Nie głoszą nikomu, że Bóg sił im doda
Tuż przed tym, jak śruba uparta popuści
Nie głoszą, że Jego pozwala im łaska
Słać wszystko do diabła, gdy najdzie ich chęć
Tak w słońcu i w tłumie, i w świetle, w gromadzie
I w mroku wciąż trwają, pośrodku pustkowia
I patrzą, i baczą od rana do nocy
Czy dzień ich współbraci już dawno nie nastał.
Sterowiec, długi na niemal dwieście metrów, miał przyczepiony pod spodem olbrzymi kontener. Kiedy tylko płozy kontenera dotknęły ziemi, sterowiec odczepił go, skoczył w górę i odleciał. Jeden Posleen w niewłaściwym miejscu mógłby go „zdjąć” w sekundę, ale jądrowy ostrzał SheVy najwyraźniej oczyścił całą dolinę, i dopóki sterowce trzymały się nisko, pozostawały poza polem widzenia wroga.
Tył kontenera otworzył się i w ostrym świetle reflektorów zaczął się z niego wylewać strumień ciężkiego sprzętu i ludzi w czarnych kombinezonach. Połowa grupy ruszyła w stronę SheVy, druga zaś zaczęła poszerzać strefę lądowania.
Na czele kolumny zmierzającej w stronę SheVy jechał na czterokołowcu mężczyzna. Przed samym czołgiem zahamował z poślizgiem.
— Maj… podpułkownik Robert Mitchell — zasalutował Mitchell.
— Pułkownik William Garcia — odparł mężczyzna. Miał na sobie czarny kombinezon, tak samo jak reszta jego oddziału; na ramieniu nosił dużą odznakę HC4, oznaczającą, że należy do Czwartej Ciężkiej Brygady Konstrukcyjnej. Odpowiedział sprężyście na salut, a potem sięgnął do kieszeni kombinezonu i rzucił Mitchellowi małą paczuszkę. — Ja pierwszy pogratuluję panu awansu. Należy się sześć pięćdziesiąt. Zapłaci pan, jak pan przeżyje.
— Dzięki — powiedział Mitchell, patrząc na srebrne listki podpułkownika. — Co teraz?
— Moi ludzie zrobią kompletny przegląd — powiedział Garcia, odwracając się do Indy. — Pani jest tu mechanikiem?
— Tak jest, sir — odparła. — Mam wyniki wstępnego przeglądu. — Wyciągnęła swojego palmtopa.
— Dzięki. — Pułkownik wziął urządzenie i przeniósł dane. — Czy tam, na górze, to są pakiety MetalStorm?
Przeciwlądownikowy system MetalStorm był w ciągu minionych lat jednym z mniej udanych projektów. W bardzo krótkim czasie wystrzeliwał tysiące pocisków; zasadniczo składał się z lufy pełnej kul. Każdą kulę wystrzeliwał ładunek elektryczny.
Stupięciomilimetrowe dwunastolufowe urządzenie montowano na podwoziu czołgu abrams. W każdej lufie znajdowało się sto pocisków. Należały do tego samego typu pocisków, jakie abramsy woziły ze sobą jako pociski przeciwczołgowe, ale w systemie MetalStorm wszystkie tysiąc dwieście sztuk amunicji można było wystrzelać w czasie poniżej dwudziestu sekund. Było to wyjątkowo przykre dla załogi; opisywano to jako przebywanie w metalowej beczce, którą potrząsa jakiś olbrzym. Przy tym wszystkim system okazał się raczej nieskuteczny w walce z lądownikami.
— Tak jest, sir — przyznał niechętnie Mitchell. — Podwozia zostały… zużyte z mojego rozkazu.
— Jestem pewien, że kryje się za tym jakaś fascynująca opowieść — powiedział Garcia z lekkim uśmiechem. — Nie odpalaliście ich tam na górze, prawda?
— Nie, sir — powiedział Pruitt. — Są tylko przymocowane łańcuchami.
— Dobra, ściągniemy je i zabierzemy jednym ze sterowców — stwierdził Garcia.
— Chwila, szefie, może lepiej to przemyśleć. — Człowiek obchodzący dookoła SheVę był najwyraźniej cywilem. Był to młody, wysoki mężczyzna, potężnie umięśniony, o urodzie gwiazdora filmowego i długich jasnych włosach. Miał na sobie czarny prochowiec i złote okulary przeciwsłoneczne; ręce trzymał głęboko wepchnięte w kieszenie. Spojrzał na górny pokład SheVy i wzruszył ramionami. — Można z nimi zrobić lepsze rzeczy niż po prostu wywieźć.
— Co wymyśliłeś, Paul? — spytał Garcia. — O, przepraszam. Panie i panowie, to jest Paul Kilzer. Jest jednym z projektantów SheVy i zgodził się przyjechać tutaj z nami jako konsultant.
Pruitt gapił się na niego z otwartymi ustami, jakby zobaczył zjawę.
— Riff? — wykrztusił.
— Nie, mam na imię Paul — odparł cywil, marszcząc brew. — Czy my się znamy?
— Eee, nie. Ale… co pan chce zrobić ze Stormami?
— Mamy do nich załogi? — spytał cywil.
— Są rozrzuceni po całej SheVie, śpią — odparł Mitchell. — Czemu pan pyta?
— Chyba wiem, skąd można by wziąć parę pierścieni wież — powiedział Paul. — Podłączenie do nich zasilania nie będzie trudne. Dodamy jakąś łączność i wyjdzie niezła siła ognia. Potrzeba będzie trochę więcej mocy, ale mamy ze sobą sześć reaktorów. Możemy podrasować to cacko bronią i dodatkowym opancerzeniem. To powinno trochę pomóc.
— O rany — szepnął Pruitt.
— Ma pan konkretny plan? — spytał Garcia.
— Planowałem coś takiego jakiś czas temu. — Paul wyciągnął notes z kieszeni płaszcza. — Zajrzę do notatek.
Indy parsknęła histerycznym śmiechem i popatrzyła na pozostałych.
— Przepraszam.
Garcia rzucił okiem na swojego palmtopa i pokiwał głową.
— Ekipa naprawcza potwierdza waszą ocenę uszkodzeń, chorąży. Idźcie wszyscy odpocząć, a my weźmiemy się do pracy.
— Dla mnie bomba — powiedział Mitchell, chwiejąc się ze zmęczenia. — Stormami dowodzi major Chan. Będzie pan musiał się z nią rozmówić. I z jej dowództwem, jak przypuszczam.
— W tej chwili wszyscy są już przeniesieni do was — powiedział Garcia. — Ja zajmę się szczegółami, a pan niech idzie odpocząć, pułkowniku.
Mimo zmęczenia Pruitt nie był w stanie zasnąć. Wziął połówkę provigilu niecałe dwie godziny przed lądowaniem brygady naprawczej, i dopóki środek działał, był rozbudzony, chociaż ociężały umysłowo. Z trudem wspiął się po drabinkach na górny pokład SheVy, żeby lepiej widzieć, co się dzieje dookoła.
Dywizja piechoty, która utknęła po drugiej stronie Balsam Gap, w końcu zaczęła się przebijać. Jej transportery opancerzone, ciężarówki i czołgi sunęły właśnie autostradą 23 w stronę Dillsboro, wypatrując Posleenów i szukając ocalałych mostów. Sprawy wyglądały nieciekawie — blisko milion Posleenów doganiał już uwięzioną SheVę — dopóki prezydent nie pozwoliła Bun-Bunowi użyć ognia jądrowego. Trzy pociski antymaterii dosłownie zmiotły główne skupiska obcych sił. Dywizja wyłapywała teraz ocalałych, a tymczasem buldożery i wywrotki brygady naprawczej poszerzały strefę lądowania, aby ciągle nadlatujące sterowce zrzucały swoje ładunki i odbierały puste kontenery tak, by zrobić miejsce dla następnych.
W błyskawicznym tempie pojawiało się coraz więcej specjalistycznego ciężkiego sprzętu. Jednym z takich urządzeń, najwyraźniej przerobionym z olbrzymiej koparki, był automatyczny przecinak plazmowy. Potężny gąsienicowy pojazd wytoczył się z kontenera prosto pod SheVę i zaczął wyrzynać wielkie dziury w ścianie przedziału napędowego. Trzy specjalne automaty jeździły od jednej uszkodzonej gąsienicy do drugiej i wyciągały nity wielkości człowieka oraz ściągały uszkodzone segmenty i zastępowały je nowymi.
W pewnym momencie z jednego z kontenerów wytoczył się potężny wózek widłowy, wiozący kompletny pakiet reaktora. Podjechał do jednej z wyciętych w burcie SheVy dziur i zniknął w jej wnętrzu. Pruitt miał nadzieję, że ktoś wcześniej wygonił śpiące w maszynowni załogi MetalStormów.
Cały jeden ładunek zrzucono tuż przed samą SheVą. Były to owinięte w plastik olbrzymie płyty. Widząc wyskakującego z włazu cywilnego doradcę, Pruitt wstał i podszedł do niego.
— Co to jest? — zapytał.
— Dodatkowe opancerzenie. Wrzucimy je przed gąsienice, żeby trochę ograniczyć uszkodzenia.
— Wygląda na… ciężkie. — Pruitt przypomniał sobie szaleńcze manewry, które SheVa musiała wykonywać w poprzedniej bitwie. — Czy to nas nie spowolni?
— Nie, bo dodamy cztery reaktory — odparł Paul. — Wyciągniemy dwa uszkodzone i wstawimy na ich miejsce wszystkie sześć. Wasza maksymalna prędkość pozostanie taka sama, ale zwiększy się moment obrotowy, co powinno się przydać w górach.
— A co z gąsienicami? — Zbyt silny naciąg łączników segmentów mógł doprowadzić do zerwania całej gąsienicy.
— Niech wasz kierowca lepiej uważa.
Pruitt zadrżał na wspomnienie ich wcześniejszych wyczynów. — Słyszał pan, skąd mamy wieżyczki MetalStormów, ale bez podwozi?
— Nie.
— To niezła historia. Ma pan chwilkę?
Major Vickie Chan patrzyła, jak wieżyczka MetalStorma opuszcza się na świeżo zamontowany pierścień obrotowy. Bijąca spod spodu łuna spawarek techników, którzy mocowali wsporniki, zniknęła, kiedy wieża osiadła na swoim miejscu.
Major była wysoką, ładną półkrwi Azjatką; mimo łagodnej powierzchowności była wyjątkowo zawzięta w walce. Aż do poprzedniego dnia dowodziła jako kapitan kompanią MetalStormów; ponieważ nikt nie wiedział, co zrobić z jej czołgami, przenosili się jak Cyganie z miejsca na miejsce. Podczas odwrotu, kiedy stracili podwozia swoich pojazdów, przyłączyli się do SheVy; połowę drogi jechali za nią, a od połowy byli już wiezieni. Major doszła do wniosku, że w ich sytuacji SheVa jest prawdopodobnie nie najgorszym rozwiązaniem, zwłaszcza że Mitchell był dobrym dowódcą: sprytnym, zdolnym i mającym fart.
A więc dlaczego czuła się tak, jakby ktoś właśnie nastąpił na jej grób?
Może przez to, że wszystko tak szybko się działo. Tuzin pierścieni wież ze stacji naprawy czołgów w Asheville pojawił się jak za sprawą czarów. Garcia najwyraźniej miał niekwestionowany priorytet przy poborze części i sprzętu, ale sytuacja, gdy dowódcy Zgrupowania Armii żądają dostaw części w trybie priorytetowym, oznacza, że wszystko jest sFUBARowane{FUBAR Fucked Up Beyond All Repair (ang.) — w wolnym tłumaczeniu „beznadziejnie spierdolone” (przyp. tłum.)}. I przypuszczalnie odFUBARowanie miało należeć do zadań SheVy Dziewięć i „dowódcy jej drugorzędnego uzbrojenia”.
Sama radość.
Major Chan odwróciła się, kiedy piętnastocentymetrowa płyta górnego pokładu SheVy zadzwoniła pod czyimiś stopami, i obdarzyła uśmiechem dowódcę brygady naprawczej.
— Nigdy się nie spodziewałam, sir, że zobaczę coś takiego — powiedziała, wskazując wieżyczkę, którą właśnie testowano.
— To niezły pomysł — powiedział Garcia. — Jak zwykle propozycję Paula trzeba było trochę zmienić w szczegółach, ale coś takiego powinno wam znacząco pomóc w kontrataku. Czy mogę o coś zapytać?
— Niech pan strzela.
— Co się stało z podwoziami?
— Cha! — zaśmiała się major. — Nie jestem pewna, co się z nimi oficjalnie stało. Chce pan wiedzieć, co się naprawdę wydarzyło?
— Jasne.
— Dobra. Prawda jest taka, że użyliśmy ich do wyciągnięcia zabuksowanej SheVy.
Garcia popatrzył na olbrzymie działo. W porównaniu z nim buldożery D-9 batalionu konstrukcyjnego wyglądały jak zabawki.
— Nawet tuzin abramsów ledwie może ruszyć coś takiego. Wiem, bo już trzy wyciągnąłem. Generalnie zajmuje to około tygodnia.
— Nie mieliśmy tyle czasu — powiedziała ze znużeniem Chan i przeczesała palcami tłuste włosy, a potem popatrzyła na nie z obrzydzeniem. — Mitchell, ten szurnięty drań, przewiózł nas przez Betty Gap, gdzie nie było nawet drogi. Kiedy jechaliśmy w dół, SheVa nagle zaczęła… zjeżdżać. To była najbardziej niesamowita rzecz, jaką w życiu widziałam, i najbardziej przerażająca. Po prostu… zjechała po zboczu i wbiła się między dwa urwiska. Należy dodać, że przez cały czas byliśmy pod ostrzałem.
— Jakiego rodzaju? — zapytał pułkownik, zafascynowany tą historią.
— Na początku była grupa pieszych Posleenów, ale uderzyliśmy na nich z flanki. Potem jednak nad wzgórzem pojawiły się dwa lądowniki. Pruitt „zdjął” oba na dystansie poniżej tysiąca metrów.
— Ale to… — Garcia przerwał. — Gdyby jego pociski przeszły na wylot albo gdyby zbiorniki lądownika wybuchły, zdmuchnęłoby ich razem z lądownikiem.
— Tak było — skrzywiła się major. — Oba pociski wybuchły na zewnątrz lądowników. Ale Pruitt umie ominąć zasobniki z antymaterią, jeśli chce. Jest naprawdę bardzo dobry. W każdym razie jeden z lądowników stoczył się po zboczu i omal w nich nie trafił; Pruitt zatrzymał go, strzelając pod niego ładunkiem antymaterii. To było poniżej pięciuset metrów.
— Cholera.
— Tak, to bardzo niemiła rzecz. Przeżyliśmy obie eksplozje antymaterii SheVy, ale skończyło się na tym, że SheVa utknęła jak diabli. I wtedy trafił się nam przypadkiem major korpusu inżynieryjnego, który właśnie wycofywał się tą samą trasą. Zaproponował, żebyśmy zdemontowali wieżyczki i wepchnęli podwozia pod SheVę jak deski. Udało się, ale… no, powiedzmy po prostu, że pozbieranie pogiętych blach, które zostawiliśmy za sobą, będzie ciekawym doświadczeniem dla złomiarzy.
Garcia parsknął śmiechem, a potem pokręcił głową.
— Przykro mi, że straciła pani swoje czołgi.
— Och, nic się nie stało — odparła Chan. — Był pan kiedyś w takim czołgu, kiedy strzela?
— Nie.
— Powiem tylko, że załogi wiwatowały, kiedy SheVa je miażdżyła.
— Jest aż tak źle?
— Nie da się tego opisać. Chwilę po tym, jak skończyliśmy strzelać, detonował pocisk SheVy. Dziesięć kiloton, jakieś dziewięćset metrów od nas. Wie pan, co powiedziała moja działonowa?
— Nie.
— „Co to było za łupnięcie?”. — Zaśmiała się ponuro. — Musi być źle, skoro człowiek nawet nie zauważa odpalenia atomówki.
— Może zamontujemy dodatkowe wzmocnienia.
— Aha. Lepiej tak zróbcie. Jak idzie?
— To nie jest najbardziej postrzelana SheVa, przy jakiej pracowałem — odparł Garcia — ale niewiele jej brakuje. Skończymy o czasie, może z godzinnym poślizgiem.
— Jak będziemy kierować działami? — spytała Chan.
— Montuję przedział sterowania bronią pomocniczą. To też pomysł Paula. Będzie pani tam siedziała razem z tym łącznościowcem, którego zabrał Mitchell. Będzie pani miała łączność ze wszystkimi swoimi jednostkami, ale informacje będziecie musieli czerpać z systemów SheVy.
— Może być.
— Paul bez przerwy obmyśla generalne przeprojektowanie SheVy — powiedział Garcia. — Chce, żeby czołgi były najeżone pomocniczą bronią. Wytknąłem mu, że nie da się kontrolować takiej siły ognia bez dużej załogi, ale on chce wykorzystać komputerowe sterowanie.
Garcia skrzywił się.
— Co w tym złego?
— Wie pani, jak Paul wyobraża sobie sztuczną inteligencję? — Garcia westchnął. — Chce wyciągnąć kod z jakiejś gry komputerowej. Udało mi się go przekonać, że to zły pomysł.
— Cha! — zaśmiała się Chan. — Kangury z wyrzutniami rakiet?
— Coś w tym rodzaju. — Pułkownik znów westchnął. — Wyobraziłem sobie, co się stanie, kiedy systemy rozpoznają Himmitów jako wrogich Ghostów, a Indowy jako Protossów. Na razie jestem zdania, że będzie lepiej, jeśli ogniem będą sterowali ludzie w wieżyczkach.
— Może pójdę do dowódców i zacznę opracowywać z nimi plan działania. Czy będą rozrzuceni wzdłuż krawędzi?
— Mniej więcej. Pięciu z przodu, trzech z tyłu i po dwóch po bokach. Zewnętrzny na każdym końcu będzie mógł wspierać burty.
— Dużo siły ognia, ale opancerzenie nieszczególne — zauważyła Vickie.
— Z przodu grube. Paul pracuje też nad kilkoma dodatkowymi pomysłami. Ale jeśli opadną was zgrają, z bliska, będziecie mieli kłopoty.
— I co wtedy?
— No cóż, pani major, to do pani będzie należało, żeby do tego nie dopuścić.
— Wiesz co, Stewie, jest do dupy.
Batalion krył się w podwójnym rzędzie błotnistych dziur, tu i ówdzie połączonych transzejami, które żołnierze kopali, kiedy uderzyli na nich Posleeni, i zalewał nacierające falami centaury ogniem z karabinów grawitacyjnych.
Karabin grawitacyjny M-300 był mocowany do prawego ramienia pancerza na giętkim wysięgniku, który zawierał podajnik amunicji ze skrytek umieszczonych we wnętrzu pancerza. Podczas bitwy można było przyczaić się w okopie albo za rogiem i wystawić karabin, by ostrzelać zbliżające się cele; broń miała własny układ celowniczy, połączony z układem sterowania pancerza.
Swego czasu pojawiły się propozycje, by wyposażyć zbroje w dwa takie karabiny, ale na przeszkodzie stanęła ograniczona ilość amunicji. Każdy pancerz miał sześć oddzielnych skrytek na amunicję, wyposażonych we własne panele awaryjne, ale mimo że „kule” były uranowymi łezkami wielkości czubka małego palca, zbroja była w stanie wyczerpać cały swój zapas amunicji już w trzy godziny. Zwłaszcza, jak to nazywano, w „bogatym w cele” środowisku. A określenie to z całą pewnością pasowało do obecnych warunków.
Posleeni biegli truchtem w dobrym szyku, ściśnięci jak sardynki… dopóki nie wpadali pod przecinające się strumienie pocisków grawitacyjnych ze zubożonego uranu. W miejscach, gdzie strugi srebra uderzały w ścianę ciał, tryskały w górę strumienie czerwonego ognia i strugi żółtej krwi. Każdy pocisk pancerzy wspomaganych miał siłę małej bomby i zabijał nie tylko swój cel, ale zazwyczaj centaury po obu jego stronach. Piętrzący się wał trupów zaczynał obcym przeszkadzać, ale mimo to wciąż nacierali.
— Robi się kiepsko z zaopatrzeniem, szefie.
Po raz pierwszy od pięciu lat Duncan był na pierwszej linii ognia, ale ponieważ nie mogli się spodziewać uzupełnień ani nie mieli żadnego innego pośredniego wsparcia poza ogniem Kosiarzy, nie było innego wyjścia. Liczył się bowiem każdy pocisk.
— Pocisków mamy pod dostatkiem — powiedział Stewart — ale mocy…
Dwaj żołnierze — Bandyta, któremu zabłąkana hiperszybka rakieta zestrzeliła karabin, i jednonogi żołnierz wsparcia w bulwiastym pancerzu, w którym wyglądał jak maskotka Michelina — pełzli płytkim okopem od stanowiska do stanowiska, podając walczącym energię z ocalałych akumulatorów antymaterii. Same pancerze nie poruszały się, a systemy podtrzymywania życia nie zużywały dużo energii, lecz pociski, które wystrzeliwały, potrzebowały wielkiej ilości mocy.
Zanim pociski opuściły lufy karabinów, były przyspieszane do niewielkiego procentu prędkości światła. Dawało im to olbrzymią siłę przebicia, co wyjaśniało, dlaczego szerokie na trzy i długie na cztery milimetry łezki powodowały wybuchy rozmiarów artyleryjskiego ostrzału.
Pociski były wystrzeliwane seriami, o wiele szybciej niż z jakiegokolwiek karabinu maszynowego, i żeby spowodować efekt wybuchu stu kilogramów TNT, potrzeba było energii, i to dużej.
Energia ta miała pochodzić z samych pocisków. „Standardowe” ładunki miały w podstawie kropelkę antymaterii, wystarczającą, by napędzić pocisk, a nawet przelać nadwyżkę do akumulatorów pancerza. Ale ludzie nie znali technologii wytwarzania ultra-miniaturowych systemów utrzymywania antymaterii, a blokada Ziemi odcięła dopływ galaksjańskich technologii, tak więc gdy „standardowe” pociski stały się rzadkością, zaczęto stosować procedury „awaryjne”, napędzając broń własną energią.
A w ten sposób zużywało się jej bardzo dużo.
Mike obserwował przez chwilę, jak jeden z pancerzy pobrał całą energię, po czym, zanim technik z mozołem doczołgał się do następnej pozycji, poziom jego zasilania zaczął wyraźnie opadać i wskaźnik akumulatora antymaterii zaświecił na żółto.
— Jestem otwarty na sugestie — powiedział, starając się nie zdradzać znużenia.
— Już odstrzeliwujemy Wszechwładców — odparł Duncan.
Normalsi, którzy stanowili trzon posleeńskiego natarcia, mieli inteligencję niższą od ludzkiej, ale dowodzący nimi Wszechwładcy nadrabiali ich braki. Ponieważ batalion był niemal niewidoczny w swoich okopach i normalsom trudno było go ostrzeliwać, Wszechwładca śledził, w którym miejscu brała początek struga wystrzeliwanego przez ludzi srebra, i wówczas namierzał cel. A wtedy wszyscy normalsi, nie tylko ci należący do niego, robili to samo i w stronę ukrytych pancerzy leciał dosłownie grad pocisków.
Żeby sobie z tym poradzić, ludzie wysłali pancerze zwiadowcze — używające broni o mniejszej prędkości wylotowej, przez co była niemal nie do wykrycia — na wzgórza po obu stronach, żeby stamtąd wyszukały w ciżbie dowódców i odstrzeliły ich.
Jednak Wszechwładcy stawali się widoczni dopiero wtedy, gdy schodzili ze swoich tenarów. Ponadto jeśli ich grzebienie nie były nastroszone, trudno ich było odróżnić od zwykłych żołnierzy.
— Wybieramy najmądrzejszych Wszechwładców — powiedział Mike. — I to już od lat.
— Chyba tak — odparł Duncan.
— Jeśli takie mają być efekty, to moim zdaniem to był marny pomysł — powiedział Stewart i nagle wrzasnął.
— Wszystko w porządku? — Mike sprawdził odczyty. Broń Stewarta została uznana za zniszczoną.
— No, myślałem, że już wszystko widziałem — odparł wolno Stewart — ale to naprawdę niesamowity widok, kiedy posleeński pocisk wlatuje do lufy w tym samym momencie, w którym jeden z naszych pocisków ją opuszcza.
— Wszystko w porządku?
— No, jeszcze mam rękę. — Pancerze dowództwa nie miały wysięgników, więc dowódcy i sztabowcy wystawiali swoje karabiny z okopów.
— Energii starczy nam jeszcze na jakieś cztery godziny — powiedział Duncan, wracając do tematu. Karabiny niemal same strzelały, więc zabijanie Posleenów w tych okolicznościach nie wymagało wybitnej podzielności uwagi.
— Jest tu niedaleko ukryty skład — powiedział cicho Mike. — Jest w nim zapas standardowych pocisków nawet dla całego batalionu. I pakiet antymaterii.
— Tak? — zdziwił się Duncan. — Na mapach nie ma żadnego składu.
— Bo to nieoficjalny skład.
— Aha.
Mike skrzywił się.
— Problem oczywiście polega na tym, jak do niego dotrzeć.
— Gdzie to jest?