry Black Rock tuż na południe od wieży radiowej.

Drugi Minóg zaatakował główne siły batalionu, a potem skierował się długimi, posuwistymi ruchami na południowy zachód, w stronę Muru. Widząc jednak, co się stało z jego towarzyszem, okręt zmienił cel i rozpoczął ostrożną rotację, żeby zminimalizować uszkodzenia.

— Robimy unik — powiedział porucznik i wprowadzając własny rozkaz w czyn, rozpoczął powolny trucht na południowy wschód.

Ręczny ostrzał z Minogów nie był na szczęście tak celny, jak ogień automatyczny, ale jednak był ciężki; na burcie lądownika znajdowało się ponad dwanaście średnich gniazd uzbrojenia. Kiedy Kosiarze rozpoczęli manewr, nieprzyjacielski ogień głównie rozdzierał ziemię wokół nich, ale część strzałów jednak trafiała.

— Ja pierdolę — powiedział cicho Blatt, kiedy linia kraterów z ciężkiego działka plazmowego ruszyła w jego kierunku. Próbował zejść jej z drogi, ale ostrzał był tak gęsty, że nie miał dokąd uciekać.

— Cholera — zaklął McEvoy, kiedy pancerz Blatta zniknął w kuli srebrnego ognia. — Skurwysyn!

— Tego nie zdejmiemy — powiedział ze złością Sunday. Ich pociski niszczyły gniazda powierzchniowe i żłobiły rysy na całym pancerzu Minoga, ale ponieważ ciągle się obracał, nie mogły się w niego wwiercić. A ogień robił się coraz cięższy.

— Co ja bym teraz dał za jedną SheVę — mruknął Tommy.


* * *

SheVa Dziewięć — albo Bun-Bun, jak nazwała czołg jego załoga — wciąż lekko dymił, kiedy nad horyzontem pojawił się pierwszy sterowiec.

SheVy należały do tego rodzaju broni, jaką można wymyślić tylko podczas naprawdę strasznej wojny. Już w czasie pierwszych bitew z Posleenami okazało się, że ludzie nie mogą sobie poradzić z posleeńskimi okrętami używanymi do bliskiego wsparcia ich piechoty. Na szczęście takie sytuacje były rzadkie — Posleenom nie najlepiej wychodziło współdziałanie broni — ale kiedy już do tego dochodziło, skutek był druzgocący. Z wyjątkiem galaksjańskiej broni ciężkiej, której nigdy nie było pod dostatkiem, tylko jeden system okazał się skuteczny. A był on potworny w całym tego słowa znaczeniu.

Podczas walk wokół Fredericksburga pancernikowi North Carolina udało się namierzyć posleeński lądownik szesnastocalowymi działami, a kiedy dziewięć szesnastocalowych pocisków uderzyło w cel, okręt obcych zniknął. A więc szesnastocalowe pociski okazały się skuteczne. Ale ich użycie stwarzało wiele problemów. Po pierwsze, wieże pancernika nie były zaprojektowane do ostrzału przeciwlotniczego, dlatego celny strzał był w takiej samej mierze wynikiem szczęścia, jak i umiejętności. Po drugie, działa miały bardzo niewielki zasięg rażenia, a po trzecie, pancerniki miały olbrzymie trudności z dopłynięciem do, powiedzmy, Knoxville w stanie Tennessee.

Stworzono więc nową klasę dział, na pierwszy rzut oka podobnych do armat pancerników. Miały szesnaście cali średnicy, ale na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. Tak samo jak nowoczesne armaty czołgów, były gładkolufowe, a ich pociski miały bardzo dużą prędkość wylotową. W nabojach zastosowano elektroplazmowe ładunki miotające; działa miały przedłużone lufy i dodatkowe komory, dzięki którym pocisk ze zubożonego uranu, mający grubość pnia drzewa, przyspieszał do dwóch i pół tysiąca metrów na sekundę. Odpalenie pojedynczego pocisku przeznaczonego do niszczenia posleeńskich lądowników równało się jednoczesnemu wystrzeleniu z sześciu standardowych dział pancernika.

Ponieważ wchodziła tu w grę olbrzymia energia, trzeba było zaprojektować system kompensacji odrzutu, stosujący pochłaniacze wstrząsu o rozmiarach małych okrętów podwodnych. Zainstalowanie ich w kilku naziemnych fortyfikacjach było stosunkowo łatwe, ale umieszczenie ich na ruchomej platformie było prawdziwym wyzwaniem.

Większość grup inżynierskich załamywała z rozpaczy ręce, ale Komisja Przemysłowego Planowania Shenandoah Valley uznała, że platforma po prostu musi być większa niż ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić. W ten oto sposób narodziło się działo SheVa.

SheVy miały sto dwadzieścia metrów długości i dziewięćdziesiąt szerokości, olbrzymie gąsienice i „wieżyczkę”, która wyglądała jak hala walcowni stali. Z tyłu, wewnątrz wieży, znajdował się grubo opancerzony magazyn mieszczący osiem nabojów do działa, z których każdy wyglądał jak skrzyżowanie naboju karabinowego i rakiety ICBM. Oparta na wspornikach lufa przypominała gigantyczny teleskop, ale w porównaniu z wieżą była tak mała, że sprawiała wrażenie przypadkowo dodanego elementu.

Działo składało się z trzech podstawowych części — samej armaty i wspierających ją elementów, potwornej wieży, w której mieściła się komora ładownicza, i układu jezdnego.

Sześćdziesięciometrowa wielokomorowa armata była typu „Bull”. Podstawowym elementem miotającym był system elektroplazmowy, wykorzystujący ładunek elektryczny do zapłonu materiału i zapewniający siłę wyrzutu wykraczającą daleko poza to, co można by osiągnąć zwykłym ładunkiem chemicznym. Ze względu na spadek mocy wraz ze wzrostem zasięgu, lufę wyposażono w dodatkowe komory zapłonowe wzdłuż boków, dodające gigantycznemu pociskowi jeszcze większego pędu. Dzięki tej kombinacji pociski burzące — z odrzucanym zewnętrznym plastikowym „sabotem” i wewnętrznym uranowym rdzeniem — osiągały prędkość blisko dwóch i pół tysiąca metrów na sekundę, co do czasu wynalezienia SheVy było wręcz niewyobrażalną prędkością.

Armata zamontowana była na obrotowej wieży z systemem podnoszenia, który pozwalał strzelać zarówno pod kątem bliskim zera stopni, jak i niemal „prosto w górę”. W końcu zaprojektowano ją jako działo „przeciwlotnicze”.

Zamiast typowego dla artylerii układu „pocisk plus worek”, kiedy najpierw ładowano samą „kulę”, a potem wciskano worki z prochem, SheVa używała olbrzymich nabojów, przypominających połączenie naboju karabinowego i ICBM; osiem takich nabojów mieściło się w grubo opancerzonym magazynie z tyłu wieży. W zależności od tego, czy działo było załadowane pociskami „burzącymi”, czy „eksplodującymi”, czołgi woziły ze sobą od osiemdziesięciu do ośmiuset kiloton materiałów wybuchowych. Z tego między innymi powodu regularne jednostki omijały je szerokim łukiem.

Żeby chronić całą tę maszynerię — niezbyt odporną na działanie warunków atmosferycznych — działo zamknięto w gigantycznej „wieży”, która sama w sobie była inżynierskim popisem. Był to sześcian o trzydziestometrowym boku, zamontowany na łożysku u podstawy działa, a więc obracający się wraz z nim. Zewnętrzną osłonę stanowiła piętnastocentymetrowa warstwa stali; każdy inny materiał wyginał się przy wystrzale z działa. Wnętrze z kolei było niemal puste; były tu tylko potężne wsporniki i łukowate klamry, które utrzymywały osłonę.

Na szczycie osłony znajdował się dźwig służący do przenoszenia monstrualnych rozmiarów sprzętu, niezbędnego nawet do najprostszych napraw.

Poruszenie tego wszystkiego wymagało sporej mocy. Dostarczały jej cztery reaktory Johannesa/Cummingsa. Rdzeniem reaktorów były granulki, maleńkie „cebulki” z warstw grafitu i krzemu, owiniętych wokół drobiny uranu. Dzięki tym warstwom uran nie osiągał nigdy „temperatury topnienia”, a przez to reaktory były zabezpieczone przed niekontrolowaną reakcją łańcuchową. Co więcej, helowe chłodziwo nie dopuszczało do wycieków promieniowania; hel nie przewodził radioaktywności, dlatego nawet w przypadku pełnej utraty chłodziwa można było się spodziewać, że reaktor pozostanie na swoim miejscu.

Oczywiście reaktory miały swoje wady. Mimo zastosowania galaksjańskich technologii regeneracji ciepła, w maszynowni było gorąco jak w piekle. A kiedy reaktor dostawał bezpośrednie trafienie, jak to się od czasu do czasu zdarzało, maleńkie granulki zamieniały się w cholernie radioaktywne utrapienie. Za to moc, jaką dawały, wynagradzała z nawiązką te drobne niedogodności, a rozszczelnione reaktory to był już problem ekip naprawczych.

System napędowy czołgu był równie rewolucyjny. Bezpośredni napęd zapewniały niezależne silniki indukcyjne na wszystkich kołach pędnych, dlatego też SheVa mogła stracić jedno lub więcej kół i wciąż dalej jechać.

Mimo swoich rozmiarów SheVy były wyjątkowo delikatne; w ciągu ostatnich kilku dni można było się przekonać, że to samobieżne działa, a nie czołgi. SheVie Dziewięć udało się jednak wywalczyć długą i bolesną drogę odwrotu.

Tylko jej załoga, zwłaszcza chorąży Sheila Indy, zdawała sobie sprawę, jak bardzo pojazd jest uszkodzony (chociaż dym buchający z licznych otworów po wrogim ostrzale plazmą był pewną wskazówką).

— To dopiero widok — westchnął Pruitt, patrząc na górującą nad nim wieżę. Działonowy SheVy Dziewięć był niskim, ciemnowłosym mężczyzną, zwalistym, ale nie grubym; sprawiał wrażenie o dziesięć lat starszego niż jeszcze dwa dni wcześniej. Jego ubranie śmierdziało ozonem i potem.

SheVę nazwano Bun-Bunem głównie za sprawą jej działonowego, który zaraził resztę załogi zainteresowaniem internetowym komiksem pod tytułem Sluggy Freelance i osobiście namalował na przednim pancerzu czołgu wysokiego na dwa piętra królika z nożem sprężynowym w łapce. Większa część malunku zniknęła we wczorajszej bitwie, ale hasło „Zabawmy się, Posleenie!” wciąż było słabo widoczne.

— Bun-Bun czy sterowce? — spytała ze znużeniem Indy. Mechanik miała kruczoczarne włosy, pełne piersi i była niemal piękna, choć w tej chwili trudno to było stwierdzić. Ona też śmierdziała ozonem i potem, a kombinezon miała usmarowany olejem oraz swoją i cudzą krwią. Krew zaczynała się już psuć i smród otaczał Indy jak chmura.

— Jedno i drugie — odparł Pruitt. — Jakie mamy uszkodzenia?

— Dwa wyłączone reaktory — odpowiedziała. — Jeden ma dziurę; dzięki Bogu za układ chłodzenia helem. Rozpórki wystrzelane, dwie gąsienice oderwane, zepsuty mechanizm podajnika, uszkodzona ściana magazynu, zniszczona elektryka…

— Chyba w najbliższej przyszłości nigdzie się stąd nie ruszymy — stwierdził Pruitt. — To dobrze, będę mógł uderzyć w kimono.

— Pierwszym sterowcem leci pułkownik Garcia — powiedział pułkownik Robert Mitchell, podchodząc do nich. Dowódca SheVy był odmłodzony, więc wyglądał na jakieś osiemnaście lat. Jako młody oficer wojsk pancernych ćwiczył zatrzymywanie sił radzieckich, które pewnego dnia mogłyby przelać się przez Fulda Gap, i szkolenie to pozwoliło jemu i jego załodze przeżyć takie sytuacje, w których inni ginęli. Udało im się przeprowadzić długi, kontrolowany odwrót z Doliny Rabun na obecną pozycję i zdjąć po drodze sporą liczbę posleeńskich lądowników. Ale teraz pułkownik miał niemiły obowiązek powiedzieć im, że impreza jeszcze się nie skończyła.

— Mówi, że może ją postawić na nogi w dwanaście godzin.

— Niemożliwe — warknęła Indy. — Żeby miał ze sobą choć dwa reaktory!

Reaktory granulkowo-helowe były wyjątkowo bezpieczne — nawet przy całkowitej utracie chłodziwa nie zaczynały topnieć — ale te w SheVie Dziewięć właśnie straciły całe chłodziwo i nie mogły zostać odpalone bez uprzedniego gruntownego przeglądu.

— Ma ze sobą sześć reaktorów — powiedział Mitchell. — Do tego dodatkowe opancerzenie. I brygadę techników. Leci do nas dziewięć sterowców.

— Jezu! — szepnął Pruitt. — To dopiero tempo.

— Garcia robi wrażenie zaradnego — odparł Mitchell. — Ma też ze sobą młodego geniusza, który wprowadzi jakieś ulepszenia. — Spojrzał w górę na sterowiec, który akurat ustawiał się nad skrawkiem płaskiego terenu nie zajętego przez SheVę. — Kiedy ekipa naprawcza weźmie się za robotę, macie się oboje zdrzemnąć. Gdy znów będziemy na chodzie, zrobi się interesująco. Zwłaszcza że jak tylko odpalimy silniki, mamy rozkaz odbić Rabun Gap. Za wszelką cenę.


* * *

— Cóż, sir — powiedział McEvoy, unikając ostrzału z Minoga. — Dobrze byłoby mieć tu SheVę, ale żadnej nie mamy.

— Nie, nie mamy — zgodził się ponuro Tommy; kolejny pocisk z lądownika trafił jednego z Kosiarzy z kompanii Charlie. — Majorze O’Neal?


* * *

— Dostajecie, Sunday — odparł Mike. Większa część batalionu skręciła już za wzgórze i zbliżała się do tego, co pozostało z Muru. Kiedyś był to sześciopiętrowy betonowy potwór najeżony działami. Teraz okolica wyglądała jak po najeździe świstaków, które postanowiły ją zniwelować; nie licząc małego kanału, cała przełęcz została zrównana z ziemią.

— Tak, sir — odpowiedział spokojnie niedawny podoficer. — Kończy nam się też amunicja. Ale myślę, że mając wsparcie, damy radę go „zdjąć”. Proszę o ogień całego batalionu, jeśli wolno.

— Im więcej, tym lepiej? — odparł sucho dowódca batalionu. — Widzę, do czego pan zmierza. — Sprawdził wykres zwiadu; w zasięgu wzroku batalionu nie było żadnych wrogich sił, wszyscy mogli więc otworzyć ogień do Minoga. — Ogień, teraz!


* * *

— On go musi naprawdę lubić — powiedział Duncan, kiedy w jego polu widzenia rozbłysła ikona celownika. Znajdowała się za nim; obrócił się i opadł na kolana, kiedy cały batalion otworzył ogień w jeden punkt na pancerzu lądownika.

— Minoga? — spytał Stewart. — Ja też bym go namierzył, choćby po to, żeby zabić jednego bystrzejszego Wszechwładcę.

— Nie, Sundaya. Ile razy oddawał komuś do dyspozycji cały batalion?

— Nieczęsto — przyznał oficer rozpoznania.

Kiedy trzysta karabinów batalionu dołączyło się do ognia Kosiarzy, wywołało to pożądany skutek. Pancerz nad jednym z gniazd broni najpierw zniknął pod ogniem Kosiarzy, a potem, kiedy działka grawitacyjne dobrały się do magazynu amunicji, rzygnął płomieniem.

Lądownik pospiesznie odskoczył na południe, aby osłonić swój słaby punkt, i zaczął strzelać jednocześnie w kierunku głównych sił batalionu i Kosiarzy. Ale już było po nim; w pewnej chwili gwałtownie opadł i runął na zbocze góry, a potem stoczył się w dół.


* * *

— Dlaczego wszyscy stoją i się gapią? — spytał O’Neal. — Zmiana planu. Charlie, zwrot na północ. Bravo, zwrot na południe. Podłużny szyk z Kosiarzami. Ranni, dowódcy i sztab do środka. Zwiad, ustalić, jak ten oolt’ondar dostał się na górę; jeśli jest tam jakaś ścieżka, zniszczyć ją.

Popatrzył na wciąż stojących nieruchomo żołnierzy i westchnął.

— No, ruszać się.


* * *

— Nie podoba mi się ten cały O’Neal — powiedział Tulo’stenaloor, czytając zapisy łączności przekaźników. — Jak na mój gust, o wiele za szybko myśli.

— Tak, estanaarze — powiedział nieswoim głosem oficer wywiadu.

— O co chodzi? — Dowódca wyraźnie wyczuwał, że S-2 czegoś mu nie powiedział.

— Sprawdzałem jego przeszłość — powiedział oficer, wywołując dane dowódcy ludzi. — Odniósł imponujące sukcesy w obronie wielu rejonów, odkąd zaczęliśmy lądować na tej planecie. Jego oddział był o wiele skuteczniejszy, a zarazem poniósł mniejsze straty niż wszystkie inne oddziały metalowych threskreen, „pancerzy wspomaganych”. Jednak jego sława pochodzi jeszcze sprzed okresu lądowań na tym świecie.

Tulo’stenaloor odwrócił się i popatrzył na informacje, które wywołał oficer. — A skąd?

— Odegrał kluczową rolę w sukcesie ludzi na Aradanie 5.

— Och. — Wódz zamilkł i ostrożnie złożył trzepoczący grzebień. — Na czym ona polegała? — spytał cicho.

— To… — Oficer przerwał. — To jego oddział metalowych threshkreen wyłonił się z morza na promenadę. Co więcej, to on osobiście zniszczył Az’al’endaia, odpalając ładunek jądrowy na burcie okrętu oolt’ondaia. I to ręcznie.

— Jak to się stało, że jeszcze żyje? — zasyczał cienko estanaar.

— Znajdował się blisko centrum wybuchu, który zniszczył oolt’poslenar — powiedział oficer, machając grzebieniem. — Uważa się, że ochronił go toroid plazmy, który wytworzył się wokół jego pancerza. Odrzuciło go wiele kilometrów w głąb morza, ale przeżył.

— To niemożliwe! Nawet metalowy threshkreen nie oparłby się broni, która wypatroszyła okręt Az’al’endaia!

— Ale zapisy takie jak ten rzadko kłamią. Ludzie uważają go za niepokonanego, nieśmiertelnego.

— Będziemy musieli ich rozczarować — powiedział Tulo’stenaloor, gładząc zdobienie swojego grzebienia. — Esthree, pchnij grupę miejscowych trasą, której użył Gamataraal, i zacznij ładować oolt Po’osol oolt. Polecimy naokoło i wysadzimy ich na tyłach, żeby wesprzeć natarcie.

— Tak jest, estanaarze — powiedział oficer operacyjny. — Wydawało mi się jednak, że powiedziałeś, iż największym błędem tej wojny było przypuszczenie pospiesznego szturmu.

— Jeśli nam się powiedzie, szybko oczyścimy drogę. Jeśli nie, stracimy tylko kilka niewiele wartych oddziałów. Dopilnuj, żeby jednostki zwiadowcze nie szły przodem; ich uzbrojenie nawet nie zadraśnie metalowych threshkreen.

— Tak jest, estanaarze. Tak uczynię.

— Przygotować oolt’poslenar — dodał wódz. — Jeszcze zobaczymy, kto kogo otoczy.


* * *

— Straciliśmy kapitana Holdera — powiedział Gunny Pappas. W tle słychać było słaby huk odpalanego ładunku kopiącego.

— Zauważyłem — odparł Mike. — My straciliśmy łącznie dwudziestu dwóch ludzi. Szczerze mówiąc, dostaliśmy w dupę.

— Czekali na nas — powiedział Stewart. — To jedyne możliwe wyjaśnienie tego wszystkiego, co się stało. Ponadto wiedzieli, na których promach będą zasobniki z paliwem.

— Przy okazji, w tej materii jakoś się trzymamy — powiedział Duncan. — Zebraliśmy pięć akumulatorów, w tym dwa z pierwszego promu. Na wzgórzach nadaje też kilka radiolatarni; może jeszcze uda nam się je zgarnąć. Ta gówniana amunicja szybko wyczerpie nasze zapasy energii, jeśli będziemy musieli prowadzić ciągły ogień.

— Są pewne możliwości w kwestii uzupełnień; zobaczymy, jak to będzie — stwierdził Mike. — Stewart, zacznij rozpracowywać, skąd oni mogli się dowiedzieć, gdzie i kiedy będziemy. Nie ograniczaj się tylko do jednej możliwości, zbadaj wszystkie.

— W tej chwili przychodzi mi do głowy tylko jakiś kret — przyznał Stewart. — Nic innego nie pasuje.

— Tak, jak powiedziałem — powtórzył Mike; w jego głosie słychać było złość. — Nie skupiaj się na jednym, choć raz zrób użytek ze swojej paranoi. Pappas, musimy szybko skończyć umocnienia; niedługo możemy się spodziewać ataku. Chcę mieć okopy, bunkry i transzeje do poruszania się. Kontynuować budowę, dopóki znowu nie uderzą, a my się nie połączymy.

— Tak jest, sir — odparł sierżant. — Siedzimy na skale; kiedy już się w nią wgryziemy, niełatwo będzie nas stąd wykopać.

— Dlatego spodziewam się szybkiego ataku — powiedział Mike. — On spróbuje nas odepchnąć, zanim się okopiemy. A więc do roboty.

— „On”? — spytał Stewart. — Zataja pan coś przed swoim oficerem wywiadu?

— Bez przerwy — odparł Mike z niewidocznym uśmiechem. — Ale w tym przypadku to tylko domysły. Wszystko to nosi znamiona dobrze zaplanowanej operacji, i to od jakiegoś czasu. Spójrz tylko na te latające czołgi i współdziałanie lądowników. Mamy do czynienia z bardzo cwanym Wszechwładcą, na tyle cwanym, że zebrał także innych cwanych Posleenów. To nasz prawdziwy wróg. Spróbuj się wgryźć w darhelskie dane wywiadu; czasami udaje im się odróżnić jednego Posleena od drugiego. Chcę wiedzieć, z kim mamy do czynienia. Bardzo mi na tym zależy.

— Do cholery z wywiadem — mruknął Pappas. — Mnie tam zależy na wsparciu ogniowym.

Загрузка...