WALTER FROMMER

Frommer zapadł na coś w rodzaju melancholii. Siedział kolejną godzinę w swoim pokoju, z łokciami opartymi o blat biurka, na którym poniewierały się papiery z wykresami i tabelami, i patrzył bezmyślnie w jeden punkt: w czubek stojącego na oknie aloesu, za którym wyrastał kościół. Oczy Frommera patrzyły, ale nie widziały. Prześlizgiwały się po płaskich, nieważnych przedmiotach i niczego nie znajdowały. W krótkich chwilach samoświadomości Frommer myślał, że jest chory, kładł się więc na kanapce, ale nie mógł usnąć, skazany był na wsłuchiwanie się w szelesty domu. Teresa podchodziła pod jego drzwi i długo się wahała, zanim odważyła się delikatnie zapukać. Kiedy Walter Frommer słyszał to puk-puk, podobne do skrobania jakiegoś zwierzątka, ściskało mu się gardło, a oczy stawały się gorące i wypełnione łzami. Rozczulał się nad sobą, nad maleńkim dzieckiem, jakim teraz był, i tym bardziej nie mógł otworzyć drzwi siostrze.

– Odejdź – mówił i Teresa odchodziła, szurając kapciami.

W poniedziałek Frommer nie wstał do pracy. Przyglądał się wskazówkom swojego zegarka, obserwował, jak rytmicznie pochłaniają czas. Czas posuwał się – od “jeszcze za wcześnie”, poprzez “nie ma chwili do stracenia”, aż do,,już za późno”. “Za późno” – to były słowa, które najlepiej określały świat, w jakim znalazł się Frommer. Oto wszystko się już stało, wszystko dokonało, wielkie podróże już się zaczęły, a drogi na zawsze były wyznaczone. Z gór zeszły lawiny, spłynęły rzeki, wyrosły lasy i miasta na równinach, nowi ludzie już się urodzili, a starzy umarli. Wszystko już zaistniało: prawa, filozofie, nauki i religie, wszystkie osiągnęły wyżyny rozwoju, wszystko zostało powiedziane i na zawsze zbadane. Nic nie można już zmienić. Czas siania i rodzenia, życia i tworzenia minął. Teraz jest czas na śmierć.

To dziwne, ale ten znawca śmierci, jej uparty badacz, poszukiwacz jej praw, wręcz jej miłośnik, po raz pierwszy w życiu pomyślał o swojej własnej śmierci. Zdarzyło się to właśnie w ten poniedziałkowy ranek, gdy wpatrywał się we wskazówki zegarka na łańcuszku. Śmierć wydała mu się rozwiązaniem tej strasznej sytuacji rozczarowania światem i samym sobą. Ta myśl wzbudziła w nim czułość do siebie, uczepił się jej więc jak dziecko. Kołysał się nią, pieścił i głaskał. “Umrzeć” – to brzmiało jak hasło z turystycznego anonsu, wołało go na młodzieńczą wędrówkę, odwracało czas. Lecz Frommer nie myślał o samobójstwie – on napawał się ideą śmierci, widział ją samą, nie od statystycznej strony, do której był przyzwyczajony, ale estetycznej, jako idealne rozwiązanie, złote wyjście. Myślał o śmierci, tak jak przedtem myślał o pani Eltzner – z zafascynowaniem, z bolesną nadzieją, z oszronioną strachem niecierpliwością. We śnie, którego nie pamiętał, ale który rozpoznawał w swoim obecnym nastroju, śmierć przybrała twarz i postać pani Eltzner. “Czy my się znamy?” – zapytała.

Przez ten nędzny czas po nieszczęsnym seansie Frommer nie był w stanie myśleć o niczym, co mogłoby się wiązać z Eltznerami. Każda taka myśl bolała jak rana, natychmiast więc była otorbiana ogromnym nakładem energii i rzucana na stos zapomnienia. Frommer dokonywał swoistego auto-da-fe. Kosztowało go to tyle ciężkiej pracy, czystej energii instynktu, że nie miał już sił na życie. Podnosił się z kozetki i podchodził do okna z aloesem, od aloesu wracał na kozetkę. Wieczorem w poniedziałek napisał krótki list do przełożonych z prośbą o urlop i dał go Teresie. Potem znów się położył. Snuł jakieś rojenia o własnym pogrzebie i o seansie, na którym to on byłby duchem i widziałby wszystko jak przez mgłę: nagie ramiona pani Eltzner, jej upięte w kok miękkie włosy, zielone sukno stolika z planszetą i ruchy filiżanki wskazującej poszczególne litery: ż-y-ł-e-m. Potem jednak wróciło przypomnienie sznurków poruszających przedmiotami i dziewczynki schowanej za serwantką, i skamieniałej twarzy Erny, i szeroko otwartych oczu jej matki, i wszystkich nagle powstałych od stolika, i czyjegoś wybuchu śmiechu.

We wtorek rano zjadł talerz odgrzewanego rosołu i zaczął grzebać w swojej biblioteczce. Wyciągnął Kartezjusza, a potem Hegla. Kartkował obie książki nieuważnie, bo jego wzrok przyciągał czubek aloesu. Dopiero w środę rano był w stanie czytać. W Rozprawie o metodzie podkreślał paznokciem zdanie po zdaniu, aż znalazł to, czego szukał: “Czynić wszędzie wyliczenia tak całkowite i przeglądy tak powszechne, aby być pewnym, że nic nie zostało pominięte.” Przeżuwał to zdanie wraz z obiadem, który Teresa postawiła mu pod drzwiami, jak dla więźnia. Potem, po raz pierwszy od tych paru dni, zapalił lampkę na biurku i wziął się do Hegla. Jego umysł, stymulowany przez napęczniałe znaczeniem trójkowe systemy, pełne harmonii równania bytu i myśli, powoli zagrzewał się do abstrakcyjnej pracy, która niosła ulgę jego duszy. Był to stary, dobry sposób zapominania i leczenia ran – nie żyć, nie czuć, zapomnieć o bożym świecie i przenieść się do świata nie-bożego, świata Myśli i Systemów. Nowe pojęcia były w stanie zbudować kolejną konstrukcję, solidną, przejrzystą i uporządkowaną.

Wieczorem przyjechał doktor Löwe, którego wezwała zaniepokojona Teresa.

Frommer usłyszał w przedpokoju jego głos i zamarł nad książką. Miał ochotę się schować i nawet wstał z zamiarem wejścia pod biurko. W ostatniej chwili wydało mu się to jednak niegodne, stanął więc wyprężony na wprost drzwi, w postawie ni to walecznej, ni to obronnej. Głosy w korytarzu na chwilę ucichły, może zamieniły się w szept. Potem Teresa zapukała tym swoim skrobiącym puk-puk.

– Proszę – powiedział zapominając, że drzwi są zamknięte.

– Panie Walterze, to ja, Löwe – usłyszał.

– Ach, prawda – Frommer zrozumiał nagle całą krępującą śmieszność sytuacji. On, Walter Frommer, zamknięty od kilku dni w swoim pokoju, człowiek, do którego wzywa się lekarza. – Nic mi nie jest – powiedział i otwierając drzwi uświadomił sobie, że w pokoju panuje kilkudniowy zaduch i bałagan, że on sam od tych kilku dni się nie golił.

Löwe wyglądał na zmieszanego, choć starał się to ukryć. Usiadł i postawił przy nodze swoją starą lekarską torbę. Walter spojrzał na nią z wyrzutem.

– Pańska siostra miała powody do niepokoju – tłumaczył się doktor.

– Nic mi nie jest – powtórzył Frommer i zaśmiał się gardłowo.

Löwe szybko ogarnął go badawczym wzrokiem, w którym było coś z gotowości chirurga.

– Po prostu przeżyłem głęboko to, co stało się u Eltznerów – powiedział Frommer z nieoczekiwaną szczerością. – Dobrze, że pan przyszedł. Brakowało mi towarzystwa. Miałem załamanie, wczoraj, przedwczoraj… Widzi pan, zabrałem się do czytania.

Teresa cichutko wniosła tacę z kawą i nie podnosząc wzroku wycofała się z pokoju.

Doktor chrząknął i długo mieszał łyżeczką kawę, zanim zapytał:

– Dlaczego tak to pana dotknęło, Walterze?

– A pana nie? Wszyscy braliśmy w tym udział, a ja przecież organizowałem te seanse, pracowałem z nią, uczyłem ją, była moim dziełem, dowodem przeciwko niedowiarkom i tym szamanom z laboratoriów. Teraz to jedno zdarzenie zniweczyło wszystko… tyle pracy. Aleja wiem, kto maczał w tym palce.

– Pan nie wierzy, że ona… oszukiwała – na pół twierdząco, na pół pytająco powiedział Löwe.

– Oczywiście, że nie wierzę, przemyślałem to. Pan też chyba w to nie wierzy. Widzieliśmy ją przedtem, pan ją badał, widział pan prawdziwy trans mediumiczny. Słyszał pan, co mówiła, co się działo. Doktorze, to jest spisek – Frommer wyraźnie się ożywił. – Widzi pan, ja Ernę znam. Ona jest za głupiutka, żeby wymyślić taką skomplikowaną intrygę. To dziecko, jest całkowicie niewinna, nieskażona. – Frommer nagle umilkł i obracał w dłoniach pustą filiżankę. Na białej porcelanie namalowane były różyczki. – Nie powinny mnie zresztą obchodzić czyjeś szwindle. W ciągu tych dni ja… przetrawiłem to wszystko. Jest tak, jak myślę, że jest. Erna jest taka sama, jak była, nic się nie zmieniło.

Doktor Löwe głośno wciągnął powietrze.

– Chciałby pan, żeby tak było. Jednak nie jest. Wszystko się zmieniło. Pół roku dla kogoś tak młodego jak Erna to wiele czasu. Może w zeszłym roku nie musiała oszukiwać przy pomocy sióstr, ale kiedy zdała sobie sprawę, że jej zdolności wpadania w trans, czy cokolwiek to było, mijają, może się wystraszyła… To już kobieta, od wakacji.

– Aha – szybko powiedział Frommer – więc tak pan sobie to tłumaczy. Ale ja tak nie myślę. Jestem pewien, że to spisek. Pamięta pan? Przez nią manifestowały się duchowe byty, pamięta pan panią Schatzmann, jak płakała na seansie, jak duch mówił tylko do niej poprzez Ernę? Co może być bardziej oczywiste, bardziej realne? No niechże pan powie…

Löwe popatrzył gdzieś w sufit i wydawało się, że szuka tam odpowiedzi, ale on odpowiedzi eliminował – tak było ich wiele. I wiedział, że żadna nie była nic warta.

– Niech mnie pan nie pyta, bo nie wiem – powiedział w końcu. – Byłem lekarzem całe życie, widziałem setki chorób i ich objawów. Całą swoją wiedzę czerpałem najpierw z podręczników, a potem z praktyki lekarskiej. Nie miałem nigdy takiego przypadku. Nie wiem, co było z Erna, czy rozmawiała z duchami, czy cierpiała na jakiś specyficzny rodzaj neurozy.

Frommer poruszył się, chcąc przerwać doktorowi, ale Löwe kontynuował monotonnym głosem, jakby powtarzał wyuczoną lekcję:

– Poznałem wiele miast, szpitali, przytułków. Pałętałem się po świecie jak ten Żyd Wieczny Tułacz, a im więcej widziałem, tym mniej miałem pewności, choć spodziewałem się, że to właśnie lata praktyki dadzą mi ją. Może, gdybym był jakimś specjalistą, a nie lekarzem domowym, to znalazłbym to, czego szukałem. A może i nie. Wie pan, mnie nie chodzi o jakąś Pewność przez duże P, ale o zwykłą pewność co do ludzkich chorób, prawidłowości zapadania na nie i zdrowienia. Czysty pragmatyzm – jestem przecież lekarzem… Myślałem, że gdy będę stary, stanę się mądrzejszy. Widzi pan, rozczarowałem się. Jedyne, czego mam więcej teraz, gdy skończyłem siedemdziesiąt lat, to świadomość braku pewności. Kobieta, menstruacja, widzenie duchów, sny, łuk histeryczny… Czy myśli pan, że ja jestem pewien, dlaczego to wszystko się dzieje, dlaczego istnieją cykle? Ostatnio aż boję się cokolwiek powiedzieć. Mówię coś i sam w to nie wierzę, wątpię natychmiast w to, co powiedziałem. Im więcej dostrzegam elementów tej mozaiki, jaką jest człowiek, jego ciało i dusza, jeżeli istnieje dusza, tym mniej one do siebie pasują. Na starość zaczynam przeczuwać w tym wszystkim chaos…

– Bo pan myśli chaosem… Projektuje go pan na zewnątrz…

– Tak pan sądzi? Dla mnie Erna była prywatną bronią przeciw chaosowi. Wierzyłem jej.

– I co, rozczarował się pan po tym, jak jej siostry pociągnęły za sznurki? – zapytał szyderczo Frommer.

– Jestem już zmęczony – powiedział doktor Löwe.

Siedzieli tak naprzeciwko siebie: Frommer bokiem przy biurku, doktor na niewygodnym krześle, z torbą u nogi. W zabałaganionym pokoju właśnie zaczynało szarzeć.

– Nie chciałby mnie pan odprowadzić? – zapytał nagle Löwe.

Frommer zgodził się. Kiedy wkładał marynarkę i kapelusz, popatrzył w lustro i potarł palcami kilkudniowy zarost. Teresa rzuciła doktorowi pełne wdzięczności spojrzenie. Stała” w otwartych drzwiach i czekała, aż trzasną na dole drzwi; to był znak, że jej brat wrócił do świata.

Prawie mechanicznie ruszyli na Ostrów Tumski, gdzie Odra miała wieczorem kolor rtęci, płynnego metalu, czegoś, co było stałe, a potem uległo przemianie i rozpuściło się.

Przeszli powoli przez most Tumski, oddychając parnym i wilgotnym powietrzem. Z zachodu na czyste brzoskwiniowe niebo nasuwał się wał ciemnych chmur.

Doktor nigdy nie widział Frommera tak rozmownego. Słowa, których nie wypowiedział przez ostatnie dni, zatrzymały się w nim i teraz musiały wydostać się na zewnątrz. Mówił o swoim dzieciństwie, o opętaniach przez demony i egzorcyzmach, o życiu z Teresą, o upadku cywilizacji. Zarost nadawał jego twarzy miękkości, a brak sztywnego, białego kołnierzyka sprawiał, że ta zawsze ostra, ptasia twarz stała się teraz łagodna i nawet nieco dziecinna. Dlatego doktorowi zrobiło się Frommera żal, choć nigdy za nim nie przepadał.

– Miałem czas melancholii – mówił Frommer – i może jeszcze w niej tkwię. Nie jest to żaden ruch w dół, jakiś upadek, ale raczej zatrzymanie się na chwilę, ujęcie całej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Coś w rodzaju heglowskiej syntezy. Najpierw pojawia się w rozwoju człowieka jakaś postawa, – idea, pomysł na rzeczywistość – czyli teza. Przywiązujemy się do niej, a ona obrasta w teorie, które ją potwierdzają, staje się w końcu wszechwładna, totalna. Zaczyna ograniczać nasze widzenie świata, uodpornia nas na zwątpienie – to taki rozwojowy paradoks. Kiedy ta pewność, teza, zaczyna się rozdymać, tak żeby ująć jeszcze więcej, pojawia się w niej pęknięcie. W szczelince tkwi ziarno nowego, owa antyteza, która rozrastając się niszczy stare i przychodzi taki moment, że następuje równowaga. Wtedy prawda zawiera się zarówno w twierdzeniu, jak i w jego zaprzeczeniu. Rozumie pan? To taki moment, kiedy “tak” znaczy,,nie”, kiedy czarne jest podobne do białego, kiedy kłamiąc mówi się prawdę. Przeciwieństwa się łączą. Zaczyna się podejrzewać, że nie ma prawd absolutnych. Pan nazwał ten stan chaosem, ale to jest właśnie synteza, która bierze się ze zwątpienia. Człowiek jest mało odporny na sprzeczności, ogarnia go smutek, rozpacz, dezorientacja. Natężenie sprzeczności staje się nie do wytrzymania, odwracamy się więc od tego konfliktu. Nastaje moment zawieszenia, czas bez właściwości, nijaki, statyczny. Cała energia się wyczerpała. Z jej braku bierze się melancholia. Melancholia odbiera satysfakcję z życia. Jest to taki stan, kiedy wypełniło się to, co się miało wypełnić. Żywioły usnęły i trzeba czekać. – Frommer umilkł, jakby się zachłysnął.

Zaczął padać drobny deszczyk.

– Zaszliśmy chyba za daleko – powiedział wreszcie doktor Löwe. – Będziemy musieli wziąć dorożkę, żeby wrócić. Zmarzłem.

Wydawało się, że Frommer nie usłyszał doktora.

– Co pan o tym myśli?

– To ciekawa teoria. Smutek byłby tu zdrowym, normalnym objawem pewnego stadium rozwoju. Tak… powinniśmy już wracać.

Zatrzymali się przy kolejnym moście, tym razem długim i potężnym.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytał Frommer. – To chyba już most na Psie Pole.

Udało im się po chwili zatrzymać dorożkę. Zaczął padać prawdziwy deszcz i chłodne porywy wiatru przeganiały się po pustych już o tej porze ulicach.

Frommer wysiadł pierwszy i przy pożegnaniu zobaczył, że stary doktor drży. Szedł na górę z poczuciem winy. Powietrze zmieniło się, było teraz świeże i czyste. Wiele się zmieniło; nic już nie będzie takie jak przedtem.

Frommer z niespodziewaną energią zaczął snuć plany na następny dzień.

Загрузка...