Mija właśnie pięćdziesiąta rocznica inwazji wojsk alianckich na kontynent europejski. Dwa lata później powróciłem z Zachodu do kraju. W tydzień po przyjeździe spotkałem na łódzkiej ulicy mego dalekiego kuzyna, grafika, i poszedłem z nim na kawę. Po chwili przysiadł się do nas wydawca, dla którego mój kuzyn projektował okładki książek. Obaj zaczęli mnie wypytywać o to, co dzieje się na Zachodzie. Rozgadałem się i zacząłem im opowiadać o moich przygodach wojennych. Kiedy wyszliśmy wydawca zapytał mnie: „A nie mógłby pan tego opisać?“ Do dziś nie rozumiem, dlaczego odpowiedziałem mu: „Oczywiście, że bym mógł!“ – Miałem dwadzieścia kilka lat, umiałem nieźle strzelać, rzucać granatami, a nawet od biedy poprowadzić ciężki czołg... Ale nie umiałem pisać książek. Wydawca zapytał mnie o adres i dokończył: „Wpadnę do pana jutro i porozmawiamy.“ Pożegnaliśmy się.
Spałem jeszcze, kiedy rozległ się dzwonek. W drzwiach stał Henryk Igel, bo tak nazywał się mój wczorajszy rozmówca. W pierwszej chwili nie poznałem go. „Kupiłem panu maszynę do pisania – powiedział – bo pan pewnie nie ma. A to jest zaliczka...“ – Wyjął z kieszeni płaszcza spory plik banknotów i położył na stole. Byłem
Nie śniłem nawet dotąd, że coś napiszę i uznałbym za wariata kogoś, kto powiedziałby mi, że kiedyś przełożę „Ulissesa“ i cały worek innych anglosaskich arcydzieł, a jako Joe Alex wydam miliony egzemplarzy książek w iluś tam językach. Przestraszyłem się. Chciałem od razu pobiec do pana Igla, oddać maszynę i zaliczkę, i próbować obrócić wszystko w żart. Ale coś nagle podkusiło mnie, żeby spróbować.Nie miałem przecież nic do stracenia.
Pisałem przez osiem dni i chyba osiem nocy. Kiedy oczy mi się zamykały, drzemałem godzinę czy dwie i pisałem dalej. Dziewiątego dnia wieczorem wymyśliłem tytuł „Lądujemy 6–go czerwca“, napisałem u dołu ostatniej strony Koniec, usnąłem i rano poszedłem do wydawcy. Nie poprawiałem książki, bo nie wiedziałem jak się to robi. Oddałem maszynopis, powiedziałem, że przyjdę jutro i prędko wyszedłem. Byłem przekonany, że po przeczytaniu Igl wyrzuci mnie wraz z pierwszym owocem mojej wyobraźni, za drzwi. Ale nie wyrzucił. Powiedział: „Drukujemy. To się dobrze czyta.“
I wydrukował. Później dodał jeszcze trzy dodruki, bo książka miała szalone powodzenie. Po paru tygodniach znajomi powiedzieli mi, że ktoś chce mnie widzieć w Związku Literatów. Poszedłem. Komisja kwalifikacyjna w składzie Mieczysław Jastrun i Adam Ważyk, przyjęła mnie do Związku. Ważyk powiedział nawet: „Wie pan, to nie złe“.
I tak zostałem legalnym, zawodowym pisarzem, chociaż nadal nie miałem pojęcia, jak się pisze.
A po roku „Lądujemy...“ wraz z paroma innymi moimi książeczkami o wojnie, została wycofana z księgarni i bibliotek publicznych. Nadszedł czas Armii Czerwonej, jedynej tryumfatorki w Ii Wojnie Światowej. I w ogóle nadeszły nowe czasy.
Próbowałem przystosować się do nich jak umiałem, ale nie bardzo mi to szło, więc zostałem tłumaczem. I jestem nim do dziś. Po roku 1956, gdy Scotland Yard nie musiał być traktowany wyłącznie jako agentura imperialistyczna, wymyśliłem Joe Alexa, który odtąd pracował na moje utrzymanie. Ale od „Lądujemy...“ wszystko się zaczęło. Kiedy teraz Wydawnictwo „Iwar“ zwróciło się do mnie z propozycją wydania tej książki w pięćdziesiątą rocznicę inwazji, zgodziłem się bez wahania, chociaż nie pamiętałem dokładnie treści. Jak mogłem pamiętać? Minęło już prawie pół wieku od tamtych dni. Mój Boże...