Teresa Frommer płakała. Łzy spływały po jej drobniutkiej, zasuszonej twarzy i wpadały za kołnierzyk czarnej sukni. Łaskotały jak pieszczota.
Usłyszała kroki brata w korytarzu i szybko wytarła nos rękawem. Przypomniało jej się wtedy, że babka naszywała im na mankietach guziki, żeby oduczyć ich tego nieeleganckiego gestu. Zatęskniła za przeszłością tak intensywnie, że aż poczuła ból w piersiach. Łzy popłynęły znowu, tym razem jeszcze obficiej.
Odwróciła się od drzwi i udawała, że coś robi przy stole. Długie palce drżały.
– Tereso, wiesz, że będę musiał wyjść. Jest moim obowiązkiem zająć się Erną. Jeżeli ja tego nie zrobię, przechwycą ją psychiatrzy i rozhisteryzowane panie.
Nie odpowiedziała. Stali bez ruchu w chłodnej, za dużej na ich potrzeby kuchni. Nawet nie spojrzeli na siebie.
– Ona ma dar, ten sam, który ty straciłaś – powiedział wreszcie Frommer. – Wtedy nic nie mogłem zrobić, bo byłem dzieckiem. Ją mogę uchronić.
– Chciałabym umrzeć.
– Bzdura – rzucił Frommer. – Chciałabyś umrzeć dlatego, że zostajesz sama w domu? Tak, to rzeczywiście wystarczający powód do śmierci.
Łzy znowu potoczyły się po drobnej twarzy Teresy.
– Proszę cię, zostań dzisiaj w domu. Będziemy sobie siedzieć w salonie, zagramy w wista, zrobię suflet z jabłkami…
– Nie – powiedział krótko Frommer i wyszedł do przedpokoju.
Nie podała mu kapelusza ani palta. Stała przy stole, zbierając okruszki chleba na małą kupkę. Potem usłyszała trzaśniecie drzwi. Znowu została sama. W kuchni zaczęło się robić ciemno. Czas gęstniał, zwalniał bieg, zastygał, więżąc w sobie Teresę na długie godziny, aż przyjdzie jej brat i ją uwolni. Nie miała teraz innego wyjścia. Musiała znowu przypominać sobie to, co się wydarzyło i czego nie można było zmienić.
Zobaczyła więc Rainera pochylonego nad nią w pokoju, gdzie dawno, dawno temu wywoływano duchy. Jej ciało doskonale pamiętało tamten dotyk i uczucie utraty wszelkiej kontroli, zupełnie jak wtedy, gdy miał nadejść atak. Teraz, zawsze w tym samym miejscu wspomnień, zjawiał się wstyd, który przesłaniał wszystko inne. Dręczące, bolesne uczucie, bez którego Teresa nie mogła już żyć. Musiała coś zrobić, coś głośno powiedzieć, żeby pozwolić myślom płynąć dalej. Musiała przebiec jak najszybciej ten moment, kiedy Rainer zsunął się z niej i zapinał spodnie, a ona nie mogła wstać, zaplątana w swoje halki i okręcone wokół kostek długie batystowe majtki. Teresa Frommer widziała tamtą siebie z boku. Nie mogła nie patrzeć, bo obraz, który się przed nią rozwijał, był ośrodkiem jej życia. Stawała z boku i czuła tylko pogardę, lecz gdy pozwalała sobie być tam, na kanapie, w tej śmiesznej pozycji, ogarniała ją jakaś wstydliwa radość. Czuła jedno i drugie. Nie była pewna, czy ma jeszcze z tą radością coś wspólnego, czy to była ona i czy ten mężczyzna zapinający spodnie był Rainerem, czy może to wszystko jej się wczoraj śniło?
Zburzyła palcem kupkę z okruchów chleba i zimnym korytarzem poszła do pokoju, który był ich bawialnią. Usiadła w swoim fotelu, niezmiennie od wielu lat odwróconym do okna. Była senna i zmęczona. Pomyślała, że chciałaby umieć widzieć przez te kilometry powietrza, poprzez tę całą przestrzeń rozpostartą między ludźmi. Chciałaby, żeby jej wzrok umiał wędrować. Poszedłby teraz za Walterem, który sunął ulicami Starego Miasta, a potem wypłynąłby za Wrocław i nad polami leciałby na południe, gdzie Rainer może poza czasem wciąż jeszcze hodował swoje pajęczaki.
Wyobrażając to sobie, Teresa czuła przy sobie nie twarz, nie głos, ale samo ciało, które jest ciepłe i ma zapach. Wszystko zamazywało się, tylko nie ciało i zapach. Czy on ją wspominał? Potem przychodziła myśl, że przecież on nie żyje i jej wędrujący po świecie wzrok nie odnalazłby już Rainera. Wtedy właśnie najbardziej chciała umrzeć i być tylko wzrokiem, który bez bólu i tęsknoty podąża za tymi, których kocha.
Teresa zamknęła oczy i zobaczyła ciemny dym. Snuł się gdzieś głęboko nad wodą, nad studnią, którą teraz była.,,Śpij – powiedział jej brat – i nie myśl o tym. Myślenie odbiera siłę.” Usypiała, bo zdarzenia, wokół których wirowało jej życie, już nie istniały. Musiała odtwarzać je, tworzyć na nowo, a to męczyło i tak słaby umysł. Obrazy i zdarzenia o naturze dmuchawca delikatnie mamiły zamierające zmysły. W pokoju mrok gęstniał wokół niej, cisza stawała się taflą zimnego lodu. Poruszyły się zasłony i światło latarń z ulicy przygasło. Na krześle przy stole usiadła matka i przyglądała jej się wzrokiem uważnym, wyczekującym, pełnym zrozumienia.