Rozdział Xv: Wyrzutnia na odludziu

Helmut Mertl siedział przerzuciwszy nogi przez poręcz fotela i odruchowo bawił się magazynkiem leżącego na stole pistoletu. Noc miała się ku końcowi. Myśli kapitana krążyły wokół wypadków ostatnich tygodni. Od czasu, kiedy został rozkazem dowództwa armii przeniesiony, jako komendant kompanii ochronnej, do jednej z wyrzutni bomb „V1“, życie jego doznało gwałtownych przeobrażeń. Pierwszym ciosem, który odczuł nadspodziewanie boleśnie, było zniknięcie Marianne. Nie wiedział, czy odeszła celowo, czy też po prostu bieg wypadków zmusił ją do pozostania w Paryżu. W każdym bądź razie nie było jej przy nim i to wytrącało go z równowagi.

Drugim ciężkim zawodem jakiego doznał było załamanie się przybrzeżnych umocnień „Atlantic Wall“. Do dziś dnia nie rozumiał w jaki sposób atakujący mogli pokonać wszystkie piętrzące się na ich drodze przeszkody w tak krótkim czasie. Z rozpaczą i przerażeniem w sercu cofał się wówczas wraz ze swoimi ludźmi w głąb lądu. Walczyli jak lwy o każdy metr terenu, a jednak nie mogli dotrzymać placu Anglikom, wspieranym przez huraganowy ogień okrętów wojennych i nieustanne ataki lotnictwa. Dalej w głąb lądu atakujący nie posunęli się. Opór zaskoczonych obrońców okrzepł. Z głębi Francji przybyły sprowadzone na gwałt rezerwy. Front stanął. Ciągle jednak w duszy Mertla tkwiło jak zadra pytanie, na które nikt zupełnie nie umiałby mu odpowiedzieć. Kapitan myślał, czemu Rommel nie skoncentrował w tym miejscu większej ilości wojsk? Istniał przecież wywiad na terenie Wysp Brytyjskich. Czemu więc nie mógł on ostrzec w porę obrońców? W jaki sposób potrafili Anglicy ukryć przed światem przemarsz setek tysięcy ludzi i niesłychaną w dziejach koncentrację okrętów? Coś nie było w porządku. Jeżeli teraz żołnierz niemiecki nie zdobędzie się na ostateczny wysiłek i nie zepchnie atakujących na powrót do Kanału, wojna będzie przegrana. A wtedy... Mertl nie chciał nawet w myśli rozważać tego, co nastąpi wtedy. Ciężkim ruchem zsunął się z fotela, włożył nieprzemakalny płaszcz i wyszedł z pokoju.

Wyrzutnia wyłaniała się z mroku pochylonym, długim konturem. Mertl obszedł ją od przodu i znalazł się obok magazynu pocisków. W tej chwili kilkunastu ludzi nakładało na wózek podłużny, cylindrowaty kształt, z obu stron którego odstawały dwa krótkie skrzydła. Ludzie mówili półgłosem, jak gdyby obawiając się, że wszystko słyszące uszy agentów nieprzyjaciela, mogą usłyszeć ich nawet na tym odludziu. Nie na darmo tkwił nad barakiem dowództwa śmieszny, karykaturalny garbus, a pod nim napis: „Schweigen! Feind hürt mit!“

Mertl zbliżył się do pracujących żołnierzy.

– No, cóż tam, chłopcy? Jak idzie robota?

– Dziękujemy, panie kapitanie! Alles in ordnung!

Od wózka oderwał się wysoki cień.

– Dobry wieczór, kapitanie! Myślałem, że pan już dawno śpi.

– Nie. Nie mogę usnąć. Jak pan myśli, inżynierze, ile czasu zajmuje wam wyprawienie tego pudła w powietrze?

Mertl nie znosił huku wywoływanego przez startujący pocisk. Zawsze budził go on podczas nocy.

– Za dziesięć do piętnastu minut będziemy gotowi – inżynier spojrzał na zegarek. – Potem ja także położę się na parę godzin. Czy sprawdzał pan zamaskowanie wyrzutni! Wydaje mi się, że trzeba będzie naciąć świeżych gałęzi i rozpiąć siatki jeszcze wcześniej niż wczoraj. Marzę o tym, aby mieć tak wyszkolonych ludzi, którym cała robota, włącznie z wystrzeleniem pocisku, nie zajęłaby więcej czasu jak pół godziny. Cały pozostały czas wyrzutnia może spoczywać pod siatką. Mam wrażenie, że obecny system maskowania nie jest zły. Anglicy szukają zresztą wyrzutni przeważnie w pobliżu szos lub linii kolejowych. Wiedzą, że transport pocisków i budowa pochylni wymaga dobrego dostępu dla pojazdów. Na pewno nie spodziewają się, że jedna z nich może stać na takim pustkowiu.

– A no, zobaczymy. W każdym bądź razie rozkazałem pogłębić i rozbudować schrony dla załogi. Sądzę, że nigdy nam to nie zaszkodzi, szczególnie ze względu na zupełny brak artylerii przeciwlotniczej w tych okolicach.

W momencie kiedy wymawiał ostatnie słowa żołnierze doprowadzili wózek do wyrzutni. Inżynier podszedł szybko w ich stronę. Z ciemności dobiegł Mertla jego spokojny monotonny głos:

– Powoli... powoli.. już!

Zaskrzypiał blok dźwigu. Uskrzydlona torpeda osiadła z lekkim, metalicznym chrzęstem u stóp pochylni. Kapitan odwrócił się i ruszył w kierunku łąki. Nie znosił huku powstającego w momencie kiedy pocisk miał wyprysnąć w górę. Odszedł kilkanaście kroków, kiedy nagle jak spod ziemi wyrosła przed nim jakaś postać.

– Kto idzie? – Mertlowi wydało się, że poznaje zarys twarzy jednego ze swych ludzi.

– To ja – odparł jakiś nieznajomy mu głos po niemiecku.

Kapitan opuścił rękę na kaburę pistoletu. Coś w głosie nieznajomego zaniepokoiło go. Chciał się cofnąć i wyrwać parabellum z pochwy, lecz głos osadził go na miejscu.

– Ręce do góry i ani słowa!

Powiedziane to było półgłosem, jednak Mertl wyczuł, że najmniejszy ruch oznacza w tym wypadku śmierć. Stanął niezdecydowanie.

– Ręce do góry, powiedziałem!

Głos przybrał na ostrości. Przez mózg niemieckiego kapitana myśli przelatywały w błyskawicznym tempie. Wiedział, że człowiek ten, kimkolwiek był, był wrogiem. Była noc i nie widzieli się prawie. Jeden skok w Ciemność i strzał na alarm, a ze wszystkich stron skoczą mu na ratunek jego właśni ludzie. Powoli podniósł ręce do góry i w tej samej chwili skoczył w tył. Ostatnim wrażeniem, jakie odebrały jego oczy, był widok smugi ognia wykwitającej z niewielkiej odległości, lecz z zupełnie innego kierunku, niż ten, w którym znajdowała się nieznajoma postać. Kiedy osunął się bezwładnie do stóp Jana, był już martwy. W tej samej chwili, jakby na dane hasło, zabrzmiały strzały ze wszystkich stron. Zawrzała krótka, nierówna walka. Żołnierze byli tak zaskoczeni niespodziewanym atakiem, że stawiali jedynie rozpaczliwy, nie zorganizowany opór. Po kilku minutach wokół wyrzutni zapanowała cisza, przerywana jedynie głosami nawołujących się zwycięzców. Renard, Seymour i porucznik „Commandosów“ zebrali się na krótką naradę przy drzwiach baraku mieszkalnego.

– Trzeba będzie zrobić zdjęcia, wybadać jeńców, o ile są, i wysadzić cały ten bałagan w powietrze!

W tej chwili podszedł do nich Jan.

– Mam tu żywego inżyniera. Prowadził on tę całą machinę. Jest oprócz niego czterech żołnierzy żywych. Sam nie wiem, co z nimi zrobić. Nie możemy ich zabrać ze sobą i nie możemy pozostawić tutaj.

Zamienił krótkie spojrzenie z porucznikiem „Commandosów“.

– Moi ludzie zajmą się nimi – młody oficer błysnął w mroku zębami. Seymourowi uśmiech ten przypomniał uśmiech wilka.

– Inżyniera trzeba zabrać – zakonkludował Renarda teraz zróbmy już wreszcie te zdjęcia.

Stojący przy nich żołnierz, podał mu małą skrzyneczkę i aparat. Zabłysła magnezja. W jej świetle zobaczyli spoczywający na wyrzutni pocisk.

– Ależ to wielkie bydlę! – Jan czule poklepał „V 1“.

– Podłożyć ładunki! – Renard wydawał rozkazy spokojnym, dźwięcznym głosem, jak gdyby nigdy w życiu nie zajmował się niczym innym prócz prowadzenia do akcji drużyn dywersyjnych. Jan patrzył nań z uznaniem nie pozbawionym pewnej dozy zdumienia. Nie znał Francuza takim i nie przypuszczał przedtem, że w tego rodzaju sytuacjach okaże on tyle spokoju i zimnej krwi. „Commandosi“ uwijali się jak cienie. Pomalowane na czarno twarze czyniły ich w nocy prawie niewidocznymi. Mieli zresztą poza sobą dwa i pół roku intensywnego szkolenia i zdążyli już zaznajomić się ze wszystkimi arkanami walki partyzanckiej. Każdy z nich mógł prowadzić wszelkiego rodzaju pojazdy, znał typy broni własnej i nieprzyjacielskiej, posiadał akrobatyczny trening fizyczny, mógł obsługiwać radiostację oraz zakładać wszelkiego rodzaju ładunki wybuchowe. Byli to ludzie stanowiący kwiat armii. Sposób, w jaki wykonali dzisiejsze zadanie, napełnił Jana podziwem. W ciągu pięciu minut posterunki stojące w szerokim promieniu wokół wyrzutni, zostały unieszkodliwione, druty kolczaste przecięte, łączność telefoniczna przerwana, a reszta zadania wykonana tak składnie, że nie doszło prawie do żadnej walki. Oddział nie poniósł najmniejszych strat. Jan, będąc oficerem wojsk spadochronowych, miał szczery podziw dla sprawności żołnierza w tego rodzaju akcjach.

Tymczasem oddział zbierał się do odejścia. Renard szybko zbadał wnętrze budynku mieszkalnego. Zebrawszy wszystkie napotkane w czasie przeglądu papiery do teczki, wyszedł na plac i dał znak do pochodu. Ruszyli cicho jak cienie. Po kilkunastu minutach byli już w lesie. Marsz odbywał się w tak szybkim tempie, że niemiecki inżynier musiał wytężać wszystkie siły, aby uniknąć uderzeń kolbą pistoletu maszynowego, jakimi częstował go przy najmniejszej próbie zwolnienia kroku, idący za nim żołnierz. Kiedy odeszli spory kawałek drogi, rozległ się ogłuszający huk. Wszyscy mimo woli pochylili głowy. Ponad korony drzew wystrzelił w powietrze olbrzymi słup ognia i trwał tak przez chwilę, oblewając okolicę upiornym, purpurowym światłem. Jan pomyślał o kilkunastu stalowych pociskach, które nigdy już nie wzlecą w powietrze, aby popłynąć wprost w kierunku uśpionego Londynu. Nie pozostał z nich teraz z pewnością najmniejszy nawet ślad, znikły rozdarte w miliony cząsteczek siłą wybuchu, tak jak zapewne znikło leżące nieopodal od nich ciało niemieckiego oficera, którego położył jednym strzałem na początku potyczki.

Przyśpieszyli kroku. Kiedy znaleźli się w obozie, słońce rzucało już pierwsze promienie na polanę. Seymour przypilnował, aby jeńca umieszczono w bezpiecznym miejscu, po czym natychmiast zajął się przekazaniem wiadomości o zdarzeniach nocnych do Anglii. Po krótkiej chwili uchwycił kontakt i zaczął nadawać:

...zadanie A1 wykonano... zadanie A1 wykonano... czy mnie słyszycie?... A1 wykonano...

– Tak słyszymy was... słyszymy was... wyniki przesłać drogą na Konstantynopol... na Konstantynopol...

– Złapaliśmy duży znaczek za pięć pensów... za pięć pensów... co z nim zrobić... co z nim zrobić... jest nieuszkodzony... nieuszkodzony...

– Odpowiedź o dwunastej... o dwunastej...

– Dobrze... przyjęto... przyjęto...

Zawiesił słuchawki na gwoździu i udał się w kierunku namiotu dowódcy grupy „Maquis“, gdzie obradowali obecnie oficerowie. Gdy zakomunikował im treść rozmowy z Londynem, Renard odezwał się:

– Jeżeli sobie tego życzą, będzie można przetransportować te papiery na „Konstantynopol“ (był to punkt kontaktowy w St. Quentin). Radziłbym się jednak wstrzymać z tym do czasu, kiedy otrzymamy odpowiedź mówiącą nam, co mamy robić z tym Niemcem. Taki facet, specjalista od „V1“ może im się tam bardzo przydać.

– To zależy od tego, czy będzie chciał mówić – Seymour z powątpiewaniem potrząsnął głową.

– Niech się pan o to nie obawia, już nasi ludzie znajdą sposób na to, aby otworzyć mu usta.

– Ale, ale, byłbym zupełnie zapomniał – Seymour spoważniał. – Co zrobiliście panowie z tymi czterema żołnierzami, których wzięto wczoraj do niewoli?

Dowódca „Commandosów“ spuścił oczy i cicho powiedział:

– Zostawiliśmy ich związanych koło wyrzutni. Obawiam się bardzo, czy nie spotkało ich tam coś złego podczas wybuchu.

Jedynie Seymour nie wyczuł śmiechu w słowach Francuza. Twarz jego powlokła się rumieńcem.

– Jak można było – słowa z trudnością wychodziły mu z ust –jak można było zostawić bezbronnych ludzi w ten sposób?..

Zapadło milczenie. Nagle nie biorący dotychczas udziału w rozmowie Jan podniósł się i stanął twarzą w twarz z Anglikiem.

– Czy mógłbym wiedzieć, co cię tak martwi? Prawdopodobnie nie to, że setki tysięcy Polaków i Francuzów zostało już zamordowanych przez Niemców w obozach koncentracyjnych i innych miejscach, gdzie dzieją się rzeczy, wobec których tortury średniowieczne bledną jak świeca koło żarówki elektrycznej. Sądzę, że także nie martwi cię świadomość faktu, iż żołnierze ci zostali specjalnie wybrani spośród tysięcy swoich towarzyszy, gdyż ochotniczo zgłosili się do zadania, które polega na wypuszczaniu w kierunku Wysp Brytyjskich pocisków nie mających nic wspólnego z zasadami humanitarnego prowadzenia wojny. Jak wiesz, bomby „V“ padają zupełnie przypadkowo i dotychczas spowodowały największy procent strat właśnie wśród kobiet i dzieci. Niemcy nie są narodem, wobec którego można kierować się jakimikolwiek względami uczuciowymi, trzeba ich tępić! Tępić jak robactwo!

Zamilkł i siadł nieco speszony własnym wybuchem. W namiocie zaległo ciężkie milczenie. Brodaty kapitan „Maquis“ pierwszy ocknął się z wrażenia i podszedł do Jana z wyciągniętą dłonią.

– Nareszcie spotykam człowieka, który ma głowę na karku. Gdyby ci wszyscy mężowie stanu myśleli tak samo jak pan i ja, wojna skończyłaby się już rok temu.

Seymour siedział przez chwilę namyślając się.

– Wydaje mi się, że masz rację, Johnny, tym niemniej nie mogę spokojnie myśleć o losie tych czterech obezwładnionych ludzi leżących koło wyrzutni z pełną świadomością tego, co ich za chwilę ma spotkać. Nie mogę zgodzić się, aby to było ludzkie. Lepiej było rozstrzelać ich od razu.

– Nie uczyniliśmy tego właśnie ze względu na ciebie. Zresztą nie ma o czym mówić. Nie mamy wspólnej płaszczyzny do dyskusji – Jan był nieustępliwy. – Wy, Anglicy, nigdy nie byliście w tej sytuacji, co my. Myślę w tej chwili zarówno o Francuzach jak i o Polakach. Nikt nie zabijał „hurtowo“ waszych bliskich i nie wrzucał w celach naukowych waszych żon do komór gazowych.

– Czy wierzysz, że te wszystkie historie odbywały się na taką skalę, jak to chcą przedstawić niektóre nasze dzienniki? – Seymour potrząsnął głową z powątpiewaniem. – Wiemy wszyscy, że istnieją w Niemczech obozy koncentracyjne, w których Hitler trzyma swoich przeciwników politycznych, ale nie wierzę, żeby działy się tam takie okropności, jak chcą nasze czynniki oficjalne. Pamiętaj, że propaganda zawsze ma skłonności do przesady, inaczej nie byłaby propagandą.

– Oczywiście, oczywiście! – brodaty kapitan popatrzył na Anglika dziwnym wzrokiem – ma pan zupełną rację Mr. Seymour. Żałuję jedynie, że pan sam nie przebył kilku tygodni w jednym z tych niemieckich pensjonatów. Wtedy na pewno zmieniłby pan zdanie i to radykalnie.

Wstał mrucząc cicho jakieś francuskie przekleństwa i wyszedł z namiotu.

– Co mu się stało? – Seymuur patrzył zdumionym wzrokiem za odchodzącym. – Nie powiedziałem chyba nic takiego, co by mogło go urazić.

– Owszem, powiedział pan – Renard myślał w tej chwili o latach walki i poświęceń milionów ludzi, o latach, których wysiłek pójdzie na marne, jeżeli opinie ogółu ludności Anglii i Stanów Zjednoczonych będą równoznaczne z zdaniem wygłoszonym przed chwilą przez oficera wywiadu brytyjskiego, a więc jednego z najlepiej poinformowanych ludzi. – Nie zna pan istoty problemu i jako Anglik nie jest pan w stanie go rozgryźć. Dajmy więc pokój jałowym dyskusjom. Chodźmy lepiej posłuchać tego, co ma nam do powiedzenia Londyn. – Wyszli z namiotu.

Wieczorem nadjechał z punktu kontaktowego goniec na rowerze przywożąc instrukcje. Zatrzymał się na noc w obozie, gdyż szosy prowadzące do St. Quentin zawalone były dosłownie kolumnami ciągnących na front wojsk. Jego samego omal że nie schwytała żandarmeria polowa podczas drogi. W okolicy roiło się od mundurowych i przebranych po cywilnemu agentów policji niemieckiej. Wieść o zniszczeniu wyrzutni rozeszła się już szeroko po okolicy. Zresztą, potężny słup ognia, spowodowany przez wybuch, był widziany w promieniu wielu kilometrów. Według danych lokalnej placówki wywiadu, Niemcy nie planowali obecnie żadnego pościgu. Ograniczono się jedynie do wzmocnienia garnizonów ochronnych wokół innych wyrzutni. W raporcie, który goniec przywiózł z centrali, zaznaczono kilkanaście nowych punktów, na których, według wszelkiego prawdopodobieństwa, stały wyrzutnie. Seymour złożył znajdujące się przy raporcie szkice sytuacyjne do teczki. I przesłał natychmiast relację do Anglii. Wieczorem otrzymali rozkaz. Po rozszyfrowaniu brzmiał on następująco:

„Kapitanowie: Renard, Smolarski i Seymour wsiądą do pierwszego lądującego w miejscu ich pobytu samolotu (przylot nastąpi w razie pogody dziś w nocy o trzeciej punktualnie) i udadzą się do Anglii. Proszę zabrać ze sobą jeńca i wszelkie dokumenty dotyczące broni „V“. Oddział „Commando“ przechodzi pod rozkazy miejscowej komendy Ruchu Oporu dla celów ostrej dywersji na zapleczu nieprzyjaciela“.

Wszyscy trzej popatrzyli na siebie z niedowierzaniem.

– Co u diabła? – Zaklął zdumiony Seymour. – Czy oni tam zmysły postradali? Nie dadzą człowiekowi niczego zacząć, a już odwołują go na powrót do Londynu. Można by pomyśleć, że Londyn jest miejscem, w którym jesteśmy obecnie najbardziej potrzebni.

– A no, zobaczymy – Jan powtórzył flegmatycznie swoje ulubione zdanie. W gruncie rzeczy było mu wszystko jedno, gdzie się znajdował, skoro nie mógł być przy rodzinie lub w Kraju.

Wieczorem tego dnia pożegnali się z pozostającymi na terenie ludźmi. Brodaty kapitan przed wyruszeniem w drogę odwołał Seymoura na bok.

– Niech pan nie ufa Niemcom, kapitanie Seymour. Wydaje mi się, że powinienem panu opowiedzieć wiele wypadków, które widziałem tu na własne oczy. Niech pan pamięta, że nie wolno ich traktować jak ludzi. Nie chciałbym, aby w przyszłości błędy popełniane w okresie pomiędzy dwiema ostatnimi wojnami powtórzyły się. Dobrze jest dostać raz lekcję, ale źle jest jeśli się jej nie zapamięta. Potrzebny nam jest kult nienawiści, tak nienawiści! – dokończył z naciskiem i potrząsnął dłonią stojącego Anglika, na którego twarzy malował się wyraz bezgranicznego zdumienia.

Kiedy w nocy lecieli nad spowitym w ciemności krajem, Seymour długo jeszcze myślał o tej rozmowie. Myślał o niej nawet później, kiedy koła lądującego samolotu dotknęły ziemi.

Загрузка...