20

Niech synów Bachusa niepokój nie dręczy,

Niech każdy z nich się do mnie przysiądzie,

Napije się, śpiewa, i wspomoże mnie,

Wspomoże mnie z refrenem.

Ref.

Zamiast wód mineralnych pijem ciemne piwo,

A długi płacimy od ręki,

Nie pójdzie siedzieć żaden za dług,

Żaden z Garryowen w glorii.

Woźnych pobijem dla zabawy,

Burmistrza i szeryfów przepędzimy,

Myśmy są chłopcy, co nie śmie im się nikt naprzykrzać,

O ile chce ujść cało.

Ref.

To nasze serca nieustraszone zdobyły nam sławę,

Bo szybko wszyscy się dowiadują, kto my zacz,

Gdziekolwiek pójdziem, tam lękają się,

Nazwy Garryowen w glorii.

Garryowen,

Tradycyjna pieśń siódmego pułku kawalerii powietrznej


Franklin, Północna Karolina, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol IIl
07:26 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, wtorek, 29 września 2009

Quebec, za mną! — rozkazała LeBlanc na częstotliwości batalionu, a potem przełączyła się na interkom. — Drummond, gaz do dechy, trzymaj się drogi!

— Dokąd jedziemy?

Glennis wywołała mapę i zmarszczyła brew; to dobre pytanie. W końcu znalazła to, czego szukała.

— Jedź dwudziestą ósmą — powiedziała, przełączając się z powrotem na częstotliwość batalionową. — Wszystkie jednostki Quebec, porządek kolumny: Bravo, Alpha, Charlie. Pojedziemy do autostrady 64 i wdrapiemy się na nasyp; jeśli będziemy trochę wyżej, może abramsy będą w stanie ostrzelać C-Deki.

— To szaleństwo, ma’am — zaprotestował działonowy czołgu. — Z naszymi działami ledwie je zadrapiemy!

— SheVa ma tylko cztery pociski przeciwlądownikowe — odparła LeBlanc — a okrętów jest sześć.

— Tak jest, ma’am — powiedział działonowy. — Balenton, ładuj srebrną kulę.

— Tak jest! — potwierdził ładowniczy. — Ale jak ona zacznie śpiewać Garryowen, ja stąd znikam.


* * *

— Reeves, szybko cofaj — powiedział Mitchell, patrząc na mapę. — Jedź na północny zachód. Major Chan! Przełączcie się na stopiątki, mogą się przydać!

— Co jest na północnym zachodzie? — spytał Pruitt. Miał poważny problem: czy najpierw „zdjąć” zewnętrzne statki, czy zacząć od środka? O, do cholery z tym, poleci od prawej do lewej. — Cel: C-Dek, dwanaście trzydzieści.

— Potwierdzam — odparł Mitchell, włączając odpowiedni ekran. Posleeński okręt przelatywał właśnie nad Pendergrass Mountain, niecałe osiem kilometrów dalej. Inne były bliżej; SheVa znów zakołysała się po trafieniu z ciężkiego działa. — Przy Windy Gap jest kilka wzgórz. Pewnie nie dojedziemy aż tak daleko, ale jeśli dojedziemy, wpadniemy na ich siły naziemne. Ale tym będziemy się martwić później.

— Poszłooo! — zawołał Pruitt, śledząc na wizji lot pocisku. — Cel! — krzyknął, kiedy z włazów okrętu buchnął srebrny ogień. Lądownik zaczął spadać, a potem wybuchł, ale nie była to eksplozja antymaterii. Szczątki runęły na zbocze góry i tocząc się w dół, zniknęły z pola widzenia.

— Tym razem chyba trafiłem w magazyn amunicji — mruknął Pruitt, przesuwając armatę w lewo. — Bun-Bun wstąpił na WOJENNĄ ŚCIEŻKĘ!


* * *

— Piekło i szatani! — warknął Kilzer, kiedy coś obryzgało plecy jego kombinezonu. Obejrzał się na gigantyczny amortyzator armaty i pokręcił głową. — Pułkowniku Mitchell, poprosimy o czas dla drużyny!


* * *

— Szefie, hydraulika na czerwonym! — zawołał Pruitt.

— Niedobrze — mruknął Mitchell. — Kilzer, Indy, meldować. Jest bardzo źle?


* * *

— Tu Indy — odparła chorąży, wychodząc przez właz z pokładu maszynowni. — Cała komora działa jest zachlapana płynem hydraulicznym, ale nie widzę dziury.

— Bo nie ma dziury — powiedział Kilzer, trąc dłońmi ścianę amortyzatora. — Płyn przeszedł przez spawy. Powinniśmy to w miarę szybko zatkać.

— Jak szybko? — warknął Mitchell, patrząc na zbliżające się C-Deki. — Jesteśmy pod ostrzałem, gdybyście nie wiedzieli!

— Szybko. — Indy przywołała jednego z wypożyczonych techników brygady naprawczej z wężem. — Nie więcej niż dwie minuty!

— Niedobrze — mruknął Pruitt. Jakby dla podkreślenia jego słów SheVa zatrzęsła się od bliskiej eksplozji.

— Pracujemy nad tym — powiedziała Indy.

— Reeves, cały czas cofaj — rozkazał Mitchell. — Nie zbliżają się zbyt szybko.

— Nie, ale są coraz bliżej. — Pruitt włączył wskaźnik poziomu płynu hydraulicznego i patrzył, jak ten wchodzi na żółte, a potem na zielone pole. — Sir…

— Gotowe — przerwała mu Indy. — Niech Bóg ma nas w swojej opiece, jeśli skończy nam się płyn!

— Zaraz komuś każę się tym zająć — odparł Mitchell. — Pruitt?

— Cel: C-Dek!

— Strzelaj sam — powiedział pułkownik. Nagle SheVa zadrżała przy wtórze tytanicznego huku, który wstrząsnął całą konstrukcją. — SUKINSYN!


* * *

Indy zdążyła się uchylić, kiedy nad jej głową przeleciał kabel pod napięciem. Trafił w jednego z techników, rzucając nim po całym pokładzie. Pomieszczenie wypełniła fala przegrzanego powietrza. W końcu wstrząsy ustały i powietrze oczyściło się, lecz zbyt szybko. Indy spojrzała w górę i tam, gdzie przedtem były cztery MetalStormy, zobaczyła gwiazdy.

— O mój Boże — jęknęła, włączając radio.


* * *

— Panie pułkowniku, dostaliśmy — powiedziała. — Właśnie straciliśmy górną lewą część osłony działa. Razem z trzema wieżami MetalStormów.

Mitchell zamknął oczy i pokręcił głową.

— Pruitt, działamy?

— Według przyrządów armata działa, sir.

— Armata nie dostała — wtrąciła Indy — tylko bok osłony. Ale myślę, że nie możemy odpalić MetalStormów, dopóki nie upewnimy się, że konstrukcja się trzyma.

— Pułkowniku Mitchell, tu Kilzer — powiedział przez radio cywil. — Ja też widzę uszkodzenia. Może będziemy mogli strzelać z MetalStormów z tyłu, po prawej, ale wszystkie pozostałe mają za słabe mocowania, żeby wytrzymać wstrząs wystrzału. Przedni pancerz… trochę się sypie. Trafienie obluzowało wsporniki po lewej, widzę zwisające dźwigary. Wszystko tu wygląda tak, jakby do przedziału armaty dostał się skręcacz precelków ze specyficznym poczuciem humoru. Połączenie temperatury i wstrząsów prawdopodobnie zerwało spawy. Mamy dużo uszkodzeń w elektryce.

— Ale ciągle możemy strzelać z głównego działa, prawda? — naciskał Mitchell.

— Dopóki się trzyma, sir — odparła nerwowo Indy.

— Pruitt, „zdejmij” ilu się da i dopóki w ogóle się da.


* * *

Działonowy obrócił wieżę i wyszukał następny cel, a tymczasem SheVa mozolnie gramoliła się na północ. Nie było gdzie się schować; można było tylko strzelać i mieć cholerną nadzieję, że kucyki będą pudłować. Na szczęście dotąd tak było.

Pruitt wycelował w trzeciego C-Deka, kiedy nad SheVą przeleciał następny strzał, który trafił w ziemię i zrobił tak duży krater, że mógłby się w nim zmieścić abrams.

— Poszło! — zawołał działonowy, a potem: — Cel!

Tym razem okręt zniknął w srebrnym ogniu, a na jego miejscu wykwitła chmura w kształcie grzyba, ale znajdujący się najbliżej niego C-Dek zakołysał się tylko w podmuchu eksplozji; ani nie został zniszczony, ani nie zmienił kursu.

— Cholera, są za daleko od siebie! — warknął Pruitt. — Czemu akurat teraz musieli się wycwanić?

Namierzył czwarty okręt.

— Chcę być trochę bliżej, sir.

— Dobrze — odparł Mitchell i zerknął na mapę, a potem na zewnętrzne monitory. Większość nie działała, ale kilka na prawej burcie wciąż przekazywało obraz. — Reeves, widzisz tę szczelinę po prawej z tyłu?

— Tak, sir — odparł kierowca, skręcając czołgiem nieco w prawo. — Damy radę tam się schować?

— Prawie.

— Dobra, są bliżej — odezwał się Pruitt. — Hydraulika działa. Poszło!

Pocisk wszedł w sam środek C-Deka; okręt zatoczył się w bok, jakby miał chwilowe problemy z silnikami, a potem spadł do rzeki.

Słysząc potworne chlupnięcie, Pruitt westchnął.

— To by było na tyle, sir. Cztery pociski. Więcej nie ma. — Spojrzał na wskaźniki, a potem na cele. — A może jednak nie. Sir, gdzie są wysunięte oddziały dywizji?


* * *

— Generale Simosin, tu SheVa Dziewięć. Odbiór!

— Tu stacja w tej sieci, potwierdź swoją identyfikację!

Mitchell zmarszczył brew; do tej pory za każdym razem, kiedy chciał skontaktować się z generałem, rozmawiał z generałem. Kto, do cholery, siedzi teraz przy radiostacji?

— Słuchajcie, tu SheVa Dziewięć. Nie mam czasu na identyfikację, bo jeśli nie zauważyliście, lecą tu posleeńskie lądowniki. Spróbujemy „zdjąć” ostatnie dwa, ale jest pewien problem: możemy też trafić w dywizję. Gdzie są wasze wysunięte jednostki?

— Dopóki nie potwierdzicie identyfikacji, na pewno nie podam położenia naszych jednostek.

— Dobra, jak chcecie. W takim razie mam cholerną nadzieję, że wszystkie są za pasmem wzgórz wokół Wooten Mountain. Jeśli dojechały do wschodniego Franklin, powiedzcie im, żeby sobie znalazły jakieś kryjówki, bo to nie będzie przyjemne. Bez odbioru. Pruitt, strzelaj, kiedy będziesz gotów.

— Sir, jest pan pewien? — Działonowy wystukał parametry strzału i właśnie wprowadzał nowy cel. — Wybuch obejmie także dywizję.

— To mi się nie podoba, ale nie ma innego wyjścia — odparł ze znużeniem Mitchell. — Ognia!

— Przyjąłem, sir — powiedział Pruitt, patrząc wprost we wschodzące słońce. — Poszło.


* * *

Pocisk rażenia powierzchniowego dotarł dokładnie do punktu położonego dwa tysiące metrów nad linią łączącą oba C-Deki, a potem detonował.

Okręty były międzygwiezdnymi krążownikami oraz transporterami jednostek Posleenów. W normalnych okolicznościach stukilotonowa głowica, detonująca dwa tysiące metrów od nich, nie zrobiłaby na nich wrażenia, ale w tym wypadku statki nie znajdowały się. w próżni ani między planetami.

Fala uderzeniowa rzuciła okręty w dół. Jeśli gwałtowne przyspieszenie jądrowego huraganu nie wystarczyło, by je zniszczyć, dokonało tego zderzenie z twardą ziemią. Poddane działaniu sił, których nie mogły wytrzymać, oba okręty zgniotły się, odbiły od ziemi i po kilku obrotach zatrzymały, jeden na wschód od Cullasaja Bridge, a drugi na szczątkach Wal-Martu w zachodnim Franklin.


* * *

Glennis wyjrzała przez właz i potrząsnęła głową, żeby pozbyć się dzwonienia w uszach. Większość jej pojazdów była nietknięta, czego nie można było powiedzieć o ich załogach. Każdy, kto zostawił otwarty właz, prawdopodobnie już nie żył. Jeden abrams miał odstrzeloną pokrywę magazynu amunicji, co wskazywało, że w środku doszło do tragedii. Jeden z bradleyów leżał do góry gąsienicami, a więc jego załoga prawdopodobnie również nie przeżyła.

Na wschodzie Glennis zobaczyła wystającą z doliny Cullasaja fasetę C-Deka, na której zamontowane było działo plazmowe, strzelające iskrami od elektrycznego przeładowania. Na oczach major broń rzygnęła na wysokość trzystu metrów purpurowym ogniem.

— Jebać to — mruknęła LeBlanc. — Wracam do wywiadu.

Ale generalnie nieźle wyglądali jak na jednostkę, która znalazła się na skraju jądrowej eksplozji.

Oczywiście nie mieli żadnej łączności. Jeśli nawet jakieś radio działało, ona i tak go nie słyszała.

— Wracamy, żeby nawrzeszczeć na Mitchella — zapytała sama siebie — czy zostajemy tutaj?

Rozejrzała się po zdewastowanym krajobrazie, popatrzyła na ludzi, którzy wolno gramolili się z pojazdów, a potem pokręciła głową.

— Głupie pytanie.

— Jeśli ktoś ma działające radio, niech odezwie się do SheVy i dowie się, za ile tu będą! — wrzasnęła do rozproszonych żołnierzy. — Nie ruszymy się ani o centymetr dalej!

Uśmiechnęła się, słysząc rachityczne wiwaty, i opadła na fotel.

— Co za kurewska noc — mruknęła, wyciągając formularz zapotrzebowania na uzupełnienia. — Zastanówmy się. Potrzeba nam około stu ludzi, pełnego zapasu amunicji…


* * *

W końcu mając nawet uzupełnienia, standardowe pociski, Kosiarzy i powtarzające się jądrowe ataki, batalion O’Neala nie mógł już nic więcej zrobić.

Kiedy tylko Posleeni znaleźli przejście przez zaporę, bez chwili zwłoki zaatakowali w szaleńczej żądzy dopadnięcia znienawidzonych pancerzy. Ocalałych stu czterdziestu żołnierzy nie mogło postawić wystarczającej zapory ogniowej, by ich zatrzymać; obcy zbliżali się metr za metrem, mimo nawały pocisków.

— Pusto! — krzyknął jeden z żołnierzy, kiedy zapasy pocisków do działka grawitacyjnego zaczęły się kończyć. — Potrzebuję uzupełnień!

Jednemu po drugim żołnierzom topniała amunicja; liczniki schodziły najpierw do tysięcy, potem do setek, a potem stawały na zerze.

— Wyrwa po lewej! — zawołał Duncan, gramoląc się ze swojego okopu z opuszczonym do strzału karabinem. Grupa centaurów przebiła się do niedobitków kompanii Charlie i zaczęła atakować żołnierzy mieczami borna.

Monomolekularne ostrza nie mogły przebić jednym ciosem wykutego przez Indowy pancerza, ale pod gradem uderzeń zbroja w końcu pękała, a ukryty w jej wnętrzu człowiek kończył rozsiekany na śmierć.

Żołnierze powoli tracili nadzieję. Jeden po drugim wychodzili z okopów i wycofywali się; ci, którzy mieli jeszcze amunicję, strzelali do Posleenów, próbując utrzymać ich na odległość ramienia.

— NIE! — wrzasnął O’Neal, wyskakując ze swojej jamy. — NA NICH!

Wybiegł przed szereg swoich ludzi i wpadł między centaury, tnąc i rąbiąc własnymi ostrzami.

— Kapitanie! — zawołał żołnierz z kompanii Charlie; jego okrzyk nagle się urwał.

— Jasna cholera, szefie! — zaklął Stewart, pędząc do swojego dowódcy i strzelając seriami z karabinu. — WRACAJ!

— Nie pozwolę im zdobyć tej przełęczy! — warknął O’Neal, rąbiąc na wszystkie strony. Ale fala obcych była niepowstrzymana; nawet on w końcu to zrozumiał. Posleeni zdobyli linię umocnień i nie miał kto jej bronić. Ikony pancerzy, które zostały na swoich pozycjach, robiły się żółte, potem czerwone, a potem znikały z ekranu.

— Wycofać się! — rozkazał Mike, zerkając na odczyty. — Wycofać się do Kosiarzy!


* * *

Sunday strzelał z biodra, wyciągając jedną ręką kolejne magazynki i wciskając je w gniazdo karabinu. Ale nic nie pomagało. Ocalałe pancerze uciekały przed nacierającą falą żółtych ciał i żadna siła ognia nie mogła tego zatrzymać.

— Kosiarze, przygotować się do salwy na krótki dystans — rozkazał, kiedy Posleeni minęli linię umocnień, jeszcze do niedawna zajmowanych przez żołnierzy. Nie próbował nawet sprawdzać, kto został.

— Gdzieś trzeba umrzeć — mruknął, szczęśliwy, że miał okazję jeszcze raz widzieć Wendy. Zmienił kolejny magazynek, kiedy do okopu zsunął się Stewart, a za nim major.

— Wycofać się do Kosiarzy! — powtórzył O’Neal, odwracając się błyskawicznie i otwierając ogień.

— Amunicja! Już nie mam! — Jeden z Bandytów wpadł do okopu z zaopatrzeniem i zaczął zdzierać pokrywy ze skrzyń. — Amunicja dla Kosiarzy!

— Kosiarze, ognia! — rozkazał Tommy, kiedy front natarcia Posleenów zbliżył się na trzydzieści metrów.

Każdy z czterech Kosiarzy miał zamontowane cztery działka fleszetkowe; grad metalowych ostrzy wyorał olbrzymią wyrwę w masie obcych i na moment ją zatrzymał. Ale nacierający z tyłu popchnęli przednie szeregi wprost na nawałę ognia, której zasadniczym minusem było to, że bardzo szybko zużywała amunicję.

— Pusto! — zawołał McEvoy. — Kończy mi się amunicja!

— Mam — powiedział Bandyta, otwierając skrzynię i wysuwając ładownicę. — Idzie uzupełnienie! — oznajmił, przechylił pojemnik i wysypał jego zawartość do ładownicy.

— Uzupełnienie! — krzyknął następny Kosiarz, stawiający ścianę ognia na północy.

Ale w miarę jak Kosiarze zużywali kolejne skrzynie amunicji, masa Posleenów coraz bardziej zbliżała się do ich okopu.

— Koniec! — krzyknął McEvoy, a potem obejrzał się na stojącego za nim żołnierza. — Cześć, panie majorze.

— Bierz kamień! — warknął O’Neal, kiedy jego pusty magazynek wypadł na ziemię.

— Skrzynie są puste!

— Koniec! — zawołał Sunday, wyrzucając ostatni magazynek, i zamachnął się karabinem na pierwszego Posleena, który dotarł do okopu. Ciężka kolba roztrzaskała się od siły uderzenia, a w jego ręku pozostała jedynie irydowa lufa, którą natychmiast rozbił łeb następnego obcego.

— KURWA MAĆ! — wrzasnął O’Neal. — Nie chcę zdychać w tej śmierdzącej JAMIE!

— SKURWYSYNY! — krzyknął Sunday, widząc, jak major wspina się z powrotem na krawędź okopu, gdzie tnie i rozrywa obcych na kawałki. — Wracaj, majorze!

Tommy zabił jeszcze dwóch Posleenów, zanim pierwszy miecz trafił go w ramię. Niemal tego nie zauważył, ale potem spadł następny, i następny, i poczuł, że już nie może ciąć i tłuc na wszystkie strony naraz. Kosiarze opierali się plecami o tył okopu i walili Posleenów pięściami, Stewart i McEvoy zniknęli pod masą ciał, majora nie było widać, a…

Nagle niebo zajaśniało ogniem. W ułamku sekundy Tommy zobaczył, jak źrenice żółtych ślepiów Posleenów kurczą się do rozmiarów łebka od szpilki, a w ich tęczówkach odbija się Żarówka Boga. Padł na ziemię.

I wtedy poczuł na plecach uderzenia olbrzymiego młota, który raz za razem podrywał go w górę i ciskał nim o ziemię. Potem jakaś siła rzuciła go na ścianę okopu, boleśnie wykręcając w tył rękę. Wiedział, że jest złamana, ale konstrukcja pancerza wytrzymała. Gdyby nie to, z pewnością by zginął. Czekał i czekał, przez chwilę, przez całą wieczność, aż w końcu wszystko ucichło i mógł się rozejrzeć.

Przez jakiś czas żaden z systemów pancerza nie potrafił niczego ustalić, ale potem sensory powoli ożyły i Sunday mógł się zorientować, co się wokół niego dzieje. Pierwsza wróciła telemetria pancerzy. Nie było ich wielu. Jeden tu, jeden tam…

Tommy szukał ikony swojego dowódcy, ale nigdzie nie było jej widać.


* * *

Kiedy wystrzelony przez SheVę pocisk z antymaterią wybuchł, Mike był, w przeciwieństwie do Sundaya, poza okopem, w masie Posleenów. Po raz drugi w życiu znalazł się. na drodze jądrowej eksplozji. Tym razem przynajmniej miał chwilę, aby się przygotować, więc zamiast chwytać się ziemi, co prawdopodobnie i tak byłoby daremne, skoczył w górę i zwinął się w kłębek, zastanawiając się, gdzie wyląduje.

Fala uderzeniowa porwała go i uniosła na południe. Otarł się o coś bardzo twardego — uderzenie zabolało go, pomimo żelowej wyściółki i kompensatorów inercyjnych — ale potem było już tylko powietrze.

Sensory pancerza wciąż nie działały, ale mimo to Mike wyczuł, że fala słabnie, więc na wypadek gdyby spadał prosto w dół, przybrał pozycję spadochroniarską. Udało mu się w pewnym stopniu zapanować nad kompensatorami i wykorzystać to, żeby ustabilizować swój lot.

W końcu siła jądrowego wybuchu zaczęła słabnąć i nadeszła fala powrotna, która pochwyciła go i rzuciła z powrotem.

W sumie był w powietrzu niecałe piętnaście sekund, chociaż zdawało mu się, że to trwało całą wieczność.

Kiedy powietrze się oczyściło, spojrzał w dół i wybuchnął histerycznym śmiechem. Leciał siedemset metrów nad ziemią, prosto na ruiny swojego liceum, w których roili się wciąż żywi Posleeni.

— Zawsze chciałem tutaj wrócić w wielkim stylu…


* * *

— Sunday!

— Majorze?

Sunday przejrzał mapę, ale nigdzie nie widać było ikony dowódcy. Stewart i Duncan byli ciężko ranni, pozostali oficerowie nie żyli. Mimo złamanego ramienia, Tommy był w najlepszej ze wszystkich formie. Został mu niecały pluton żołnierzy, więc brzemię dowodzenia nie było zbyt ciężkie.

— Tak, żyję. Za moje grzechy. Opuszczam właśnie Clayton. Skontaktowałem się z SheVą jest gotowa do ostrzału na wezwanie do momentu, aż Posleeni ją zaleją albo ktoś inny przyjedzie, aby uratować nam wszystkim tyłki. Wygląda na to, że u was już jest czysto.

— Tak, sir. Nie widać żadnych Posleenów.

— Zbierają się pod Clayton. Wzywam ogień, ale nie powinien objąć waszej pozycji. W najbliższej przyszłości powinniście mieć spokój.

— Tak, sir.

— O’Neal. Bez odbioru.


* * *

— SheVa Dziewięć?

— Słucham, majorze.

— Jeden rażenia powierzchniowego, UTM północ 386187, wschód 280579.

— Przyjąłem. Jaka jest pana pozycja? Odbiór.

Mike tkwił po pachy w ziemi i kamieniach.

— Zabezpieczona. Proszę, strzelajcie.

— Strzał. Odbiór.

— Strzał. Bez odbioru.

Chwila ciszy.

— Kontakt. Odbiór.

— Kontakt. Bez odbioru.

Mike uśmiechnął się, kiedy atomowa kula ognia pochłonęła jego dawne zagłębie rozrywki.

— Tak naprawdę nigdy nie lubiłem Clayton.

Zaczekał, aż kurz z grubsza opadnie, a potem rozejrzał się w poszukiwaniu następnego celu.

— Największy problem z atomówkami to znaleźć dobre miejsce do kierowania ostrzałem — powiedział sam do siebie. Włączył powiększenie i pokręcił głową. — SheVa, dacie radę sięgnąć UTM północ 385846, wschód 278994? Przysiągłbym, że zbierają się przy Tiger.

— Eee, nie, wciąż są poza zasięgiem. Poza tym… znowu utknęliśmy. Ale chrupki już jadą. Kiedy tylko wymyślą, jak przedostać się przez strefę promieniowania, pomogą nam.

— Tu dowódca pięćset pięćdziesiątej piątej dywizji. My mamy zasięg na ten cel. I będziemy tam szybciej.

Mężczyzna mówił po angielsku z niemieckim akcentem, a w tle grała jakaś muzyka, ale za cicho, żeby Mike mógł rozpoznać melodią. Nagle z nieba spadła przypominająca meteor smuga ognia i nad Tiger wybuchła kula płomieni, a potem wzbił się w powietrze nuklearny grzyb.

W oddali zobaczył skaczące w niebo promienie światła i inne, liczniejsze, strzelające w dół. Rozejrzał się; to samo widać było ze wszystkich stron.

— Tu Dowództwo Obrony Ameryki, trzymajcie się — odezwał się w sieci nowy głos. Przypuszczalnie we wszystkich sieciach. — Tu wiceadmirał Huber, dowódca siedemdziesiątej siódmej grupy uderzeniowej. Przygotujcie się na ciężki ostrzał.

W oddali widać było podnoszącą się z ziemi falę ognia i na niebie jedna po drugiej zaczęły rozkwitać kule płomieni. Broń kinetyczna niszczyła wszystkie posleeńskie okręty w zasięgu wzroku, i nie tylko. Na całej planecie.

Potem na niebie pojawiły się promy — statki wyglądały tak, jakby w połowie składały się z powietrza — i spadający na słupach ognia żołnierze. Ich pancerze, podobnie jak okręty, wydawały się niemal nierzeczywiste; stapiały się z ziemią i niebem, a na czujnikach w ogóle nie było ich widać. Powietrze wypełniła muzyka; Mike znów zaśmiał się histerycznie, kiedy rozpoznał Jazdą Walkirii.

Jeden z promów ruszył w jego stronę i na zabarwioną na pomarańczowo ziemię opadła pancerna sylwetka. Zaczekał, aż nieznajomy się zbliży, a potem na widok podwójnych gwiazdek generała majora sił uderzeniowych Floty zasalutował.

— Panie generale — powiedział, opuszczając rękę, kiedy salut został odwzajemniony.

— Panie pułkowniku — odparł generał, zdejmując hełm. Jego twarz miała twarde, teutońskie, dobrze znane rysy.

— O cholera — zaśmiał się Mike. — Niech to szlag, Steuben, wszystko tu świeci jak cholera. Załóż z powrotem ten pieprzony hełm, z łaski swojej, panie generale.

— Przepraszam, że tak długo to trwało, ale musieliśmy czymś się zająć po drodze — powiedział generał, a potem zamknął pancerz Mike’a w mocnym uścisku.

Загрузка...