Poprzez tysiące różnorodnych dźwięków składających się na nieustanny gwar wielkiej, śródmiejskiej ulicy, przedarły się przenikliwe, jękliwie zawodzące głosy syren. Seymour podszedł do okna. Lubił obserwować wrażenie, jakie pierwsza zapowiedź nadchodzących nieprzyjacielskich bombowców, sprawiała na podążających chodnikami przechodniach. Pomimo późnej, wieczornej godziny, ulica była zatłoczona. O tej porze, tysiące mieszkańców Londynu udawało się pieszo do domów, aby odetchnąć, po zadymionej atmosferze przepełnionych lokali rozrywkowych i kinoteatrów. Dawno już minęły czasy, gdy conocne, głuche detonacje rozrywających się bomb, zapędzały do piwnic i stacji kolejki podziemnej przerażonych ludzi, drżących o los bliskich i pozostawionego na powierzchni ziemi dobytku. Obecnie, Londyn powracał do normalnego trybu życia. Potężne niegdyś eskadry Luftwaffe wyszły rozbite z pamiętnej, decydującej o losach świata, bitwy o Brytanię, lecz wspomnnienie płonących dzielnic i porozrywanych siłą wybuchu ciał ludzkich, było aż nadto świeże. Seymour z uśmiechem patrzył, jak od hamujących gwałtownie autobusów odrywają się sylwetki ludzkie, aby natychmiast zniknąć w bramach najbliższych kamienic. Nisko, ponad dachami śmignęły z rykiem, startujące do walki myśliwce. Po chwili usłyszał, jak zatoczywszy wygięty ku górze łuk, zawróciły dla nabrania wysokości. Stora, spod której wyglądał, posiadała kilka przepuszczających światło szpar, odszedł więc od okna i zgasił stojącą na biurku lampę. Siedzący za stołem człowiek, ubrany w mundur polskich oddziałów spadochronowych, wstał i odgarnął ręką firankę. Stali teraz obok siebie, patrząc na opustoszałą, zaciemnnioną ulicę. Nawet maleńkie, fioletowe światełka płonące w bramach domów zgasły. Seymour pchnął szybę i okno otwarło się. Powietrze było chłodne i przepojone wilgocią. Syreny umilkły. Na ulicy panowała zupełna, niczym nie zmącona cisza. Nagle, gdzieś daleko, poza ukrytą w ciemnościach linią widnokręgu zerwał się gwałtowny ogień artylerii przeciwlotniczej. Równocześnie prawie, dał się słyszeć inny dźwięk, cichy i monotonny, lecz groźny i niosący w sobie zapowiedź nadchodzącej burzy. Na wielkiej wysokości sunęły bombowce. Warkot ich silników rósł z sekundy na sekundę. Odgłosy wystrzałów poszczególnych baterii przemieniły się w jeden potężny, nieustający grzmot. Nieprzyjaciel nadlatywał nad śródmieście. Seymour patrzył jak zahypnotyzowany w gęstą, nakrapianą błyskami pękających szrapneli ciemność. Wyczuwał instynktownie, że za chwilę pierwsze maszyny znajdą się ponad ulicą. Nagle, na widocznym pomiędzy dachami kamienic skrawku nieba, zapłonęła wielka, czerwona pochodnia. Ciągnąc za sobą długą, promienną smugę płomienia, ranny bombowiec spadał ku ziemi zionącej gradem śmiercionośnych pocisków. Seymour spojrzał spod oka na swego towarzysza. Polak stał uniósłszy twarz ku górze. Jego nieruchome, szeroko rozwarte oczy chłonęły rozgrywającą się ponad ich głowami tragedię.
Kiedy wreszcie płonący samolot zniknął za wieżą niedalekiego kościoła, aby zakończyć swój żywot gdzieś w okolicy rozpościerających się nad Tamizą doków, człowiek drgnął i zwrócił się w kierunku Seymoura. Kiedy zauważył, że ten ostatni przygląda mu się, na twarzy jego odbiło się zakłopotanie. Lecz, natychmiast prawie, uśmiechnął się.
– Ciekaw jestem – rozpoczął Anglik – czy wy, Polacy, zawsze...
Nie dokończył rozpoczętego zdania, gdyż w tej samej niemal chwili, z drgającej szumem motorów ciemności wybiegł syczący, przenikliwy jęk. Upadli na podłogę. Jęk przemienił się w przeciągły, świdrujący w uszach gwizd. Potężny wybuch zakołysał ścianami pokoju. Okno, wraz z framugą zatoczyło łuk, roztrzaskując się na drobne kawałki u stóp szafy. Z ulicy wtargnął gęsty, nieprzenikniony tuman pyłu. Po chwili usłyszeli dalsze, oddalające się wybuchy. Seymour otrząsnął z ubrania grubą warstwę tynku, który spadł z sufitu.
– Musieli gdzieś blisko rąbnąć – zawyrokował podnosząc powoli głowę.
– Podziwiam twój zmysł orientacji – zaśmiał się jego przyjaciel.
Tymczasem, warkot silników przycichł, a nowe eksplozje bomb dobiegły z dość znacznej odległości. Polak wstał i podszedł do framugi.
– Rzeczywiście – powiedział – popatrz!
Seymour podniósł się z podłogi i podążył wzrokiem za wyciągniętą ręką kolegi. Kamienica, która jeszcze przed trzema minutami stała po przeciwległej stronie ulicy, tworzyła obecnie jedno wielkie pole dymiących gruzów. Seymour odwrócił się.
– Jak myślisz, John, kiedy nadejdą drużyny ratownicze?
Oficer polski, nazwany Johnem, pokiwał w zamyśleniu głową.
– Przypuszczam, że nie wcześniej, jak po odwołaniu alarmu.
– Chodźmy.
Szybko zbiegli po schodach i po chwili znaleźli się na ulicy. Wokół gruzów krzątali się już pierwsi odważniejsi sąsiedzi. Dostęp do podwórza był niemożliwy, gdyż wybuch zawalił bramę. Od strony leżących z dala od ulicy oficyn dochodziły jęki i nawoływania. Pierwszą, myślą Seymoura, było dostanie się tam. Przeszedł już w swym życiu niejedno bombardowanie, wiedział więc, że ratować trzeba przede wszystkim tam, gdzie istnieje możliwość znalezienia przytomnych jeszcze ludzi. Wiedzieli oni zwykle, gdzie znajdowała się w chwili wybuchu reszta mieszkańców domu. Wraz z Johnem i dwoma uzbrojonymi w kilofy policjantami wdrapywać się począł na rumowisko. Po kilku minutach zatrzymali się przy szczytowej ścianie budowli. Dziwnym zbiegiem okoliczności była ona nienaruszona. Policjanci unieśli kilofy i zaczęli przebijać w niej otwór. Po kwadransie wytężonej pracy znaleźli się wreszcie w wewnętrznym pasie ruin. Tylna oficyna domu była w tak samo pożałowania godnym stanie jak fronton. Jedna z bomb, prawdopodobnie małego kalibru, zniszczyła klatkę schodową, druga, cięższa zburzyła lewą część budynku. Cała przednia ściana leżała w gruzach. Z tej właśnie strony dochodziło wołanie. Stanęli nadsłuchując. Głos był przytłumiony, dochodzący jak gdyby spod ziemi.
– Pewnie przysypało im wyjście z piwnicy – zauważył jeden z policjantów. Ruszyli szybko i po chwili natknęli się na małe, na pół zasypane okienko. Seymour pochylił się.
– Czy jest tam kto?
Z mrocznej głębi piwnicy, odpowiedział mu cichy, ledwie dosłyszalny jęk. Widocznie człowiek czy też ludzie znajdujący się tam stracili siły.
– Trzymajcie się! Zaraz zaczniemy was odgrzebywać! – zawołał John. Tymczasem, z wysokości pierwszego piętra dobiegło nowe wołanie. Jakaś kobieta, nie mogąc zejść błagała o drabinę.
– Jest nas tu troje: ja i moich dwóch synków. Jeden jest ranny. Spieszcie się panowie!
Jeden z policjantów, dźwigający przenośną apteczkę polową, począł wdrapywać się w górę, po wygiętej lecz wciąż jeszcze mocno trzymającej się rynnie. Drugi poszedł w jego ślady. Seymour wraz z Johnem, korzystając z pomocy pozostawionych przez przedstawicieli prawa, kilofów, zabrali się do pracy przy okienku. Otwór poszerzał się szybko, lecz mimo wysiłku z jakim kopali, odgrzebanie gruzu zajęło im nieco czasu. Na szczęście, okienko pozbawione było kraty i po chwili John, a właściwie kapitan Jan Smolarski, gdyż tak brzmiało jego nazwisko, mógł się prześliznąć do wewnątrz. Zajrzawszy zaklął w duchu. Wnętrze piwnicy zalegały ciemności. Mimo to skoczył w głąb i dotknąwszy nogami ziemi usunął się natychmiast w bok, aby zrobić miejsce dla schodzącego tuż za nim Seymoura. Przez chwilę stali nadsłuchując, lecz z ciemności nie nadbiegł żaden głos mogący świadczyć o obecności jakiejkolwiek żywej istoty. Seymour wyjął z kieszeni pudełko zapałek. Błysnął nikły płomyczek i w jego świetle zobaczyli leżącą na ziemi postać. Podeszli bliżej. W tej samej chwili Jan spostrzegł stojącą na podłodze lampę naftową. Przez kilka sekund mocował się z opornym knotem, lecz w końcu blady kopcący płomień rozjaśnił wnętrze lochu. Pochylili się nad leżącą. Była to młoda dziewczyna. Rysów twarzy nie mogli dokładnie rozróżnić. Pokrywała je warstwa pyłu opadłego po wybuchu. Seymour ukląkł przy nieruchomym ciele i przyłożył ucho do piersi kobiety.
– Żyje – powiedział po chwili – oddech ma mocny. Trzeba sprawdzić, czy jest ranna.
Otarłszy chustką ręce rozpoczął oględziny.
– Żadnego obrażenia zewnętrznego nie widać. – Wstał z klęczek – Może zemdlała?
– Trzeba ją stąd wynieść – Jan podszedł do drzwi, lecz nie mógł ich poruszyć, widocznie były zawalone od zewnątrz. Rozejrzał się bezradnie. W tej samej chwili kobieta poruszyła się i otworzyła oczy. Rozglądnęła się ze zdumieniem. Spostrzegłszy dwóch ludzi w mundurach zapytała cicho.
– Co się stało? – Potrząsnęła głową. Z włosów jej uniósł się obłoczek pyłu. Dźwignęła się na łokciu. Seymour pośpieszył jej z pomocą. Wstała chwiejnie, lecz siły znów ją opuśćiły i oparła się całym ciężarem o ścianę.
– Proszę mnie podtrzymać – szepnęła – kręci mi się w głowie.
Byłaby upadła, gdyby nie Jan, który błyskawicznie objął ją wolnym ramieniem. Za oknem rozległ się przeciągły dźwięk. Syreny ogłaszały odwołanie alarmu. Po chwili usłyszeli stąpania i odgłos rozmowy. Byli to ci sami dwaj policjanci. Jeden z nich pochylił się nad okienkiem.
– Czy jesteście tam, panowie?
– Tak – odkrzyknął Seymour. – Mamy tu zemdloną kobietę. Czy nie ma pan z sobą jakiegoś środka trzeźwiącego?
Podszedł do otworu i po chwili powrócił trzymając w ręku małą buteleczkę. Głos z góry odezwał się powtórnie.
– Czy możecie panowie poczekać na dole, aż do momentu przybycia drużyn ratowniczych? Mamy tu masę roboty z rannymi, jeżeli więc ta pani nie potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarskiej... – urwał.
– Proszę się nami nie przejmować – Seymour spojrzał uważnie na opartą o Jana dziewczynę – Damy sobie jakoś radę.
Odkorkował flakon i podsunął go pod nos zemdlonej. Poruszyła się gwałtownie i zakasłała. Otworzyła oczy i odwróciła głowę.
– Proszę to zakorkować – Ku zdumieniu Seymoura zaśmiała się cichutko – Dobry Boże! – wzdrygnęła się – co za okropny zapach!
Wyswobodziła się delikatnie z uścisku otaczającego ją ramienia i stanęła na środku piwnicy. Była bardzo blada, ale trzymała się prosto. W oczach jej świecił uśmiech. Nagle, jak gdyby przypominając sobie coś, zrobiła krok w kierunku Seymoura i wyciągnęła rękę.
– Dziękuję. Nazywam się O'Connor... Elżbieta O'Connor.
Seymour uścisnął jej drobną rękę. – Moje nazwisko brzmi Seymour, a to jest kapitan John... nazwisko jest niemożliwe do wymówienia. Kapitan John jest Polakiem.
– Powinna byłam domyśleć się tego od razu – zwróciła się do Jana. – Pańscy rodacy mają wrodzoną inklinację do pomagania innym.
Jan uśmiechnął się. – Dziękuję pani.
Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na ciemny, spękany sufit. Mieszkam w tym domu, na drugim piętrze po lewej stronie.
– Obawiam się – powiedział z wahaniem Seymour – że przy słowie „mieszkam“ powinna była pani użyć czasu przeszłego. Zdaje się, że cała lewa strona oficyny leży w gruzach.
Spojrzała nań z przestrachem.
– O Boże! Przecież tam są wszystkie moje rzeczy. Przyjechałam do Londynu, cztery dni temu z Belfastu, jutro miałam rozpocząć pracę... – urwała. Spojrzała na ręce i zabrudzoną, wymiętą sukienkę.
– Jak ja wyglądam! Nie będę miała nawet gdzie się umyć.
Jan, po raz nie wiadomo który, od czasu swego przyjazdu na Wyspy Brytyjskie, pomyślał z podziwem o narodzie, który je zamieszkiwał. Żadna inna kobieta, prócz Angielki, nie potrafiłaby zachować takiego spokoju i martwić się szczerze o błahostki tego rodzaju jak wygląd zewnętrzny w minutę po otrzymaniu wiadomości, że cały jej dobytek wraz z miejscem zamieszkania został zniszczony. Tymczasem młoda kobieta zwróciła się ponownie do Seymoura.
– Muszę stąd koniecznie zaraz wyjść. Proszę nie myśleć, że chcę nadużyć uprzejmości panów, lecz muszę się dowiedzieć, co właściwie pozostało jeszcze z moich rzeczy. Czy nie da się wydostać stąd bez pomocy z zewnątrz?
Seymour podszedł do muru i spojrzał na widniejące w górze okienko.
– Jak myślisz Johnny, czy uda nam się podsadzić panią tak, aby jeden z nas będący na zewnątrz mógł ją wyciągnąć przez okno?
Jan zmierzył oczyma wysokość. – Możemy spróbować. Podsadź najpierw mnie a później panią. Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyniknie.
Seymour stanął pod otworem. Jan wdrapał mu się na plecy, schwycił rękoma ramę okienną i już po chwili znajdował się na podwórku. Odwrócił się i klęknąwszy wsadził głowę do otworu.
– Teraz kolej na panią. Nie jest wcale tak wysoko. Proszę się tylko mocno trzymać i chwycić mnie za rękę.
Dziewczyna stanęła przed Seymorem.
– Uniosę panią. Niech pani spróbuje usiąść mi na plecach. Ukląkł. Bez wahania stanęła nad nim i obsunąwszy się na jego szyję mocno ścisnęła ją nogami, ręką przytrzymując się jego czupryny. Powstał z klęczek. Wyciągnęła ręce i chwyciła dłoń Jana. Seymour dźwignął ją ku górze. Zniknęła w otworze. Krew waliła mu w skroniach. Czuł jeszcze na szyi ciepło jej nagich, twardych ud. Jan zawołał z góry.
– Poczekaj chwilkę. Zaraz wyciągnę i ciebie.
Na ziemię upadł koniec grubego sznura. Seymour wspiął się po nim, aż do wylotu. Pochwyciły go mocne ramiona towarzysza.
– No, nareszcie!
W półmroku zobaczył dziewczynę. Stała nieruchomo, patrząc na niesamowitą plątaninę szyn, desek i cegieł, piętrzącą się w miejscu, gdzie jeszcze przed godziną spała. Podszedł do niej.
– Niechże się pani tak nie przejmuje. Przecież w tej samej chwili tysiące ludzi na wszystkich frontach drżą ze strachu oczekując niespodziewanej śmierci z dala od domu i bliskich. Każdy z nich wolałby być tu w pani obecnej sytuacji.
Odwróciła głowę w jego stronę. Zdumiał go jej uśmiech.
– Ależ ja się wcale nie martwię – powiedziała. – Jest mi tylko bardzo, ale to bardzo zimno. Oddałabym duszę za szklankę gorącej herbaty.
Seymour chrząknął. Nieśmiało, jak gdyby bojąc się ją urazić, powiedział:
– Mieszkam naprzeciwko i będę zaszczycony jeżeli przyjmie pani moje zaproszenie. Pozwolę sobie także służyć pani mydłem i ręcznikiem.
Roześmieli się oboje.
– Zgadzam się bez najmniejszych zastrzeżeń – odparła. W tej samej chwili podszedł do nich Jan.
– Czy wiesz, która teraz godzina? – zwrócił się do Seymoura – piętnaście po pierwszej! Idę spać. Państwo wybaczą, że ich pożegnam, ale muszę jutro rano wstać. Mam nadzieję, że nie jestem pani już w niczym potrzebny?
– Dziękuję panu – uścisnęła mu mocno dłoń – Dobranoc!
Dobranoc! – Jego wysoka, smukła sylwetka zniknęła w mroku.
Patrzyli przez chwilę za nim, po czym ruszyli przez rumowisko. Nadjeżdżały właśnie pierwsze drużyny ratownicze. Sanitariusze rozpoczęli pracę. Kiedy Seymour i dziewczyna znaleźli się na chodniku, dwu z nich przechodziło właśnie, dźwigając na noszach jakiś przykryty białą płachtą kształt. Dziewczyna zadrżała i mimo woli przytuliła się do ramienia kapitana.
– Teraz dopiero zaczęłam się bać – przyznała, kiedy znaleźli się po drugiej stronie ulicy. – To wszystko jest takie straszne... Nienawidzę wojny.
– Nie znam ani jednego człowieka, który by nie podzielał pani zdania. Niestety wojna istnieje i musimy się z nią pogodzić.
Dochodzili właśnie do drzwi domu, w którym zamieszkiwał. Chodnik pokryty był szkłem.
– Ciekaw jestem, czy szyby w tylnych pokojach także wyleciały – powiedział na pół do siebie kapitan – obawiam się, że trudno będzie się pani u mnie ogrzać.
Weszli na piętro. Seymour otworzył drzwi. Poprosił ją aby zaczekała chwilkę w hallu, sam zaś udał się na przegląd mieszkania. Pokoje wychodzące na ulicę nie miały szyb i pokryte były warstwą kurzu, natomiast mały znajdujący się w tyle mieszkania salonik nie ucierpiał zupełnie. Kuchnia, sypialnia i łazienka także nie poniosły żadnych szkód. Powrócił do przedpokoju. Dziewczyna siedziała w fotelu. Kiedy podszedł bliżej zauważył, że usnęła. Wziął ją delikatnie na ręce i zaniósł do saloniku. Nie obudziła się. Położył ją na sofce i nakrył pledem, po czym udał się do kuchni aby zaparzyć herbatę. Na szczęście dopływ gazu nie był przerwany. Także i w łazience płynęła nadal z kranu ciepła woda. Powrócił do pokoju i krzątając się bezszelestnie nakrył do stołu. Po krótkim namyśle wyjął z szafki butelkę wina. Podszedł do śpiącej i delikatnie dotknął jej policzka. Obudziła się natychmiast z lekkim okrzykiem. Rozejrzała się nieprzytomnie po pokoju, wreszcie wzrok jej spoczął na twarzy Seymoura.
– Więc jednak zasnęłam. Bardzo pana przepraszam.
Była wyraźnie zawstydzona. Seymour skłonił się.
– Kolacja stoi na stole. Woda w łazience jest jeszcze, dzięki Bogu, gorąca. Proszę sobie na dzisiejszy wieczór zarekwirować mój szlafrok i piżamę. Wychodząc pozostawi pani łaskawie klucz u dozorcy. Życzę dobrej nocy i przyjemnych marzeń. – Skłonił się ponownie i zawrócił w kierunku drzwi. Jak błyskawica zsunęła się z sofy i przebiegła pokój zagradzając mu drogę.
– Dokąd pan chce iść? Czy przypuszcza pan, że dla tak nieważnej sprawy, jak opinia ludzi, których nie znam, pozwolę, aby po tych wszystkich przejściach błąkał się pan o godzinie drugiej w nocy po ulicach? Jeżeli nie chce pan abym w tej chwili wyszła, proszę usiąść i zjeść kolację razem ze mną. A co do piżamy i szlafroka – dodała wesoło – to uczynił pan sobie ze mnie dozgonnego dłużnika. Marzę o kąpieli i o zrzuceniu tych łachów. – Z komicznym patosem wskazała na podartą sukienkę. Odprowadził ją do drzwi łazienki.
Przebierając się do kolacji w czysty mundur, myślał o niej. Była bardzo ładna, tak mu się przynajmniej wydawało, gdyż smugi pyłu opadłego podczas wybuchu nadal pokrywały jej twarz. Podobał mu się jej szczery i bezpośredni sposób bycia.
Weszła. Chciał coś powiedzieć, lecz słowa zamarły mu na ustach. Była śliczna. Jej drobna sylwetka ginęła prawie w fałdach długiego szlafroka. Mokre włosy ukryte były pod zawiązanym w turban ręcznikiem. Ujrzeć mógł jedynie bladą twarzyczkę o miękkim, szlachetnie zarysowanym owalu. Dominowały w niej olbrzymie, zielone oczy i małe, czerwone, idealnie wykrojone usta. Wąskie nozdrza maleńkiego, trochę jak gdyby zadartego noska zadrgały kiedy odezwała się.
– Mam nadzieję, że nie czekał pan długo; kapitanie. Czuję się po niej jak nowo narodzona.
– Madame – skłonił się przed nią – obiad podany!
Drgnęła z powagą przytrzymując ręką połę szlafroka.
– Monsieur, proszę mnie zaprowadzić do stołu. – Roześmiała się. – Odgrywamy, zdaje się, początkową scenę sensacyjnego filmu „Kolacja w zburzonym domu“.
– Na razie pragnąłbym, aby tytuł brzmiał: „Dobry apetyt po kąpieli“. Czy chciałaby pani posłuchać muzyki?
– Z radością! Wydaje mi się, jak gdybym nie słyszała jej od stu tysięcy lat.
Seymour pomógł jej zająć miejsce, sam podszedł do aparatu. Po chwili, popłynęły z głośnika przytłumione dźwięki jazzu.
– Czy można pani nalać wina? Wzmocni panią trochę.
Zielone oczy zabłysły w uśmiechu.
– Widzę, że tytuł naszego sensacyjnego filmu należy zmienić na „Uczta o świcie“. Ponieważ powiedziałam przed chwilą, że czuję się jak nowo narodzona, więc pozwalam panu karmić mnie i poić wszystkim, co pan uzna za stosowne.
Seymour nalał wina i odstawił butelkę na podręczny stoliczek.
– Nie wiem, czy mi pani uwierzy, lecz butelka ta jest jedyną rzeczą jaką zdążyłem wywieźć z Francji podczas ewakuacji.
Wąskie linie czarnych brwi zbiegły się ponad noskiem w ruchu zainteresowania.
– Czy zna pan dobrze Francję?
– Tak. Nawet nieźle. Mieszkałem tam przed wojną przez pięć lat.
– Ja także. Studiowałam swego czasu na Sorbonie.
– Wielki Boże! – Zdziwienie jego było szczere. – Przypuszczałem, że pani dopiero w tym roku opuściła szkołę.
– No, no! Nie przesadzajmy! Mam dwadzieścia pięć lat i jestem bardzo dorosła. Ale mniejsza o mnie. Wydaje mi się, że chciał pan opowiedzieć coś ciekawego o losach tej butelki.
– Nie ma w tej historii niczego nadzwyczajnego – podjął Seymour. – Po prostu, nie miałem miejsca na nic innego. Jak pani wie, tempo naszej ewakuacji było... hm... bardzo pospieszne. Nie byłem jeszcze, wówczas żołnierzem i nie wiedziałem z jaką szybkością posuwać się może uderzenie dywizji pancernych. Mieszkałem wtedy w Normandii. Zobaczyłem z dala pierwsze niemieckie czołgi i czym prędzej wybiegłem z domu. Jedynym przedmiotem jaki wpadł mi wtedy pod rękę była właśnie ta butelka. Po trzydniowym kluczeniu, doszedłem wreszcie do morza. Wybrzeże znajdowało się już w rękach Niemców, lecz szczęśliwym zbiegiem okoliczności natrafiłem na partię ukrywających się żołnierzy polskich. Po kilku dniach odpłynąłem wraz z nimi na wynajętej, a właściwie ukradzionej przez nas łodzi rybackiej. Po tygodniu znaleźliśmy się w Londynie. Byłem obdarty i wyczerpany do granic wytrzymałości. Nie pozostało mi nic na świecie prócz tego oto mieszkania, które odziedziczyłem swego czasu po ojcu, lecz dziwnym trafem pozostała mi ta butelka. Prawdopodobnie długie swoje życie zawdzięcza ona niechęci, jaką żywią do win Polacy. Podczas drogi woleli pić calvados i whiskey, w którą zaopatrzyli się, sam nie wiem jakim sposobem. Trzymam ją odtąd w szafce. Do dziś stanowiła pewnego rodzaju talizman. Powiedzieliśmy sobie z Johnem gdyż to on właśnie dowodził ową łodzią), że wypijemy ją dopiero we Francji – po powrocie. Dziś jednak zrezygnowałem z tego. Francja ma dość dobrych win, aby nimi uczcić nasze przybycie. Ja natomiast mam tylko tę jedną butelkę, aby uczcić tak miłego gościa, jak pani.
– Niech mi pan wierzy, że gdybym znała tę historię, nie pozwoliłabym panu na rozpieczętowanie tej butelki, ale skoro wino jest nalane – dodała z uśmiechem – wypijmy nim toast za powodzenie wojsk brytyjskich, które wylądują kiedyś we Francji. God save the King!
Wstali oboje i wychylili kielichy z powagą, która u przedstawicieli innych narodowości wydawać by się mogła operetkową.
– Może jestem trochę romantyczna – powiedziała dziewczyna po chwili milczenia – lecz wydaje mi się, że jest coś świętego w obecnej walce o pokój i szczęście świata. Tysiące ludzi ginie codziennie, a idąc na śmierć zwalcza z łatwością strach i potężniejszy jeszcze od niego instynkt samozachowawczy. A przecież rzadko kiedy, któryś z nich dostępuje za życia lub po śmierci sławy. Pisze się, od czasu do czasu, w komunikatach: „Straty nasze były dość znaczne“. Oznacza to: „Raz na zawsze zniknął w setkach domów spokój, zamarł uśmiech i skończyło się szczęście“. A jednak jest w tym wszystkim jakiś wielki i niepojęty sens.
– Tak – odparł Seymour – Myślę, że nie myli się pani.
Nalał powtórnie i patrzył, jak piła małymi łykami. Szlafroczek rozchylił się z lekka, ukazując wysmukłą, białą szyję i wypukły zarys piersi.
– Tak, nie myli się pani – powtórzył machinalnie, nie zdając sobie sprawy z tego co mówi. Podniosła oczy znad talerza i widząc kierunek jego spojrzenia zarumieniła się. Szybko zasłoniła niedyskretne wycięcie. Ocknął się.
– Słowa pani przypomniały mi pewnego człowieka, który niegdyś powiedział mi to samo, prawie tymi samymi słowami kłamał jak z nut, lecz czuł się nieco zakłopotany. – Myślałem o nim.
– Powinnam pana przeprosić. Jest godzina czwarta rano, a ja zanudzam pana mymi spostrzeżeniami na temat wojny. Powinien mnie pan obić!
Roześmiał się. Także i jej oczy lśniły. Nie wiedział, czy działo się to na skutek działania mocnego wina, czy też przemęczenia. Wstała od stołu.
– Bardzo dziękuję. Co pan zamierza teraz ze mną zrobić?
– Położyć panią spać, oczywiście! Ma pani do wyboru łóżko w sypialni i tę oto sofkę w saloniku. Proszę zobaczyć, co pani lepiej odpowiada.
– Oczywiście pozostanę tutaj. Nie chcę zakłócać spokoju pańskiej kawalerskiej sypialni – roześmiała się. – Może to pociągnąć za sobą nieprzewidziane następstwa. Czy wyobraża pan sobie, co by powiedziała pańska posługaczka znajdując w łóżku damską szpilkę do włosów?
Seymour mógł, co prawda, powiedzieć z czystym sumieniem, że napewno nie raz zdarzyło się poczciwej pani Hepford znaleźć podobne „corpus delicti“ świadczące o pobycie kobiety w jego mieszkaniu. Nie odrzekł jednak nic. Skłonił się w milczeniu.
– Przyniosę pani pościel.
Wyszedł. Po chwili powrócił niosąc poduszkę, koce i prześcieradło. Wyjęła mu je z rąk.
– Jeszcze raz dziękuję panu za wszystko – wyciągnęła małą rączkę – Dobranoc!
– Dobranoc!
Zamknął za sobą drzwi i zaczął się rozbierać. Po chwili usłyszał, jak zgasiła lampę. Wszedł do łóżka. Długo leżał myśląc o swym niespodziewanym gościu. Przez myśl przeszedł mu moment, kiedy podsadzał ją do okienka w piwnicy rozwalonego domu. Mimo woli pomyślał, jak cudowną rzeczą byłoby mieć ją przy sobie gorącą i uległą. Przytulił rozpaloną głowę do poduszki, lecz już po chwili uniósł ją i roześmiał się w ciemności. Nie był przecież wyrostkiem. Miał trzydzieści dwa lata. Jego „szczęście do kobiet“ było znane wśród kolegów, jeszcze za oxfordzkich czasów. Wskazówki fosforyzowały blado. Była piąta.
– Idź spać, idioto! – powiedział do siebie półgłosem. Przedstawienie skończone.
Usypiał już prawie, kiedy nagły okrzyk w przyległym pokoju przywrócił mu natychmiast przytomność. Na palcach podszedł do drzwi i przyłożył ucho do dziurki od klucza, lecz nie usłyszał niczego, co by mąciło ciszę panującą w saloniku. Przez chwilę zastanawiał się czy nie uległ halucynacji w czasie snu. Chciał już zawrócić, gdy nagle, dziewczyna krzyknęła powtórnie. Nie namyślając się otworzył drzwi i wpadł do pokoju. Jego przyzwyczajone do ciemności oczy dostrzegły skuloną w rogu sofy sylwetkę.
– Co się stało?
– Miałam taki straszny sen. Tak się boję!
Kiedy podszedł do niej, schwyciła go konwulsyjnie za rękę.
– Proszę, niech pan nie odchodzi! Ja wiem, że jestem głupia, ale tak strasznie się boję... tak się boję... – Rozpłakała się. Umilkła nagle jak przestraszone zwierzątko. Przerywanym głosem wyjąkała:
– Proszę... niech pan usiądzie... koło... mnie... na chwilkę. Boże! Jaka ja jestem głupia...
Reszta słów utonęła w nowej powodzi łez. Mała rączka zacisnęła się błagalnym gestem na jego ramieniu. Czując się bardzo nieswojo, usiadł. Płakała cicho tuląc głowę do jego ramienia. Wyczuł, że ręka, która go obejmowała kurczowo, jest zupełnie naga. Widocznie za wielka męska piżama zsunęła się z dziewczyny w czasie snu. Mimo woli objął drżące ciało ramieniem. Przygarnęła się do niego jednym miękkim ruchem. Nigdy nie umiał wytłumaczyć sobie tego, co potem nastąpiło. Pamiętał jedynie, że ręka jego natrafiła na stromą, obnażoną pierś dziewczęcą. Kobieta zadrżała i przytuliła się doń jeszcze mocniej. Świat zakołował mu przed oczyma. Opadł na sofę pociągając dziewczynę za sobą. Wokół nóg owinęły mu się dwie smukłe i gorące nogi, a w usta wgryzły maleńkie, ostre ząbki.
Blady, rozmazany we mgle i deszczu ranek wstawał nad Londynem, kiedy Seymour obudził się. Spojrzał na zegarek. Była szósta. Dziewczyna spała oparłszy głowę na jego piersi. Uśmiechała się przez sen. Koc zsunął się z niej, ukazując drgające rytmicznie w takt spokojnego oddechu piersi. Ponownie wezbrało w nim pożądanie. Przygarnął ją ku sobie. Otworzyła oczy, lecz natychmiast je zamknęła. Krew uderzyła na jej policzki oblewając szkarłatną falą nawet szyję i piersi. Jednym, gwałtownym ruchem przywarła do niego.
Za oknem był już dzień. – Kwietniowy dzień, tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku.