PANI ELTZNER

Pani Eltzner połączyła wiosenne porządki ze zmianą wystroju salonu. Przede wszystkim wyrzuciła stare kotary i zastąpiła je nowymi, w swoim ulubionym szafirowym kolorze. Cieszyła się, że będą pasować do koloru jej oczu i świeżo kupionej sukni. Gdy je zakładała z pomocą Grety, miała przez chwilę wrażenie, że wieszają nie kotary, lecz kurtynę do jakiegoś powstającego w salonie teatru, w którym ma iść sztuka napisana specjalnie dla niej. Kupiła też nowe abażury do lamp, zrobione z perłowoszarego muślinu, które ozdabiały srebrne frędzle. Teraz światło w salonie nabrało czystego, chłodnego odcienia i nie było już tak dusząco żółte. Wstawiła też donice z araukariami, a na kanapie i fotelach położyła koronkowe poduszki,

Wiosna tego roku podziałała na panią Eltzner szczególnie inspirująco. Miała wrażenie, że oto zaczyna się dla niej jakiś nowy okres w życiu. Wydała ogromną sumę na modny kapelusz z wielkim, ozdobionym kwiatami i piórami rondem i giemzowe rękawiczki. Zamówiła u krawcowej szafirową suknię, dość wąską w biodrach, ale szeroką dołem, i dwie jasne spódnice. Zauważyła, że zeszczuplała, i z zadowoleniem oglądała się w lustrze. Była prawie tak samo smukła jak kiedyś.

Zmienił się też jej stosunek do męża. Pan Eltzner przybił wreszcie do domowej przystani i spędził cały tydzień w domu, narzekając na nękające go, jak każdej wiosny, bóle żołądka. Jego żona była teraz bardziej zalotna, dziewczęca i odważna. W nocy stawała przed nim naga i dorodna jak nimfa. Powitał tę zmianę z zaskoczeniem, którego nie umiał ukryć. W Niedzielę Wielkanocną dał jej prezent: naszyjnik i bransoletkę z malutkich, doskonale okrągłych perełek.

Jednak w wieczór poprzedzający seans pani Eltzner płakała. Wydawało jej się, że nic nie jest tak, jak by chciała. Wyobraziła sobie jutrzejszy dzień i swoją w nim rolę. Wo – lałaby widzieć to, co się zdarzy, jako wyreżyserowany przez siebie spektakl, przewidywalny od początku do koń – ca, z efektownym finałem. Przypomniały jej się przedstawienia, w których brała udział jako młoda dziewczyna. Najpierw rosnące za kulisami napięcie, a potem nagłe oczyszczenie przez światła lamp i spojrzenia dziesiątek par oczu, które nakładały na jej twarz maskę; upajające uczucie, że można bezkarnie i niezobowiązująco stać się kim innym, żyć na nowo.

Pani Eltzner uśmiechnęła się do swoich myśli. Teraz przyszło wspomnienie porodu Erny, a może Marie, gdy krzyczała, że już nigdy nie będzie rodzić. Wtedy miała wrażenie, że skupia się na niej reflektor całego wszechświata i że gra rolę ważniejszą niż kiedykolwiek, nawet jeżeli jest to rola niezbyt szczęśliwie dobrana. Kwiaty, którymi zastawiono wtedy pokój, mogły być przyniesione równie dobrze wielkiej aktorce, nie matce. Pamiętała ich świeży i delikatny zapach. To były kwiaty wiosny, a więc musiała rodzić Marie, nie Ernę.

Pani Eltzner intensywnie poczuła, że nadal jest tym samym ciałem, otoczonym wzruszającym zapachem więdnących kwiatów. Może nawet tylko i wyłącznie ciałem, które nieustannie więdnie, jak te żonkile, ciałem, które zajmuje się wiecznie rzeczami nieważnymi, małymi, zapominanymi. Uśmiech stężał na jej twarzy. Teraz zobaczyła swoje życie jako kupkę usypaną z takich właśnie nieważnych rzeczy: nożyczek do paznokci, papilotów, gumek od słoików, szpilek, agrafek, zapinek, flakoników… Nagłe łzy same potoczyły się po dekolcie, układając się w nieuchwytny naszyjnik.

Загрузка...