Rozdział Xvi: Przełom

Tej nocy Jan spał w mieszkaniu Seymoura. Rankiem mieli wyjechać najwcześniejszym pociągiem do Southampton, a stamtąd do Francji. Renard, mający jechać tym samym pociągiem, udał się wieczorem na miasto, aby – jak sam mówił – sprawdzić, gdzie w Londynie można się jeszcze solidnie upić. Seymour, znający przyczynę zdenerwowania Francuza, nie nastawał nań zbytnio, wiedząc, że ten ostatni będzie wolał, przed ostatecznym wyjazdem z Anglii samotność.

Człowiek, który od lat nie widział ukochanej kobiety, a w najbliższej przyszłości nie miał żadnych szans na uzyskanie z nią jakiegokolwiek kontaktu, nie mógł zrobić nic innego, jak tylko pójść gdzieś i upić się z desperacji. Teraz więc siedzieli z Janem w gabinecie omawiając spokojnie czekające ich wypadki. Otrzymali wreszcie upragniony przez Smolarskiego przydział bojowy. Major, który załatwiał ich sprawę w biurze „IS“, powiedział Seymourowi wręcz:

– Szczerze mówiąc, nie wiemy, co z panami zrobić. Jest w naszym kraju tego rodzaju zasada, że jeśli jakiś oficer zostanie przeniesiony ze swej jednostki do wywiadu, nie powinno go się potem wysyłać do niej na powrót. Z drugiej strony kwalifikacje panów są tego rodzaju, że można je wykorzystać w wieloraki sposób. Proszę nie myśleć, że jedynie wy jesteście przerzucani z miejsca na miejsce w ten sposób. Sytuacja obecna wymaga od nas jak największej elastyki. Żołnierz, który zakończył swoją pracę na jednym odcinku, powinien być natychmiast zatrudniony na innym. Posyła się więc go tam bez względu na to, czy jest to jego zasadnicze zajęcie, czy nie. W którymś tam wydziale sztabu ktoś doszedł do wniosku, że jesteście panowie bardziej potrzebni przy czołówkach pancernych jako tak zwani „oficerowie inteligencyjni“, niż przy wykrywaniu stanowisk bomb „V“. Nic na to nie mogę poradzić. Wojna wymaga wielu pozornie bezsensownych posunięć. Jedynie z góry można dobrze objąć widok. My, ludzie stojący gdzieś wewnątrz, nie jesteśmy w stanie przewidzieć tego, co z nami zrobią za dzień lub za dwa. Sam fakt zresztą przerzucenia wielkich ilości wojsk z Anglii na kontynent wprowadził w planowania naszego sztabu głównego wiele zamieszania. Mam wrażenie, że panowie mnie dobrze rozumieją. Proszę pamiętać, że historia określi kiedyś tę wojnę jako szereg improwizacji na wielką skalę. Nic nie dzieje się na podstawie sztywnych wytycznych, wszystko trzeba ciągle zmieniać, regulować i poprawiać.

– Tak. Ma pan rację. – Obaj młodzi oficerowie dali się łatwo przekonać, szczególnie dzięki temu, że dopiekła im już bardzo „podziemna“ robota. Jan od chwili, kiedy w kieszeni jego frencza znalazł się rozkaz przydzielający go do Czwartej Dywizji Pancernej Stanów Zjednoczonych, poweselał bardzo.

– Jak myślisz – zapytał Seymoura – czy tego rodzaju przydział może świadczyć o przygotowaniach do ofensywy.

– Nie wiem – Anglik stracił ostatnio wiele dawnej pewności siebie – ja osobiście chciałbym, żeby to wszystko raz już się skończyło. Wystąpię wtedy z wojska i kupię sobie farmę, na której będę hodował kury, króliki albo inne podobne paskudztwa.

Jan roześmiał się.

– Czy jesteś pewien, że tak właśnie zrobisz? Nie wiedziałem, że znasz się na hodowli drobiu.

– Nie. Nie znam się. Dlatego tylko może ostatecznie pozostanę w wojsku. Wszystko zresztą będzie zależało od sytuacji powojennej.

Rozmawiali przez dłuższy czas o tym i o owym, wreszcie Seymour podniósł się z krzesła.

– Czy nie sądzisz, że już najwyższy czas, aby pójść do łóżka?

– Tak – Jan ziewnął przeciągle – tysiąc lat już nie spałem na tego rodzaju meblu.

Spał tak mocno, że rankiem Seymour musiał go z całej siły potrząsnąć za ramiona.

Gdy wyszli z domu niosąc w podręcznych workach wojskowych najpotrzebniejsze drobiazgi, było już bardzo późno. Kiedy przybyli na stację, pociąg właśnie ruszał. Przebiegli koło protestującego kontrolera i w ostatniej chwili uczepili się drzwiczek w jednym z przedziałów ostatniego wagonu. Szczęście nie opuściło ich również w Southampton, gdyż zdążyli na statek w momencie, kiedy marynarze przygotowywali się już do wciągnięcia trapu.

Stojący na pokładzie Renard pokładał się ze śmiechu.

– Wyglądaliście jak para obłąkanych pędząc po nadbrzeżu z tymi workami na plecach. O ósmej wieczór powinniśmy być na miejscu, jeżeli oczywiście jakaś wesoła mina nie będzie chciała pęknąć z radości na naszej drodze.

Jan rozejrzał się po pokładzie. Przy balustradzie stał tłum żołnierzy wymachujących i krzyczących do stojącego na nadbrzeżu tłumu. Na wielu twarzach malowało się zdenerwowanie lub smutek. Z chwilą odbicia od brzegu, więzy łączące żołnierza z krajem przerywały się na nieokreślony czas. Co prawda olbrzymią większość „pasażerów“ stanowili Amerykanie, lecz i oni podczas dwuletniego pobytu zdążyli zawrzeć wiele znajomości i niejeden z nich zostawiał na brzegu żonę, Angielkę.

Statek ruszył powoli i majestatycznie przesunął się pomiędzy stojącymi u wejścia do portu latarniami. Był to duży liniowiec, który przed wojną chodził na linii Anglia – Ameryka Południowa. Obecnie przemalowany i uzbrojony w sterczące na rufie działka służył jako transportowiec wojsk. Dwa smukłe kontr–torpedowce rozpoczęły tuż za falochronami portu swój szybki, nieustanny taniec wokół ciężkiego olbrzyma. Nasi oficerowie zeszli do jadalni oficerskiej, gdzie w tej chwili biało ubrani stewardzi roznosili lunch. Z umieszczonego nad drzwiami głośnika płynęły słowa ckliwego, amerykańskiego slow–foxa. Jan siadł za stołem i w trakcie, kiedy statek kołysząc się miarowo płynął w kierunku niewidocznej za mgłą Francji, rozmyślać począł o nowych przeżyciach czekających go w zakrytej ręką przeznaczenia przyszłości.

Lądowanie poszło gładko. Ludzie zsuwali się szybko po drabinkach do oczekujących łodzi desantowych, które krążyły bez przerwy pomiędzy zarzucającymi kotwicę statkami a wybrzeżem.

Alianci nie posiadali jeszcze ani jednego pełnomorskiego portu francuskiego w swoich rękach. Zdobyty w ostatnich dniach czerwca Cherbourg nie mógł jeszcze przyjąć ani jednego okrętu. Niemcy tak dokładnie zniszczyli port i wszystkie jego urządzenia, że przedstawiał on dla atakujących mniejsze jeszcze znaczenie, niż jakikolwiek kawałek zwykłej plaży. Istniał, co prawda, jeden sztucznie zbudowany port, który od tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku został dwuletnim wysiłkiem inżynierów brytyjskich stworzony w największej tajemnicy i trzy dni po wylądowaniu zmontowany na wybrzeżu, lecz nie mógł on nadążyć w przeładunku tysięcy ludzi i dziesiątek tysięcy ton materiałów wojennych, jakie płynęły nieprzerwanym strumieniem na przyczółek. Drugi bliźniaczy jego odpowiednik został zniszczony przez szalejącą na kanale burzę.

Kiedy znaleźli się wreszcie na brzegu, Seymour udał się natychmiast do posterunku Military Police. Młody kapitan „MP“ zadzwonił natychmiast do kogoś i po minucie przed drzwi baraku zajechał samochód.

– Szofer zawiezie was na miejsce – kapitan wypluł gumę kącikiem ust i serdecznie potrząsnął dłońmi stojących przed nim przyjezdnych.

– No, do widzenia! Take it easy!

Od tej chwili Jan znalazł się w zaczarowanym kręgu amerykańskiej organizacji wojennej.

Kiedy samochód po kilkunastominutowej jeździe zajechał przed na pół zburzony dom, nad którego wejściem widniała wielka tablica ogłaszająca, że jest to: „4th Armoured Division Headquarters“, z drzwi wyszedł wysoki sierżant w hełmie i rynsztunku bojowym.

– Panowie do biura dywizji? Już wszystko załatwione! Proszę jechać ze mną!

Ruszyli drugim autem w stronę frontu. Przez dający się słyszeć sporadycznie huk dział, poczęły się przedzierać ciche początkowo dźwięki karabinów maszynowych. W pewnym momencie sierżant zjechał z drogi i skręcił w las. Po minucie zatrzymał się. Znajdowali się obecnie pośrodku olbrzymiego zgrupowania czołgów. Jak daleko wzrok mógł sięgnąć widać było pomiędzy drzewami ich matowo połyskujące cielska. Na trawie spali lub siedzieli grając w karty żołnierze.

– Proszę za mną.

Prowadził ich do małego namiotu rozpiętego pomiędzy dwoma nieruchomymi „Shermanami“. Siedziało w nim dwóch ludzi. Jan nie mógł się zorientować w ich stopniu wojskowym, gdyż ubrani byli jedynie w spodenki kąpielowe i hełmy. Na gołe ciało mieli pozakładane pasy pistoletowe. Sierżant zasalutował i zwrócił się do starszego z nich.

– Panie generale, oficerowie inteligencyjni już są!

– To dobrze! Możecie wracać do dowództwa!

Obaj nadzy ludzie podnieśli się. Jan omal nie parsknął śmiechem na widok wydatnego brzuszka generała, lecz powstrzymał się i wraz z Seymourem i patrzącym szeroko otwartymi oczyma Renardem oddał honory wojskowe. Generał machnął ręką.

– Tu nie przedstawienie w akademii wojskowej. Proszę, niech panowie siadają. Briggs! – krzyknął do kogoś niewidocznego poza namiotem – przynieś parę butelek „Coca–cola“, tylko prędko! A więc to tak. – popatrzył przez chwilę na siedzących na przeciw ludzi i nagle, jak gdyby przypominając coś sobie, powiedział:

– Zapomniałem panom przedstawić mego adiutanta: Pułkownik Collins – kapitanowie, Seymour, Renard i... Smo–lar–ski – odczytał z trudem. – No, jakże panom przeszła droga? Kiedy przeprawiałem się przez Kanał, kiwało paskudnie, ale teraz podobno jest dużo lepiej.

– Tak. – Jan pierwszy ochłonął z wrażenia. – Mieliśmy zupełnie znośną podróż. Za pierwszym razem także i nas kiwało dużo gorzej – dodał rozmyślnie.

– A więc panowie, nie pierwszy raz we Francji? Czy pierwszy raz lądowaliście panowie jeszcze w momencie, kiedy front był kilka kilometrów od brzegu?

Jan roześmiał się.

– Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie panie generale. Kiedy wysiadałem na brzeg po rozpoczęciu inwazji, front znajdował się około pięciu metrów od linii brzegu. Z wielkim strachem musieliśmy go przesuwać naprzód.

– Jak to, więc wylądował pan z pierwszą falą?

– Niestety tak, ale to nie moja wina. Gdyby mi ktoś dawał zamek w Szkocji i sto tysięcy funtów rocznego dochodu, nie zrobiłbym tego po raz drugi.

Generał roześmiał się głośno.

– Tak. Ma pan rację. Nie znam dotychczas ani jednego odważnego człowieka. Wszyscy boimy się śmierci. No, ale powróćmy do zadania, jakie panowie mają do wykonania w naszej dywizji. Dziś w nocy prawdopodobnie rozpoczniemy ofensywę. Mamy nadzieję, że uderzenie pancerne, które wyjdzie z tego obszaru, przyczyni się w dużej mierze do przerwania frontu. Wobec niedostatecznej ilości oficerów znających język francuski i niemiecki, depeszowałem do Dowództwa Armii o uzupełnienia. Oni widocznie połączyli się z Londynem i tam dopiero „wynaleziono“ panów. Dziś, w ciągu dnia ma przybyć jeszcze dwudziestu kilku ludzi pełniących takie same obowiązki. Sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli od razu przejedziecie panowie do swoich jednostek i tam zapoznacie się z ich dowódcami i otoczeniem.

– Dziękujemy bardzo, panie generale – podnieśli się z ziemi.

– Chwileczkę! Briggs! ! ! – krzyknął ponownie tak głośno, że siedzący niedaleko namiotu wartownik poderwał się i chwycił za leżący w trawie pistolet maszynowy – Briggs, kiedy nareszcie dostaniemy „Coca“? Przy tego rodzaju żołnierzach ciężko będzie wygrać wojnę. – zaśmiał się w stronę Jana.

Brigs nadszedł dźwigając przed sobą całą naręcz butelek. Generał wręczył po jednej każdemu z oficerów.

– No, do widzenia! Zobaczymy się podczas akcji. So long!

Zasalutowali i odeszli kilka kroków.

– No dobrze, ale gdzie właściwie mamy iść? – zapytał Seymour kolegów. Ledwie skończył, a już koło nich wyrósł jak z podziemi olbrzymiego wzrostu żołnierz.

– Proszę za mną.

Rozprowadził ich kolejno do różnych, stojących w głębi lasu namiotów, gdzie mieściły się punkty dowodzenia poszczególnych pułków pancernych. Kiedy Jan został przedstawiony oficerom wchodzącym w skład sztabu jednostki, w której odtąd miał się znajdować, pułkownik zapytał go:

– Czy nie chce pan jakiegoś innego hełmu? W tym angielskim garnuszku człowiek nie musi czuć się bezpiecznie.

– Dziękuję panu, pułkowniku. Byłem w nim podczas dnia „D“ (Dzień „D“ = dzień inwazji) i jakoś dałem sobie radę. Nie przypuszczam, żeby jutro rano było mi cieplej, niż wtedy. – Powiedział to rozmyślnie, mając w pamięci efekt, jaki miało tego rodzaju oświadczenie na generale. Nie omylił się. Legenda o dniu lądowania poczęła rozprzestrzeniać się szeroko pomiędzy stojącymi na kontynencie wojskami. Mimo krótkiego stosunkowo czasu, jaki przeszedł od tego dnia, zamieniła się ona w mit.

– A więc brał pan udział w uderzeniu!!! O której godzinie pan lądował?

– O wpół do siódmej rano. – Jan powiedział to ze szczerą satysfakcją.

W tym momencie nastąpił zupełnie nie oczekiwany przez niego wypadek. Pułkownik odwrócił się w głąb namiotu i zawołał:

– Chodźcie no tutaj! Mamy ze sobą człowieka, który wylądował z pierwszą falą podczas dnia „D“!!!

Po chwili Jan zobaczył, że otacza go duże koło zaciekawionych twarzy. Posypały się niezliczone pytania. Odpowiadał jak umiał. Wreszcie jakiś porucznik przyniósł z czołgu aparat fotograficzny i dokonano wspólnego zdjęcia. Przez cały czas Janowi wydawało się, że śni. Ci ludzie o mentalności dzieci, którzy jeszcze tej nocy wyruszyć mieli do walki jadąc w olbrzymich stalowych potworach, wydawali mu się tak niedopasowani do tła, że sprawiali wrażenie zupełnie nierzeczywiste.

Kiedy jednak dowódca grupy zaprosił go do swego namiotu, wrażenie to rozwiało się jak sen. Pułkownik wyjął z podłużnej, przeznaczonej na ten cel walizki mapę terenu, po czym z adiutantem i oficerem kartograficznym począł studiować pierwszą fazę projektowanego uderzenia zaglądając co chwila do notatnika, w którym miał zapisane wytyczne akcji i dane dostarczone przez wywiad. Twarze obecnych były skupione i Jan zrozumiał natychmiast, że ludzie ci nie mają w sobie ani na jotę tak wiele lekkomyślności, jak to pierwotnie przypuszczał. Mały aparat radiowy łączący, mimo odległości niespełna kilometra, grupę z dowództwem dywizji, był bez przerwy zajęty. Dyżurny podoficer przyjmował rozkazy i notował je natychmiast na bloczku. Jeden z żołnierzy chodził z nimi do pułkownika, który ze swej strony przekazywał je oficerowi kartograficznemu. O szóstej wszyscy udali się na kolację. Jedzenie było tak doskonałe, że Jan w pierwszej chwili gotów był przypuszczać, iż chodzi tu o jakiś specjalny wikt oficerski. Kiedy jednak zobaczył, że żołnierze jedzą zupełnie to samo co i najstarszy rangą oficer, zdumienie jego pogłębiło się. Także i swoboda szeregowców w odniesieniu do oficerów i wesołe rozmowy pomiędzy nimi a tymi ostatnimi sprawiały jak najlepsze wrażenie. Nie na darmo Amerykanie nazywali swoje wojsko: najbardziej demokratyczną armią świata.

Nadchodził wieczór. O dziewiątej kolumny pancerne miały być gotowe do natarcia. W rejonie zostało zmasowanych około tysiąca pięciuset czołgów, ciężkich i lekkich tworzących trzon armii pancernej składającej się z czterech zmotoryzowanych dywizji. W sztabach wrzało. Nadeszła noc. Powoli potężne cielska czołgów ruszały jedno za drugim, wyjeżdżając wśród trzasku łamanych gałęzi na szosę. Na polach stały już gotowe do uderzenia kolumny. W ciągu nocy ogień artyleryjski, gdzieś na prawo, wzmógł się do takiej gwałtowności, że nikt z oczekujących nie mógł zmrużyć oka.

Nad ranem ruszyły do akcji bombowce. Setki ciężkich, czteromotorowych maszyn nadlatywały szerokimi falami zrzucając swój ładunek gdzieś daleko na tonące w porannej mgle wzgórza. Jak okiem sięgnąć, horyzont pokryty był pióropuszami czarnego dymu szalejących pożarów. Pułkownik, który poprzednio odjechał „Jeepem“ gdzieś do tyłu, powrócił i zatrzymał auto przy pierwszej linii czołgów.

– Coś tam im nie wyszło z tą całą ofensywą. Niemcy bronią się potężnie, na dodatek nasze bombowce obrzuciły przypadkowo bombami szykujących się do natarcia Kanadyjczyków. Podobno i wśród naszych są wielkie straty.

Jan pomyślał o Pierwszej Polskiej Dywizji Pancernej, która włączona była do Pierwszej Armii Kanadyjskiej. Ciekaw był, jak sobie dają radę Polacy nie przywykli do działań pancernych.

– Kiedy ruszymy, colonel? – jakiś żołnierz wychylił się z górnego łuku jednego z czołgów – nudzi się już człowiekowi stać na tym przeklętym upale.

– Nie wiem, mój synu – pułkownik roześmiał się i otarł krople potu spływające mu gęsto spod hełmu – daj Boże żeby jak najprędzej. Myślę, że i Niemcom nie bardzo służy dzisiejsza pogoda – wskazał ręką na grzmiący odgłosami wybuchów horyzont.

Nagle spoza zakrętu drogi wypadł goniec na motocyklu. Przejechał mimo nich na pełnym gazie i zobaczywszy pułkownika zahamował gwałtownie. Wariackim wirażem skręcił maszynę w ciasnym półkolu i zatrzymał się tuż przed dowódcą.

– Rozkaz z Głównej Kwatery, sir! – Za pięć minut prześlą dalsze instrukcje drogą radiową.

Podał pułkownikowi zwykłą kartkę papieru. Ten ostatni wziął ją do rąk, rzucił okiem na treść i nagle zawołał:

– No! Nareszcie! Pierwszy pluton rozpoznawczy na stanowiska!

Klapy pancerne opadły z trzaskiem. Czołgi wyrównały linię i stanęły w groźnym oczekiwaniu. Tymczasem auto pomknęło do tyłu. Po chwili usłyszeli, jak działa szturmowe zajeżdżają na pozycje.

„Jeep“ pułkownika znów ukazał się w polu widzenia Jana, który siedział teraz pochylony obserwując przedpole przez wąską szczelinę wizjera. Wraz z Janem jechał jeszcze w „Shermanie“ dowódca kompanii i trzech ludzi obsługi.

– Zaraz rozpocznie się przygotowanie artyleryjskie! – pułkownik krzyczał przez blaszany głośnik trzymany przy ustach.Za piętnaście minut ruszamy!

– Jak daleko do Niemców? – dowódca kompanii wychylił głowę z czołgu. – Czy nie ma żadnych zmian w terenie?

– Nie. Na razie front stoi w tym samym miejscu, gdzie wczoraj. Czy macie wszystko zaznaczone?

– Tak. Wszystko w porządku, panie pułkowniku!

– No, to OK!

Zielony „Jeep“ ruszył nagłym zrywem i po chwili dowódca pułku zniknął na zakręcie w tumanie kurzu.

Huraganowy ogień artyleryjski na całym froncie wzmógł się. Jedynie na odcinku, gdzie oczekiwały odsłonięte na równinie czołgi panowała cisza.

– Jak daleko mamy do nieprzyjaciela? – zapytał Jan dowódcy kompanii.

– Trzy kilometry. Na przedpolu siedzą nasze patrole i oddziały przeciwpancerne, ale jak dotąd nic ciekawego nie zaraportowano.

W tym momencie ziemia zadrżała w posadach. Gdzieś z głębi przyczółka zagrały ciężkie działa. Pociski przeleciały ze świstem ponad stojącymi czołgami i upadły daleko przed nimi za widniejącym na widnokręgu lasem. Od tej chwili rozpętało się piekło. Artyleria niemiecka poczęła odpowiadać ze zdwojoną siłą. Tory krzyżujących się pocisków leżały ponad głowami ukrytych pod pancernymi płytami ludzi jak ruchomy szeleszczący dach. Dowódca kompanii odebrał słuchawki i mikrofon telegrafiście i założył je na głowę.

– Czy słychać coś nowego?

Odpowiedź widocznie była niezadowalająca, gdyż major strzepnął w zniecierpliwieniu palcami i począł gwizdać jakąś szybką, jazzową melodię.

Ogień dział wzmagał się z każdą chwilą. Jakiś pocisk upadł na polu pomiędzy czołgami, wyrzucając w powietrze fontannę ziemi.

– Zabłąkało się biedactwo – kierowca roześmiał się. Ale już po chwili spoważniał. Niemcy poczęli wstrzeliwać się w pozycje czołgów.

Pociski rozrywały się gęsto. O płytę pancerza zadzwonił przenikliwie jakiś odłamek.

– Co, do diabła? – Major był zdenerwowany – Chcą nas tu wszystkich wydusić, czy jak?

Nagle podniósł dłonie do wysokości głowy i przycisnął nimi słuchawki.

– Tak... tak...rozkaz, sir!

Przekręcił przełącznik.

– Mówi major Grable... mówi major Grable... rozkaz początkowy. Grupa wyruszy za mną szykiem luźnym w trzech rzutach. Odstęp sto pięćdziesiąt jardów. Kierunek, jak w rozkazie początkowym. Naprzód! – zwrócił się do kierowcy. – Szosą, aż do pierwszego zakrętu.

Potężny stalowy kształt drgnął i kołysząc się nierównomiernie ruszył naprzód. Uzbrojona w smukłe, długolufe działo wieża zatoczyła szerokie półkole. Od tej chwili wyloty paszcz armatnich wskazywać miały jeden tylko kierunek: południe.

Загрузка...