TERESA FROMMER

Zima przyszła nagle, wraz z pierwszym śniegiem. Była jak sztywna, nakrochmalona bielizna, którą wkładało się w niedzielny poranek. Czuło się na skórze jej szorstki dotyk, do którego w końcu ciało musiało się przyzwyczaić. Już w poniedziałek bielizna stawała się oswojona jak druga skóra. Dnie były sterylne, bez zapachów i kolorów. Dopiero wczesny zmierzch potrafił je ocieplić swoją szarością i zatarciem ostrych krawędzi.

W grudniu Frommer zaczął chodzić do Eltznerów częściej niż zwykle. Tłumaczył Teresie, że małej Eltznerównie trzeba pomóc unieść to, co dostała w darze; trzeba przede wszystkim nakreślić jej wizję świata w ten sposób, żeby znalazło się tam miejsce dla niej samej jako osoby wyjątkowej. Inaczej jej młody umysł może się załamać pod takim ciężarem. Teresa patrzyła na niego ze swojego fotela i milczała. Nie chciał już siedzieć w domu i porządkować swoich tabel, a nawet jeżeli już zostawał, to i tak myślami był daleko. Teresa czekała, aż jej brat wróci do siebie. Dwa, trzy razy w tygodniu zostawała na całe wieczory sama i tkwiła w fotelu odwróconym do okna, z którego widać było Odrę, mosty i kościół. Nie zapalała nawet światła. Mrok powoli wpływał do jej pokoju jak opiumowy dym i Teresa tonęła w nim, aż w końcu przychodziła matka. Siadała w bliźniaczym fotelu i wpatrywała się w kaleką córkę ze spokojem i aprobatą. Tak ją przynajmniej widziała Teresa. Czasem próbowała z nią rozmawiać. Nie, nie skarżyła się. Po prostu opowiadała jej, co się z nimi dzieje, z nią i Walterem, mówiła o ich życiu. Ale matka, jeżeli nawet słuchała, to jej odpowiedzi mijały się z pytaniami, jakby zostały wzięte z innej rzeczywistości, z innego czasu. Nic nie znaczyły.

Загрузка...