Seymour minął biegiem odcinek ulicy dzielący stację kolejki podziemnej od gmachu Między–Alianckiego Biura Informacji Połączonych Sztabów Generalnych. Kiedy wpadł na schody prowadzące do głównego wejścia, zegar na wieży pobliskiego kościoła wydzwaniał właśnie ósmą. Stojący przy drzwiach żandarm obrzucił zdyszanego oficera zgorszonym spojrzeniem i po sprawdzeniu dokumentów przepuścił do wysokiego, ciemnego hallu, gdzie znajdowało się kilkanaście osób, przeważnie wojskowych wyższych stopni. W tej samej prawie chwili jedne z licznych drzwi wiodących do głębi gmachu otworzyły się i wyszedł z nich krępy człowiek w mundurze majora piechoty. W ręku trzymał kartkę papieru. Przytknął ją do oczu i wolno, oddzielając od siebie poszczególne sylaby przeczytał:
– Kapitan Ryszard Seymour.
– Jestem.
Seymour podszedł do mówiącego.
– Miałem stawić się tu o ósmej u majora Swansona.
Twarz mężczyzny rozjaśniła się na chwilę w zdawkowym uśmiechu.
– To ja.
Podali sobie ręce. Seymour doznał niemiłego wrażenia. Dłoń majora była lepka i miękka.
– Proszę za mną.
Minęli drzwi oznaczone napisem: „Biuro H“ i znaleźli się na początku długiego korytarza. U wejścia stało dwu żołnierzy w hełmach, trzymając gotowe do strzału pistolety maszynowe. Ponad nimi płonęło czerwone światełko, a pod nim świetlny napis: Stop! Zatrzymali się. Żołnierz długo oglądał legitymację Seymoura. Drugi, równie szczegółowo sprawdzał dokumenty majora. Zadziwiło to kapitana, gdyż mógłby przysiąc, że tędy właśnie przechodził Swanson idąc na jego spotkanie. Poszli dalej. Przy ostatnich drzwiach major zatrzymał się i wszedł dając znak Seymourowi, aby udał się za nim. Znajdowali się obecnie w długiej, jasno oświetlonej sali, której środek zajmował wielki, podłużny stół. Po obu jego stronach siedziało kilkunastu oficerów paląc i gawędząc półgłosem. Pomiędzy nimi spostrzegł Seymour Jana, zatopionego w rozmowie z jakimś amerykańskim porucznikiem. Major wskazał mu miejsce. Kapitan usiadł. W tej samej prawie chwili, drzwi w przeciwległym końcu sali otworzyły się i wszedł przez nie wysoki, siwy człowiek w mundurze generała dywizji. Wszyscy zerwali się z miejsc. Generał podszedł do stołu, zajął miejsce przy górnym jego końcu, po czym dał zebranym znak ręką.
– Siadajcie panowie. – Zwrócił się do Swansona – Czy wszyscy już są, majorze?
– Tak jest, panie generale.
– Dziękuję.
Wyczekał chwilę, aż ucichnie odgłos przysuwanych krzeseł, chrząknął głośno i zaczął mówić.
– Zanim przejdę do omawiania poszczególnych punktów konferencji, jaką pozwoliłem sobie na dzisiaj zwołać, chciałbym omówić pobieżnie kilka kwestii ogólnych, dotyczących osób tutaj zebranych i zadań, jakie zostały nam powierzone.
Przerwał na chwilę i powiódł oczyma po dwu szeregach milczących twarzy.– Otóż celem naszego dzisiejszego spotkania, są pewne przygotowania w związku z zamierzonym atakiem wojsk alianckich na kontynent europejski. Bez popełnienia wielkiej niedyskrecji, mogę panom powiedzieć, że już od dawna połączone sztaby armii alianckich, ich oddziały wywiadowcze, jak również ludzie tworzący podziemny ruch oporu w krajach okupowanych przez nieprzyjaciela pracują intensywnie nad przygotowaniem gruntu dla mających wylądować wojsk. Jest to zresztą zupełnie zrozumiałe, gdyż lądowanie nasze, gdziekolwiek by miało ono nastąpić, poprzedzone być musi gruntownym rozpoznaniem. Pierwsza część tych przygotowań spoczywa w rękach ludzi niewiele mających wspólnego z wojskowością. Są to zawodowi geografowie, kartografowie, meteorolodzy itd. Pozostawmy ich na boku i skupmy naszą uwagę na drugiej części problemu, to jest, na wywiadzie wojskowym dotyczącym rozmieszczenia pozycji nieprzyjacielskich na wybrzeżach i wewnątrz kontynentu, jego garnizonów rezerwowych, pól minowych, lotnisk, magazynów, pozycji artyleryjskich i wielu innych punktów żywotnych, których unieszkodliwienie na czas, umożliwi nam skuteczne przeprowadzenie naszych operacji i zmniejszenie nieuniknionych strat.
Znowu przerwał i odetchnął głęboko.
– Przejdę teraz do przyczyny, dla której zostali panowie tu wezwani. Otóż resorty zajmujące się powyżej wymienionymi sprawami uskarżały się od dłuższego czasu na brak wykwalifikowanych ludzi, mogących objąć pewne odcinki prac w rozrastających się ciągle zadaniach, jakimi obarcza nas sztab generalny. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, gdyż przed wybuchem obecnej wojny kadry tego rodzaju specjalistów były bardzo nieliczne, a adeptów przyjmowano tylko w ograniczonych ilościach, nie mogąc przewidzieć, że operacje przeciw Rzeszy Niemieckiej i jej satelitom prowadzić będziemy bezpośrednio z wysp brytyjskich, a nie z jakiegoś punktu na kontynencie europejskim. W tej trudnej sytuacji uciekliśmy się do jedynego środka, jaki nam pozostał: mianowicie, do improwizacji. Przeprowadzono tajną ankietę w sztabach wszystkich armii sprzymierzonych w poszukiwaniu inteligentnych i zasługujących na zaufanie ludzi. Po długich badaniach kontrolnych wybrano wreszcie pewną grupę osób. Mogę panom szczerze powiedzieć, że jesteście jedynie nieliczną cząstką personelu, jaki został przydzielony w ciągu ostatnich miesięcy do Wydziału Informacji. Kierując się jednak zasadą służby ochotniczej w tego rodzaju formacjach, dajemy panom szanse wycofania się na powrót do jednostek, z których zostaliście tu przysłani. Kto więc sądzi, że zadanie to lub rodzaj służby, jaki będzie w przyszłości wykonywał, nie odpowiada mu z takich czy innych względów, niech zamelduje o tym po zebraniu. Nie dotyczy to oczywiście zawodowych oficerów wywiadu, którzy znajdowali się dotychczas w innych formacjach i zostali tu dziś wezwani.
Seymour westchnął. Wolał służbę w oddziałach spadochronowych od tej na pół wojskowej organizacji. Niestety był zawodowym oficerem wywiadu i wiedział, że przydzielono go do Pierwszej Dywizji spadochronowej tylko w tym celu, aby opanował dobrze technikę skoku i lądowania.
Generał powiódł okiem po siedzących. – Czy są jakieś pytania? – Ani jedna ręka nie uniosła się ku górze. Na twarz wystąpił mu uśmiech.
– To pięknie – rzekł – Zdajecie sobie panowie zapewne sprawę, że służba w korpusie wywiadowczym jest często trudniejsza i niebezpieczniejsza niż w innych rodzajach broni. Teraz major Swanson zaprowadzi każdego z panów do miejsca w tym gmachu, gdzie rozpoczniecie swoją pracę. Chciałbym powiedzieć jeszcze jedno. Kraj nasz jest naszpikowany wielką ilością agentów nieprzyjaciela. Oczywiście, polują oni przede wszystkim na wiadomości o naszych przygotowaniach inwazyjnych. Najmniejsza nawet niedyskrecja z naszej strony, spowodować może brzemienne w skutki następstwa. Pamiętajcie panowie, że w rękach waszych znajdować się będą fragmenty tajemnicy tak strzeżonej, jak nigdy jeszcze żadna tajemnica nie była strzeżona. Raz jeszcze podkreślam: odpowiedzialność nasza jest olbrzymia! Proszę też bardzo, aby w razie najmniejszych nawet podejrzeń w stosunku do którejś z osób należących do waszego otoczenia, kierować natychmiast raporty do „Biura H“ na ręce obecnego tu majora Swansona. Nie wolno się wahać nawet wtedy, kiedy te podejrzenia wydawać się wam będą absurdalne lub bezpodstawne. Lepiej jest mieć na oku trzech niewinnych, niż dać jednemu szpiegowi grasować po naszym terytorium.
Spojrzał raz jeszcze na zebranych, jak gdyby chcąc zbadać, czy efekt jego słów wyryty jest na ich twarzach. Wstał.
– Proszę pozostać na swoich miejscach. Za chwilę major Swanson rozprowadzi panów po poszczególnych resortach naszego urzędu.
Odsunął krzesło i równym, elastycznym krokiem wyszedł z pokoju. Swanson wziął do ręki kartkę papieru i wyczytał z niej trzy nazwiska. Wezwani wstali i udali się za nim. Po minucie powrócił i wezwał jeszcze dwie osoby. Za trzecim razem przeczytał:
– Kapitan Ryszard Seymour i kapitan Jan Smolarski.
Wstali obydwaj z miłym uczuciem, jakie ma człowiek spotykający w obcym mieście przyjaciela z lat dziecinnych. Swanson wiódł ich przez jeden korytarz, później przez drugi, nieskończenie długi, wreszcie skręcił w trzeci i zapukał do drzwi noszących nazwę „Biuro CD–5“.
Weszli. Prawie połowę pokoju zajmowała olbrzymia szafa ogniotrwała. Obok niej, przy oknie stało małe biurko polowe, za nim siedział młody oficer francuski. Miał ciemno opaloną twarz i poważne jasne, niebieskie oczy, które nadawały mu wygląd raczej myśliciela, niż człowieka zajmującego się niedostępnymi dla światła dziennego sprawami. Na ich widok powstał, a kiedy major Swanson bez słowa cofnął się i zamknął za sobą drzwi, wyszedł zza biurka i uścisnął im ręce.
– Jestem Renard, kapitan Jean Renard, a panowie jesteście zapewne kapitanem Ryszardem Seymour – to mówiąc skłonił głowę w kierunku Seymoura – i kapitanem Janem Smolarsky. Mam nadzieję, że dobrze wymawiam pana nazwisko. My Francuzi jesteśmy upośledzeni przez naturę. Nie możemy łatwo przystosować naszych ust do wymawiania cudzoziemskich nazwisk. Proszę niech panowie siadają.
Jan spojrzał na niego z sympatią. Lubił Francuzów i miał wiele sentymentu dla kraju, w którym spędził dwadzieścia lat życia, jako syn górnika emigranta.
– Oczywiście nie mają panowie jeszcze pojęcia, na czym polegać będzie ich obecne zadanie – zagaił gospodarz, kiedy rozsiedli się w niskich, skórzanych fotelach.
– Najmniejszego, kapitanie – odparł Seymour.
– Otóż – ciągnął Francuz – wiemy, że panowie zamieszkiwali przez dłuższy czas moją ojczyznę. Jeden z panów, pan Seymour przebywał tam w ciągu ostatnich pięciu lat przed wybuchem obecnej wojny, jako... hm... turysta. Wydaje mi się, że się nie mylę?
– Tak – Seymour poczerwieniał z lekka. Przebywał rzeczywiście przez pięć lat we Francji, lecz czynił to na rozkaz swego rządu, jako agent brytyjskiego wywiadu. Francuz na widok jego zmieszania uśmiechnął się.
– Pan zaś, mr. Smolarsky – zwrócił się do Jana – przybył do nas jeszcze jako dziecko. Zamieszkiwał pan, o ile się nie mylę, kolejno w Lille, gdzie uczęszczał pan do szkoły francuskiej, później zaś, aż do wybuchu wojny w Paryżu, gdzie studiował pan na Sorbonie jako stypendysta Związku Polaków Zagranicą. Był pan także przez rok w Polsce, gdzie ukończył pan szkołę podchorążych. Po wybuchu wojny wstąpił pan do Polskiej Armii we Francji. Po załamaniu się obrony, uciekł pan do Anglii wraz z kilkoma żołnierzami i obecnym tu kapitanem Seymour. Pytam o to wszystko, aby sprawdzić, czy informacje moje odpowiadają w stu procentach prawdzie.
– Najzupełniej! – Jan był szczerze zdumiony. Nie przypuszczał, aby potęga wywiadu alianckiego sięgała tak daleko w głąb biur ewidencyjnych okupowanego kontynentu. Przecież na to, aby francuski kapitan mógł wypowiedzieć tych kilka słów, trzeba było wkładu pracy kilku a może nawet kilkunastu ludzi, którzy, być może z narażeniem życia, wydobyli te, tak błahe i pozornie nic nie znaczące informacje i przekazali je do zacisznych biur londyńskiego city, gdzie działał mózg kolosa zwanego Narodami Zjednoczonymi.
– Otóż to, otóż to – Francuz najwyraźniej był zadowolony – dziękuję panom bardzo, a teraz pomówmy o sprawie, która panów tu sprowadza. W związku z informacjami, jakie zdołaliśmy o panach zebrać, przydzielono was do grupy tak zwanego „Wywiadu Francuskiego“. Ponieważ jesteście panowie spadochroniarzami, sądzę, że wkrótce użyci zostaniecie jako skoczkowie. Oczywiście, proszę przyjąć to jako moje prywatne i nie wiążące naszej pracy przypuszczenie. Dziś i następnych dni chciałbym widzieć panów u siebie, aby wtajemniczyć ich w niektóre szczegóły pracy nad odcinkiem CD–5, gdyż tak właśnie nazywa się wycinek wybrzeża francuskiego powierzony naszej „opiece“.
Przerwał na chwilę zastanawiając się.
– Jak się panowie zapewne sami domyślacie, opracowujemy szczegółowo cały system niemieckich fortyfikacji zwanych przez nieprzyjaciela „Wałem Atlantyckim“. Co prawda, nikt poza najwyższymi dowódcami i kierownikami sprzymierzonych mocarstw nie zna punktu, w którym skoncentruje się nasze natarcie, a może nawet i oni nie są jeszcze pewni, gdzie ono nastąpi, trzeba jednak zawczasu opracować wszystkie możliwości.
Sektor wybrzeża normandzkiego leżący pomiędzy Bayeux i Caen nazwany został przez nas dla własnego użytku „Sektorem CD“. Dla ułatwienia sobie pracy podzieliliśmy go na szereg odcinków. Mojej skromnej osobie przypadł w udziale zaszczyt centralizowania wiadomości i kierowania akcją naszych agentów na, jakby tu powiedzieć... hm... wycinku tego odcinka, który nosi nazwę „SektorA CD–5“. Pan, kapitanie Seymour, zamieszkiwał tam przez pięć lat. Jest to nader szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż ma pan zapewne jeszcze w pamięci ukształtowanie terenu i jego punkty charakterystyczne. Poza tym, jako fachowiec wojskowy będzie pan mógł łatwo wytworzyć sobie obraz fortyfikacji nieprzyjaciela i ich powiązanie z wyżej wzmiankowanym obszarem. Co do pana, kapitanie Smolarsky, to znajomość języka francuskiego i północnej Francji, wskazywałyby raczej na zatrudnienie pana w charakterze oficera kontaktowego już po naszym lądowaniu, w ramach działań polskiego ruchu oporu we Francji. Nie jest to w przyszłości wykluczone. Na razie jednak kierując się pierwszą potrzebą, jaką jest akcja na terenie nieprzyjacielskiego pasa przybrzeżnego, przydzielono pana do nas. Składa się na to, poza tym pańska przyjaźń z kapitanem Seymourem, którą, jak mi się zdaje, podtrzymujecie panowie nadal.
Jan zamienił spojrzenie z Seymourem. Żaden z nich nie przypuszczał, że byli obserwowani.Tajemnica przygotowań inwazyjnych była rzeczywiście pilnie strzeżona w najmniejszych nawet szczegółach. Tymczasem Francuz uśmiechnął się pogodnie.
– Nie chcę panów dłużej przetrzymywać. Mam nadzieję, że jutro pomiędzy godziną ósmą a ósmą dziesięć zobaczymy się tu ponownie. Widząc, że obaj oficerowie podnoszą się, powstrzymał ich ruchem dłoni.
– Jeszcze chwileczkę. Muszę panom wystawić odpowiednie dokumenty, aby nie spotkały was jutro żadne trudności przy wejściu do biur. – Wyszukał na biurku blankiet czystego papieru, napisał na nim kilka słów, po czym nacisnął przyczepiony do poręczy fotela dzwonek elektryczny. Natychmiast prawie pojawił się w drzwiach żołnierz.
– Proszę zanieść to do biura przepustek i przynieść mi jak najszybciej odpowiedź.
– Tak jest, panie kapitanie.
Żołnierz wyszedł.
– Muszą się panowie chwilę wstrzymać – powiedział Renard – Za kilka minut dyżurny przyniesie tu legitymacje panów, poświadczone przez biuro przepustek.
Wyjął z szuflady paczkę amerykańskich cygar.
– Ho, ho! – powiedział Seymour – zdejmując banderolę – dobrze, że i my zaczynamy obracać się od dziś w wielkim świecie. Nie paliłem już takiego cudu, co najmniej od roku.
– Tak – przyznał Francuz – przydziały mamy, nienajgorsze. Co prawda, pracy też jest niemało. Przekonacie się zresztą panowie sami.
W tej chwili rozległo się pukanie i wszedł ten sam żołnierz niosąc dwie małe, oprawne w czarne płótno książeczki.
– Już gotowe, panie kapitanie.
– Dziękuję.
Żołnierz wyszedł. Renard otworzył pierwszą legitymację i spojrzawszy do wewnątrz wręczył ją Janowi, podobnie uczynił z drugą przeznaczoną dla Seymoura. Otworzywszy ją Jan nie mógł powstrzymać się od okrzyku zdziwienia. Na pierwszej stronie widniała jego fotografia w mundurze, bez nakrycia głowy, jednak Smolarski gotów był przysiąc, że nigdy nie wykonano mu podobnego zdjęcia. Także Seymour podniósł zdumione spojrzenie na siedzącego naprzeciw oficera.
– Może mi pan powie, w jaki sposób zdobyliście panowie tak uroczy obraz mojego szlachetnego oblicza?
– Jak panowie zapewne już wiecie, ludzi mających współpracować z nami otacza się opieką. Fotografie w tym wypadku są także potrzebne. Często przesyła się je w takie czy inne miejsce, w celu stwierdzenia, czy otrzymane dane dotyczą właśnie tego, a nie innego człowieka. Mówię panom o tym, gdyż uważam was od tej chwili za współtowarzyszy bractwa wtajemniczonych. Choć, szczerze mówiąc, wtajemniczenie nasze polega na znajomości maleńkiego tylko odcinka olbrzymiej akcji, która się obecnie rozwija. Z obowiązku chcę podkreślić pewną rzecz. Chodzi mi o milczenie. Prosiłbym, aby nawet pomiędzy sobą ograniczyli panowie rozmowy na temat naszej pracy do koniecznego minimum. Najbłahsze słowo kosztować może życie tysięcy ludzi.
Uśmiechnął się ponownie, jak gdyby przepraszając za swoją natarczywość. Uścisnęli mu ręce.
– A więc do jutra!
– Do jutra!
Wyszli. Na ulicy była piękna, słoneczna pogoda. Jan zaciągnął się powietrzem, jak człowiek, który wyszedł z zatopionej łodzi podwodnej.
– Jak ci się to wszystko podoba? – zwrócił się do przyjaciela.
Jeżeli chodzi o cygaro, to muszę przyznać, że było świetne.
– A reszta?
– Cóż reszta? Taka sama robota jak każda inna.
Jan nie odrzekł nic. Wiedział jednak, że za przysłowiową powściągliwością przyjaciela kryje się radość. Smolarski wolałby może coś mniej tajemniczego, a dającego więcej bezpośrednich wrażeń. Wolał walkę na otwartej przestrzeni, jawną, pełną huku, tempa i nieustannej wytężonej pracy. Potrafił jednak ocenić zaufanie, jakie go spotkało ze strony dowódcy jednostki, w której dotychczas pełnił służbę i Naczelnego Dowództwa Polskich Sił Zbrojnych.
Trącił łokciem Seymoura.
– Może byśmy wpadli gdzieś na kieliszek?
Anglik przywykł już do niesamowitych zachcianek Polaków, którzy przeważnie mieli chęć do picia o najbardziej nieprawdopodobnych godzinach dnia lub nocy.
– Dobrze – westchnął z rezygnacją – jeżeli sądzisz, że to nieodzowne.
W tej samej chwili, kiedy przekraczali drzwi baru noszącego dumną nazwę „Pod Lwem i Koroną“, młoda, smukła kobieta ubrana w szary płaszcz i małą czapeczkę tego samego koloru, minęła bramę starego domu w Soho. Bez wahania weszła na pierwsze piętro i zapukała do niskich, odrapanych drzwi. Przytłumiony męski głos dochodzący jak gdyby z bardzo daleka zapytał:
– Kto tam?
– To ja. Otwórz.
Drzwi uchyliły się. Weszła do brudnego, ciemnego korytarza. Nieogolony mężczyzna w szlafroku nieokreślonej barwy zaryglował drzwi i szybko zwrócił się w stronę gościa.
– Co się stało? Miałaś przyjść dopiero jutro.
– Wiem, wiem – strzepnęła niecierpliwie ręką. – Nie bój się – spojrzała z pogardą na jego zaniepokojoną twarz. – Udało mi się.
– Co?
– Udało mi się zawrzeć znajomość z kapitanem Ryszardem Seymourem, a jeżeli mam być szczera, to dzisiejszą noc spędziłam właśnie w jego mieszkaniu.
– Mów jaśniej. – Niepokój zniknął z jego oczu.
– Po prostu. Zaprosił mnie i skorzystałam z zaproszenia.
– No tak. Wiem przecież, że nie włamałaś się tam i nie weszłaś przemocą pod kołdrę tego człowieka.
– To wszystko było trochę niesamowite i przypomina mi powieść szpiegowską napisaną w okresie zeszłej wojny. – Zaczęła opowiadać, kiedy znaleźli się w małym pokoiku, który sądząc z pozorów, służyć musiał właścicielowi jako sypialnia, jadalnia, kuchnia i skład najróżniejszych rupieci – Jak wiesz, wczoraj wieczorem nastąpił nalot. Rozpakowałam właśnie swoje rzeczy i próbowałam zagospodarować się w tym obrzydliwym pokoiku, jaki przeznaczyłeś na moją bazę wypadową, lecz słysząc syreny zeszłam na dół i znalazłam się w jakiejś opuszczonej piwnicy. Schron widocznie musiał być gdzie indziej. Po kilku minutach zaczęło się piekło. W końcu nastąpiło najgorsze. Spadły bomby. Dwie czy trzy z nich rozwaliły na proszek całą naszą kamienicę. Wtedy straciłam przytomność. Widocznie wybuch mnie zamroczył. W pewnej chwili obudziłam się i zaczęłam wzywać pomocy, potem znowu zemdlałam. Kiedy ostatecznie przyszłam do siebie, zobaczyłam, że w piwnicy znajduje się, prócz mnie, jeszcze dwóch wojskowych. Dałam się oczywiście ratować i uratować. Zresztą, byłam początkowo półprzytomna. Fakt, że dom mój został zburzony posłużył mi jako pretekst do przyjęcia zaproszenia mego sąsiada. Potem wszystko poszło już gładko.
– A co on sobie o tobie pomyślał?
– W najgorszym wypadku, może przypuszczać że jestem histeryczką. Założę się zresztą, że będzie mnie dziś długo przepraszał za to, co wczoraj nastąpiło. Ci rycerze z nieprawdziwego zdarzenia wyobrażają sobie zawsze, że kobieta oddaje im się nie dlatego, że jej się tak podoba, lecz na skutek jakiejś słabości lub zapomnienia. Oczywiście powiem mu, żeby o tym zapomniał i starał się już nigdy ze mną nie spotkać. Na to on zacznie przewracać oczyma i pytać, w jaki sposób może wynagrodzić mi popełnioną przez siebie krzywdę...
– A ty?
– Po prostu zacznę płakać. Podczas pocieszania nastąpi pojednanie.
Spojrzał na nią z podziwem.
– Nie mogę zrozumieć, jak w takim miłym i wdzięcznym dziecku, jakim jesteś, kryć się może taka twarda, bezwzględna dusza.
Wzruszyła ramionami.
– Cóż chcesz, mój drogi? Nie jestem Angielką i nie popełniam najmniejszej zdrady pracując na rzecz wywiadu niemieckiego. Kiedyś byłam inna. Pokochałam Anglika. Anglik zniszczył mi życie. Bez niego całe moje istnienie straciło sens. My, Irlandczycy, lubimy się mścić. A jeśli ci chodzi o sposób, w jaki używam mojego ciała przy... hm... załatwianiu pewnych twoich interesów, to wiedz, że zawsze z największą przyjemnością pójdę spać z mężczyzną, który mnie pociąga. Nie widzę w tym zresztą nic zdrożnego.
Zamilkła i wyjęła z torebki papierośnicę. Człowiek nazwany Jerzym siedział nieruchomo przyglądając się jej z uwagą.
– Jakie są twoje najbliższe plany? – zagadnął.
– Przede wszystkim chcę rozpracować tego człowieka tak, aby nie sprawiał mi żadnych niespodzianek. Potem zobaczymy. Czy masz jakieś informacje o nim?
– Wszystko, co dotychczas udało mi się uzyskać, to informacja o jego przydziale do biura planowań inwazyjnych: Dlatego znalazłem ci pokój w kamienicy naprzeciw niego. Trzeba przyznać Anglikom, że niesłychanie czujnie strzegą wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z inwazją.
– Hm. To niewiele. Czy nie wiesz, kiedy rozpocznie pracę?
– Sądzę, że w najbliższej przyszłości, a w każdym razie, w tym tygodniu.
– A co możesz mi powiedzieć, o polskim oficerze, który kręci się koło niego.
– Nazywa się Jan Smolarski. Jest spadochroniarzem. Nie przypominam sobie dokładnie, ale wydaje mi się, że towarzyszył on Seymourowi podczas ucieczki z Francji.
– Wiem o tym. Chodzi mi o jego ewentualny udział w pracy Seymoura.
– Na to nie umiem ci odpowiedzieć. Sądzę, że tego rodzaju informacje najlepiej potrafisz zebrać sama.
– Tak. Masz rację. Nie mam tu już nic więcej do roboty. Przyjdę do ciebie pojutrze. Jeśli coś mi stanie na przeszkodzie, zostawię wiadomość u Berty.
Wstała. Przy drzwiach odwróciła się jeszcze.
– Daj mi trochę pieniędzy. Sto funtów. Muszę sobie kupić coś do ubrania. Cały mój bagaż zniszczony został przez bomby. Uważam, że Rzesza Niemiecka jest mi winna odszkodowanie.
Roześmiał się i wyjął z portfelu żądaną sumę.
– Mam nadzieję, że wystarczy ci to na jakiś czas.
– Nie wiem. Może będę potrzebowała dużo, dużo więcej.
Podali sobie ręce.
– Życzę szczęścia.
– Na wzajem.
Lekkim, elastycznym krokiem zeszła po schodach. Policjant stojący na rogu spojrzał za nią z uśmiechem.
– Co, jak co – pomyślał – ale mając wiele takich młodych, roześmianych kobiet, Anglia nigdy nie przegra wojny.
Minęła go szybkim krokiem i wskoczyła w biegu do przejeżdżającego autobusu. Pogroził jej z daleka ręką i powoli, uśmiechając się, ruszył w dalszy obchód.