Mówią mi Tommy to, Tommy tamto, „Tommy,
co z twoją duszą?”. Lecz to jest tylko „cienka czerwona
linia bohaterów”, gdy bębny warcząc ruszą, gdy bębny
warcząc ruszą, chłopcy, gdy bębny warcząc ruszą.
Tak, to tylko „cienka czerwona linia bohaterów”,
gdy bębny warcząc ruszą.
Zewnętrzne kamery rozświetliły noc. Zalesione wzgórza były ciemne i chłodne pod niepełnym księżycem, a kiedy promy przelatywały nad grzbietami wzniesień, co jakiś czas w oddali migała dolina Gap.
Potem wszystko spowiła biel.
Tylko uzbrojenie przetrwało potężną salwę wystrzeloną z północnej części tego, co pozostało jeszcze ze Stanów Zjednoczonych. Posleeńska inwazja na ziemię zniszczyła niemal wszystkie uprzemysłowione kraje; tylko Stanom Zjednoczonym udało się utrzymać obszar wschodniego Środkowego Zachodu, który otrzymał nazwę „Cumberlandzkiego Saka”. Składały się na niego: większa część Tennessee, Kentucky, Illinois, Ohio, Iowa i Michigan. Do tego dochodziły północne stany — Minnesota, Północna Dakota, Wyoming i Montana — znajdujące się poza granicą temperatur, w których Posleeni byli w stanie skutecznie prowadzić działania wojenne.
To właśnie stamtąd odpalono większość pocisków jądrowych.
Rakiety z silosów rozsianych po całym Środkowym Zachodzie zostały wydobyte i przeniesione w bezpieczne miejsca przed nadejściem posleeńskich hord. Łamiąc liczne traktaty, przerobiono je na ruchome wyrzutnie, a potem umieszczono w północnych stanach, pozostających w większości w ludzkich rękach, a nawet w Kanadzie. Poza tym gdy większość okrętów podwodnych wyposażonych w jądrowe pociski balistyczne przerabiano na jednostki transportowe, kilka z nich zachowało swoje rakiety. Wszystkie te wyrzutnie — w liczbie wystarczającej do rozbicia dowolnego ziemskiego państwa — były gotowe wesprzeć desant pancerzy wspomaganych.
Ale posleeńskie systemy przeciwrakietowe były niesłychanie skuteczne; praktycznie wszystko, co wysunęło się ponad linię horyzontu i co miało zasilanie albo układ sterowania, ulegało zniszczeniu. Jedynym realnym wyjściem było więc przeciążenie systemów obrony. Rakiety mogły jednak zostać namierzone nie tylko przez niezliczone spodki Wszechwładców; kiedy osiągały apogeum lotu, stawały się widoczne również dla tysięcy lądowników, wciąż rozrzuconych nad Północną Ameryką. Tak więc z tysięcy wystrzelonych pocisków jądrowych tylko garstce udało się wejść na trajektorie balistyczne i w tajemniczy sposób stać się niewidzialnymi dla posleeńskich systemów celowniczych.
Ale ta garstka w zupełności wystarczyła.
Salwa pocisków spadła prosto na Mountain City Gap oraz na przełęcze na północy i południu kraju. Każda eksplozja miała siłę stu kiloton, a więc prawie sto razy większą niż bomba, która spadła na Hiroszimę, i niszczyła wszystko w promieniu trzech kilometrów; miażdżyła drzewa i krzaki, podpalała je i wyrzucała w górę w słupie ognia, który sięgał niebios, zdzierała ziemię do gołej skały aż po same wierzchołki wzgórz.
— Panie sierżancie. — Przekaźnik Jake’a wciąż mówił pozbawionym barwy tenorem, przypisanym mu „fabrycznie”. Jake’owi nigdy nie chciało się go personalizować. Przekaźnik był galaksjańskim wytworem, małym, czarnym, elastycznym kawałkiem czegoś, co wyglądało jak plastik, w rzeczywistości jednak było jednostką obliczeniową. Urządzenia te były wyposażone w SI i tworzyły bezprzewodową sieć danych, która rozciągała się na całą planetę. Tym razem przekaźnik odebrał strzęp informacji z sieci i po nanosekundowym namyśle uznał, że jego człowiek powinien o tym wiedzieć.
— Wykryto liczne pociski jądrowe wycelowane w Rabun Gap. Jednostka jest poza strefą bezpośredniego zagrożenia, ale każdy, kto będzie patrzył w tamtą stronę, zostanie oślepiony błyskiem.
— Jasna cholera — mruknął Mueller. Właśnie szli jednym z niezliczonych górskich grzbietów, śliskich od deszczu.
— Na dół — warknął Jake, wskazując na dość strome zbocze.
— Jak?! — krzyknęła Shari, podrzucając Kelly na plecach i uwalniając jedną rękę, żeby odgarnąć włosy z czoła. Miała wrażenie, że wystarczy jeden krok i poleci razem z dziewczynką kilkadziesiąt metrów w dół.
— Ostrożnie — odparł Mueller i sam zaczął się zsuwać po zboczu z Tommym i Amber na plecach. Po chwili jednak zatrzymał się i pokręcił głową. — Jake, to się nie uda.
— Dlaczego? — spytał Mosovich i zaklął.
— Damy radę zejść na dół, ale…
— Wybuch strąci nas ze zbocza. — Mosovich rozejrzał się dookoła. Okoliczne grzbiety były dość łagodne; mieli pecha, że znajdowali się akurat na ostrej jak nóż krawędzi.
— Przekaźnik, ile mamy czasu?
— Pięć minut — odparł komputer. — Wiele pocisków zostało zniszczonych, ale od trzech do dwunastu prawdopodobnie uderzy. Żaden z nich nie spadnie na obszar między naszą obecną pozycją a Gap.
Jake spojrzał na wijącą się po kalenicy wąską ścieżkę. Po jakichś stu metrach zaczynała zakręcać na południe.
— Ma’am, moja rada brzmi: biegiem!
— Fajowo — szepnął Sunday, patrząc na rosnący grzyb, w kierunku którego zmierzał prom.
— Aha — potwierdził Blatt. — Wreszcie mamy wsparcie, na jakie zasługujemy.
— Trzy minuty. Przygotować się do lądowania — powiedziała kapitan Slight na częstotliwości kompanii. — Mam cholerną nadzieję, że nikt nie śpi. Jeśli śpi, to go obudzimy.
— Uwaga wszyscy — powiedział major O’Neal. — Przygotować się do lądowania.
Zbliżając się do ostatniego wzgórza, promy nagle przyspieszyły, przekraczając prędkość dźwięku z ledwie odczuwalnymi grzmotami. Kiedy uderzyły w pierwszą falę nuklearnych eksplozji, zaczęły wyraźnie kolebać się w turbulencjach.
— IIIHAAA! — wrzasnął Blatt. — Wchodzimy!
Kiedy tylko promy przeleciały nad wierzchołkiem Oakey Mountain, zaczęły wystrzeliwać na ziemię pancerze, poczynając od rufy statku, a na dziobie kończąc.
Tommy poczuł uderzenie katapulty i ugiął kolana, zbliżając się do ziemi z prędkością blisko półtora tysiąca kilometrów na godzinę. Wbudowane w kombinezon kompensatory i pakiet inercyjny spowodowały, że zwolnił do prędkości nieco poniżej prędkości dźwięku, zanim wszedł w strefę przyziemną, gdzie dołączony do inercyjnego zestawu ziemski pakiet skokowy jeszcze bardziej go wyhamował.
Katapultowanie było odczuwalne, ale zderzenie z ziemią wręcz zabolało. Tommy wciąż miał prędkość ponad trzysta kilometrów na godzinę i wstrząs przeszył całe jego ciało, kiedy pancerz automatycznie zwinął się w kłębek i przeturlał przez plecy.
Powtórzyło się to jeszcze dwa razy, głównie z powodu nachylenia podłoża, aż wreszcie zbroi udało się odzyskać kontrolę i ustawić go pionowo w miejscu.
Natychmiast odwrócił się w stronę radiolatarni i policzył swoich ludzi. Wszyscy Kosiarze byli już na ziemi, i mimo że wystrzelono ich po Tommym, biegli już w stronę punktu zbornego przy radiolatarni.
Szybko ustawił pancerz na maksymalną prędkość i ruszył w dół zbocza.
Mike włączył kompensatory inercyjne na pełną moc i przeleciał ze swojej pozycji na zboczu Oakey Mountain do radiolatarni znajdującej się na przecięciu Black Creek i Silver Branch. Stawiał sobie za punkt honoru desantować się zawsze jako pierwszy i jako pierwszy dotrzeć do punktu zbiórki, nawet jeśli miał do pokonania dłuższą drogę.
— Zwiad, ruszać — warknął, kiedy tylko dotknął stopami ziemi. — Dwie drużyny na południe, trzy drużyny na północ.
Rozejrzał się i padł na brzuch w koryto strumienia. Odwaga to dobra rzecz, ale podczas wykonywania tego zadania jeszcze będzie wiele okazji, by dać się zabić.
— Szefie — powiedział Stewart, patrząc na wykres zawierający dane czujników wszystkich pancerzy batalionu. — Proponowałbym posłać ostatnią drużynę w górę Rocky Knob. Mam stamtąd jakieś odczyty.
— Zgoda — odparł Mike. Przez chwilę patrzył na batalion rozbiegający się po niecce, a potem wziął głęboki oddech, kiedy w oddali pierwszy prom znalazł się pod ostrzałem. — Sprowadzić promy z paliwem i dopilnować, żebyśmy byli kryci od południa.
— I my mamy tam iść? — spytała Shari, przykrywając Kelly własnym ciałem, dopóki nie przeszła ostatnia fala uderzeniowa.
Niebo na wschodzie wciąż było purpurowe od gasnącej plazmy, a wysoko w górze żarzyła się olbrzymia chmura w kształcie grzyba. Nadchodzący zimny front złagodził trochę te efekty, ale nawet on zachwiał się pod nawałą stworzonej ludzką ręką plazmy.
— Oddaliśmy już dzieciakom kurtki i płaszcze — powiedział Mosovich, przytulając jedno z dygoczących dzieci — a ciągle jest im zimno. Masz jakąś inną propozycję?
— A co z promieniowaniem? — spytała ostrożnie Wendy. Zabijała już Posleenów, widziała, jak zajmują jej miasto, wywalczyła sobie drogę ucieczki z podziemnej pułapki, ale ten niebotyczny grzyb był dla niej zupełnie nowym doświadczeniem. Nagle wydało jej się, że tamtych poprzednich wydarzeń nigdy w jej życiu nie było, i poczuła się kompletnie „zielona”. To było dziwne i niepokojące uczucie.
Jeśli Mosovicha także niepokoiła zmiana stylu prowadzenia wojny, nie pokazywał tego po sobie.
— Przekaźnik, rozkład promieniowania.
— Biorąc pod uwagę rozmieszczenie pocisków, w rejonie farmy O’Neala nie powinno być trwałego skażenia. Wszystkie głowice eksplodowały w powietrzu, a przypadkowy opad z napromieniowanych szczątków albo gleby powinien przesunąć się z wiatrami na wschód. Na szczęście mam zdolność wykrywania szkodliwego promieniowania i ostrzegę was, jeśli wejdziemy w zasięg takiej emisji.
— Idziemy — powiedziała Elgars, wstając. — Możemy się tak spierać całą noc, i jedyne, co wskóramy, to to, że dzieci umrą.
— Od kiedy to cię obchodzi? — warknęła Shari.
— Dostarczenie ich w bezpieczne miejsce uważam za swój obowiązek — odparła chłodno kapitan. — To, czy je lubię, czy nie, nie ma znaczenia. Skład Cztery jest dobrze ukryty i dobrze zabezpieczony. To najlepsze schronienie, jakie możemy znaleźć, mimo że w okolicy toczą się walki.
— Chciałabym sprawdzić, co się stało z Papą O’Nealem — powiedziała Wendy. — I z Cally.
— W porządku — odparła Shari, z trudem wstając. Mimo otrzymanego przez kobiety zastrzyku nowych sił, długi dzień i noc dały im się we znaki. Shari była przemarznięta i głodna, a przede wszystkim zmęczona. Miała wrażenie, że już nie da rady zrobić ani kroku więcej, zwłaszcza niosąc Kelly. Ale zrobiła go, a potem następny.
Elgars poczekała, aż Shari ruszy, a potem zajęła pozycję za Mosovichem.
Żadne z nich nie patrzyło na wschód.
Cally pozbierała się z ziemi i rozejrzała po składzie. Kilka ciężkich skrzyń z amunicją i sprzętem pospadało ze stojaków, ze sklepienia oderwało się kilka kamieni. Ale Stary wiedział, co robi: betonowy łuk i „zatyczka” na końcu składu podpierały jedyny fragment skały, który nie był solidnym północnogeorgijskim granitem.
— Ja pierdolę — powiedziała cicho, ocierając krople krwi z ust; jej nos źle zniósł upadek. Wybór miała wręcz wspaniały: siedzieć tu i mieć nadzieję, że schron wytrzyma, albo wyruszyć w nieznane. To był pierwszy wybuch jądrowy od dwóch dni, ale to wcale nie oznaczało, że nie będzie następnych.
Tak naprawdę nie było się nad czym zastanawiać. Jeśli bitwa przesunie się nad jej kryjówkę, prawdopodobnie zginie. Dopóki jednak atomówki spadają na Gap, a jak dotąd tak właśnie było, i nie są zbyt duże — cokolwiek by to znaczyło w odniesieniu do broni jądrowej — powinna przeżyć.
A jeśli wyjdzie ze schronu, będzie mogła liczyć tylko na siebie.
— Ja pierdolę — powtórzyła i zaczęła zdejmować z siebie oporządzenie.
— Wiem, że gdzieś tutaj jest talia kart — mruknęła, przesuwając skrzynie do drugiego schronu, przeznaczonego akurat dla jednej osoby. — Pora postawić sobie pasjansa. Budowanie domków z kart raczej nie ma sensu.
Podniosła hełm i założyła go z powrotem na głowę.
— Blatt, weź tę ładownicę — powiedział Sunday, mijając w biegu Kosiarza. — Będziemy potrzebowali całej amunicji, jaką uda nam się zabrać.
— Tak jest, sir. — Specjalista chwycił obły plastikowy wór i z trudem zarzucił go na lewe ramię. Wór był ciężki, przeważył nawet potężne żyroskopy pancerza. — Cholernie trudno będzie z tym biegać.
— Dasz sobie radę — odparł oficer, sprawdzając drogę na wprost i w lewo. — Jeśli zostaniesz z tyłu, zeżrą cię Posleeni. McEvoy, weź swoją drużynę i zabierzcie zapasowe pakiety broni; myślę, że się nam przydadzą.
— Jasne — odparł specjalista. — Kiedy ruszamy w tango?
Sunday popatrzył na dymiący krajobraz i zadrżał.
— Niedługo.
— W GÓRĘ! Na wzgórze! — zawołał Gamataraal. — Spadniemy na nich z góry.
— Promy! — krzyknął Aalansar i wskazał na wschód. — Mieliśmy zaczekać na promy.
— Wysyłają na wzgórze zwiadowców — warknął oolt’ondai. — Za chwilę będziemy pod ostrzałem; nie możemy czekać.
— Mamy towarzystwo, szefie — zameldował Stewart. — Na moje oko to pomniejszy oolt’ondar, ciężko uzbrojony. Siedzi w samej szczelinie na Rocky Knob.
— A to ciekawe — powiedział Duncan. — Nie mamy wsparcia ogniowego, szefie. Atomówki się skończyły, a nikt inny nie ma tutaj zasięgu.
— Kosiarze nie mają ładunków przeciwlądownikowych — powiedział Mike. — Dajcie salwę granatów; musimy ich szybko przydusić.
— Odwołać promy? — spytał Duncan.
— Nie — odparł dowódca. — Ryzyko skalkulowane; my musimy się stąd zabrać, a oni muszą tu wylądować. Ale poczekajmy, niech się rozproszą.
— Sekcjami! — rozkazała kapitan Slight. — Granaty, cel!
— Nas to nie dotyczy. — Blatt zaklął, próbując poprawić na plecach wielki wór.
— Niezupełnie — powiedział spokojnie Sunday. — Mamy emanację Minoga nad Black Rock Mountain. Pluton, cel!
— Batalion, ognia! — rozkazał Mike i odprowadził wzrokiem granaty do ich celów. Pancerze wyposażone były w podwójne wyrzutnie, a w pokładowym magazynku przenosiły sto trzydzieści osiem dwudziestomilimetrowych kul. Każda z nich miała zasięg nieco ponad trzech tysięcy metrów i skuteczny promień rażenia trzydziestu pięciu metrów. Salwa batalionu spadła na nacierający oolt’ondar jak boski gniew; granaty detonowały metr nad ziemią i wypełniły powietrze odłamkami.
— Wstrzymać ogień — rozkazał O’Neal, gdy salwa zmiotła większość sił wroga. — Przygotować się na przyjęcie lądowników.
Wrogie jednostki desantowe były przystosowane do walki w przestrzeni kosmicznej i ich drugorzędne uzbrojenie mogło zniszczyć rozproszony batalion, gdyby im pozwolić bez oporu atakować.
— Do wszystkich Kosiarzy, atakować Minogi na zachodzie.
— Robi się ciutkę gorąco — zauważył Duncan, wyznaczając cele dla granatów.
— Trochę — zgodził się Stewart. — Zwiadowcy meldują jakieś poruszenia w dolinie. Jeśli się stąd szybko nie wyniesiemy, otoczą nas.
— To wszystko kwestia zgrania w czasie — odparł Mike. — Batalion, ogień karabinowy na wzgórza, przydusić Posleenów strzelających do nadlatujących promów. Ogólnie rzecz biorąc — ciągnął, przełączając się z powrotem na częstotliwość dowodzenia — byłoby lepiej, gdybyśmy zabrali ze sobą atomówki.
— Tak, ale nie spodziewaliśmy się zasadzki — zauważył Duncan. — Zastanawiam się, czy oni mieli obstawione wszystkie strefy lądowania?
— Ja też się nad tym zastanawiam — powiedział Stewart. — Wrzucam to do folderu wywiadu z oznaczeniem wysokiego priorytetu.
— Ugryźli więcej niż są w stanie połknąć — stwierdził Mike, kiedy ogień batalionu zaczął zmiatać szarżujących Posleenów z grzbietu wzgórza. Ale widział też znikające ikony żołnierzy, chociaż atakująca jednostka była jedną z najciężej uzbrojonych. — Przynajmniej taką mam nadzieję.
— Wyrzynają nas — stwierdził gorzko Aalansar.
— Tak nas prowadzi Ścieżka — powiedział Gamataraal, kiedy kolejny kessentai został z owej Ścieżki zdjęty. — Szarżujemy i zabijamy. Dopóki oni nie mogą się ruszyć, dobra nasza.
— Z południa nadlatuje prom — zauważył jego porucznik — a my nie mamy systemów naprowadzających.
Morderczy przeciwlotniczy ogień Posleenów opierał się na sensorach i silnikach talerzowatych maszyn, na których zazwyczaj latali Wszechwładcy. Jednak maszyny te jednocześnie czyniły z nich łatwe cele.
— Ścieżka nigdy nie była łatwa — powiedział dowódca. — Ognia ze wszystkiego, co mamy. Zignorować threshkreen.
— O cholera — mruknął Gunny Pappas. Właśnie wrócił z obchodu batalionu próbującego wyrwać się z saka; prom nie mógł się pojawić w gorszej chwili.
— Czemu oni to robią? — zdziwił się O’Neal, kiedy wszyscy obcy pozostający pod kontrolą Wszechwładców przenieśli ogień z pancerzy na prom.
— Nie wiem, ale chyba im się uda — powiedział Duncan, ryjąc hełmem w dnie koryta. — Nie sądzicie?
— Tak, prawdopodobnie tak — stwierdził spokojnie Mike. — Niech drugi prom siądzie za Oakey Mountain. Batalion, KRYĆ SIĘ!
Oolt’ondar był uzbrojony w trzymilimetrowe karabiny, działka plazmowe i hiperszybkie rakiety. Prom przeleciał nad południową odnogą Oakey Mountain i ruszył wzdłuż Stillhouse Branch, przyspieszając do czterech machów i przygotowując się do inercyjnego opadu wzdłuż Black Creek. Okazało się, że przelot był gorętszy niż się spodziewano.
Ogień przeszedł bokiem, ale systemy celownicze broni Wszechwładców wciąż były wystarczająco dokładne, by śledzić prom; kiedy pomknął nad strumieniem, grad pocisków i ładunków plazmy spowodował, że maszyna w mgnieniu oka zaczęła się rozpadać, wyrzucając w nawałę ognia swój wybuchowy ładunek.
Instalowane na promach reaktory antymaterii klasy pięć były przeznaczone do warunków bojowych i z założenia miały wytrzymać trafienie pojedynczego zabłąkanego pocisku. Nie były natomiast zaprojektowane z myślą o nawałnicy plazmy. W niecałą milisekundę osłona została przebita i rozpętało się piekło.
— DUPĄ DO BŁYSKU! — krzyknął Mueller, padając na twarz i wciągając pod siebie wrzeszczące dzieci, które niósł na plecach. Rozbłysk był tak jasny — niczym przepalająca się megażarówka — że wciąż jeszcze widział drzewa i ludzi, choć miał zamknięte oczy.
Wszyscy dorośli padli na ziemię, przewracając dzieci, i zaparli się, czekając na falę uderzeniową. Szczęśliwym trafem znajdowali się na stosunkowo płaskim wzgórzu, kiedy więc nastąpił wstrząs sejsmiczny, zsunęli się tylko kawałek w dół błotnistego zbocza. Niedługo potem nadleciała fala nadciśnienia, ale w takiej odległości od wybuchu była tylko silnym wiatrem, który strząsnął pożółkłe liście z okolicznych drzew i chlusnął ludziom na plecy lodowatą wodą.
Wrzaski z wolna przeszły w pochlipywanie. Odległość na szczęście była tak duża, że nikt nie oślepł ani nie został poparzony.
— To szaleństwo — powiedziała Shari, wstając. — Szaleństwo.
— Szaleństwo czy nie, musimy iść dalej — odparła ze znużeniem Wendy i przytuliła dygoczącą Amber. — Musimy im znaleźć suche schronienie.
— Trzeba stawiać ostrożnie jedną stopę przed drugą — powiedział Mosovich, podnosząc Nathana i sadzając go na swoim plecaku. — Albo nam się uda, albo nie. Ale cieszę się, że nas tam nie ma.