– Wiem, że nie opowiada się snu dwa razy, ale panu muszę go opowiedzieć – powiedziała pani Eltzner Frommerowi, gdy po wykładzie siedzieli w salonie.
– Komu go przedtem pani opowiedziała? Mężowi?
– Tak, mężowi. I żałuję, bo on nigdy mnie uważnie nie słucha. Sny go nudzą, sam nigdy nie śni. Śpi na wznak, o tak – pani Eltzner zamknęła oczy i złożyła ręce na piersiach. Jakby leżał w trumnie… Więc śniło mi się, że szłam przez piękną łąkę. Kwitnące trawy sięgały mi do pasa. Wyciągałam rękę i zrywałam kłosy. Wybierałam te, które były najdorodniejsze, największe, przejrzałe. Potem jednak uświadomiłam sobie, że niszczę coś, co żyje. I co było dziwne, dopiero teraz poczułam satysfakcję niszczenia. Wybierałam teraz kłosy z rozmysłem, sięgałam nawet po te małe, niedojrzałe. Czułam, że to jakaś konieczność, że wykonuję zapisane gdzieś wysoko wyroki. Nawet zamknęłam oczy, żeby być bardziej sprawiedliwą. Przestałam czuć przyjemność, zrobiło mi się potwornie ciężko, że muszę to robić. Ale wiedziałam, że nie mogę przestać. – Pani Eltzner umilkła i zamknęła oczy. – Byłam śmiercią, Walterze.
– Pani śmiercią? Przecież urodziła pani ośmioro dzieci, utrzymuje pani przy życiu tyle kochających panią osób. To musiało znaczyć coś innego.
– Niech więc pan powie, co to było. Może ktoś umrze przeze mnie. O Boże! – pani Eltzner zakryła dłonią usta.
Frommer ujął tę dłoń i pocałował.
– Jest pani czystym życiem, płynnym, zmiennym, nieoczekiwanym w swoich przemianach. Ma pani w sobie tyle energii, radości. Organizuje codzienność, myśli o wszystkim, skupia wokół siebie innych…
Twarz pani Eltzner zaróżowiła się. Delikatnie oswobodziła rękę i wstała. Frommer umilkł, jakby zawstydził się tego, co powiedział. Sięgnął po filiżankę z wystygłą herbatą ziołową. Oboje nagle zapragnęli zmienić temat. Jednocześnie odezwali się i nawzajem się nie zrozumieli. Śmiech pani Eltzner rozładował napiętą sytuację; usiadła z powrotem na kanapie.
– Walterze, powinniśmy coś zrobić, powinniśmy pogłębić jakoś te seanse. Ostatnio cały czas jest tak samo. Erna jakby zatrzymała się. Nic się nie zmienia – powiedziała z żalem.
– Co by się mogło zmienić? Ona nie ma na to wpływu… Czy nie przepowiadała przyszłości? Nie mówiła o kataklizmie?
Pani Eltzner machnęła zniecierpliwiona ręką, tą samą, którą Walter Frommer przed chwilą dotykał swymi ustami.
– Teraz wszyscy o tym mówią. Na takich seansach pojawiają się przecież różne fenomeny… Skoro ona jest według pańskiej opinii świetnym medium, to dlaczego nic się nie dzieje? Mam na myśli zjawy, głosy… – pani Eltzner splotła mocno dłonie, aż zbielały jej kostki. – Walterze, czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że ona udaje? – zapytała z widocznym napięciem.
Frommer wstał z kanapy, na której oboje dryfowali przez ciemniejący wieczór.
– To niebezpieczne myśli, to myśli, które mogą zniszczyć tę i tak kruchą równowagę Erny. Można jej nie wierzyć, ale okazać jej jakiekolwiek wątpliwości to zniszczyć wszystko.
Pani Eltzner przeciągnęła dłońmi po twarzy. Wydawała się teraz zmęczona.
– Miała dziwny sen. Zapisuje je dla młodego Schatzmanna. Proszę to przeczytać – pani Eltzner podała Frommerowi mały kajecik obłożony w kremowy papier w ptaszki.
Na pierwszej kartce było wypisane imię i nazwisko Erny, a pod spodem pismem pełnym zawijasów, choć nieporadnym wykaligrafowany tytuł: SNY. Frommer przewrócił kartkę i głośno przeczytał:
– “29 stycznia 1909 roku. Śniła mi się noc i że byłam nad morzem. Morze było ciemne i ciepłe. Zaczęłam wchodzić do niego z dużym dzbanem, żeby nabrać wody, i zobaczyłam, że w wodzie odbija się piękny, okrągły księżyc. Kiedy przyjrzałam się bliżej, uznałam, że wcale to nie jest odbicie, ale że drugi prawdziwy księżyc istnieje pod wodą. Potem ten drugi księżyc zaczął się wynurzać i wzeszedł na niebo obok tego prawdziwego. Nabrałam wody, ale dzbanek pękł i woda wylała się do morza.”
– To niesamowite – mruknął Frommer. – Księżyc jest symbolem duszy. Grecy uważali, że na nim mieszkają dusze zmarłych dobrych ludzi. Albo uważało się, że jest statkiem wiozącym dusze zmarłych.
Przewrócił kilka kartek zapisanych dziecięcym jeszcze pismem Erny.
– Proszę przeczytać ten ostatni. Jest najdłuższy.
– “Śnił mi się dom, który skądś znałam. Było tam moje mieszkanie, które przyszłam obejrzeć z mamusią. Ale mama gdzieś się zapodziała. Wchodzę najpierw do kuchni, gdzie jest mnóstwo zakurzonych, starych sprzętów. Wygląda to tak, jakby ktoś się wyprowadzał stąd w wielkim pośpiechu. Idę dalej i wchodzę do gabinetu. Na biurku leżą papiery, które sobie przeglądam. Jest tam list: «Pastor był już gotowy, teraz na mnie kolej. Idę za nim.» W podpisie jest jakieś kobiece imię, ale nie pamiętam jakie. Myślę sobie w tym śnie, że ten pastor i ta kobieta musieli być poprzednimi mieszkańcami domu. Idę dalej do sypialni. Jest całkowicie pusta i cicha. Podoba mi się. I już myślę, że to koniec, ale widzę jeszcze jakieś drzwi. Otwieram je i widzę, że jest tam wielka weranda, jakby oranżeria, i bardzo mnie cieszy to odkrycie. Wchodzę do niej i zwiedzam ją, rosną tam kwiaty i jest tyle powietrza. Wtedy widzę, że ta oranżeria nie jest pomieszczeniem, ale ogromną otwartą przestrzenią, która ma tylko dach. Jest jakimś dworcem, muzeum, pasażem bez końca, sama nie wiem. W samym środku stoi wielka donica z potężną, rozłożystą palmą. Widzę ludzi, którzy przechadzają się. Jest ich dużo, aż po horyzont. Podchodzę do tej palmy i widzę, że do jej pnia przyczepiono czaszki, rogi, jakieś włosy. To jest wstrętne. Odchodzę. Włączam się w spokojny, monotonny spacer innych ludzi.”
– Ten sen wydał mi się tak rzeczywisty – powiedziała pani Eltzner, kiedy Frommer skończył czytać i zamilkł na długą chwilę. – Walterze, ona ma taką wyobraźnię. Powinniśmy ją namówić, żeby rozszerzyła swój… repertuar.
– Ach, mój Boże, przecież to nie jest teatr – wykrzyknął Frommer.
Pani Eltzner cofnęła się, zdziwiona i zawiedziona jak dziecko. Jej broda zadrżała.
– Dlaczego nikt nie chce mnie zrozumieć? – zapytała wznosząc oczy pełne łez na żyrandol.
Frommer podszedł do niej, ale nie śmiał pocałować jej dłoni. Pani Eltzner podparła czoło ręką.
– Uniosłem się, przepraszam. Powinienem już pójść. Wszystko popsułem.