Rozdział Xii: Atak...

Rankiem nastąpiło załadowanie. Jan stojąc obok dowódcy pułku, patrzył z przyjemnością na roześmiane twarze żołnierzy, żartujących podczas przeglądu. Powoli pluton za plutonem wchodził na stojące długim szeregiem samochody ciężarowe. Pułkownik spojrzał na zegarek.

– Za piętnaście minut powinniśmy wyruszyć.

W tej samej chwili wpadł do obozu goniec na motocyklu i zatrzymał się przed komendantem wręczając mu zapieczętowaną kopertę, w której mieścił się rozkaz wyjazdu. Wszystko odbywało się z zadziwiającą dokładnością. Ruszyli konwojowani przez żandarmerię brytyjską. Na skrzyżowaniach dróg i na trasie dostrzec można było licznych agentów policji. Jan jadący w wozie dowódcy pułku, rozmawiał z tym ostatnim o możliwościach ataku, był to jedyny temat, który mogli obecnie poruszać. Przed nimi za nimi i koło nich ciągnął na południe nie kończący się sznur pojazdów. W pewnym momencie, kiedy droga wspięła się na szczyt wysokiego pagórka, Jan rozejrzał się szybko po okolicy. To, co zobaczył, przyspieszyło bieg krwi w jego żyłach. Wszystkimi drogami ciągnęły czołgi, samochody i „half – trucki“. W powietrzu unosił się monotonny szum tysięcy silników. Wydawało się, że cała Anglia ruszyła do walki. Ludzie stali milcząc w oknach domów i po obu stronach drogi. Nastrój był poważny. Nie było prawie domu na Wyspach Brytyjskich, gdzie by nie modlono się w tej chwili o szczęśliwy powrót kogoś bliskiego. Zajechali na miejsce. Samochody, które wyrzuciły już swój żywy ładunek, zawracały teraz po nowy. Nie było jednak żadnych zatorów. Nigdzie nie można było usłyszeć głośniejszego przekleństwa.

Nad krajem rozpostarł się gęsty welon milczenia.

Dopiero na pokładzie okrętu atmosfera uległa pewnemu odprężeniu. Czekali: godziny mijały. Nadszedł zmrok. W kabinie dowódcy konwoju, starszy, siwiejący generał wtajemniczył ich w szczegóły planu lądowania. Od tej chwili byli już częścią największego w dziejach wysiłku mającego na celu przywrócenie wolności milionom ludzi, którzy śpiąc w tej chwili w swych łóżkach, nie domyślali się nawet, że od brzegów Anglii odbiło już tysiące okrętów.

Zegar historii przyśpieszył swój bieg.

Jan wyszedł na pokład. Okręt płynął cicho. Wydawało się, że nawet grzywiaste grzebienie fal ześlizgują się bezszelestnie po jego ciemnych burtach, jak gdyby nie chcąc zdradzić go przed ukrytym w cieniach nocy nieprzyjacielem. Na pokładzie stały blisko siebie długie, płaskodenne łodzie motorowe. Ludzie mający je prowadzić spali wewnątrz pookręcani w koce. Dopiero teraz, kiedy oczy jego przywykły w dostatecznym stopniu do ciemności, Jan dostrzegł sunący blisko za rufą okrętu kształt. Spytał stojącego przy nim oficera marynarki.

– Czy płyniemy w dużym konwoju?

– W największym jaki kiedykolwiek płynął po wodach tego świata! Sądząc z marszruty i niektórych wytycznych, jakie otrzymaliśmy tuż przed wyruszeniem, mam wrażenie, że w tej chwili na Kanale znajduje się ponad tysiąc różnorodnych jednostek.. W tej chwili obowiązuje nas na morzu taki sam sposób poruszania się jak pojazdy na najruchliwszej ulicy Londynu. Okręty płyną obok siebie tak gęsto, że gdyby był dzień, nie zobaczyłby pan ani skrawka widnokręgu.

Generał także wyszedł na pokład i zatrzymał się przy rozmawiających. Usłyszeli dźwięk zbliżających się silników. Wysoko ponad konwojem przelatywały samoloty. Musiało ich być setki. Generał spojrzał na zegarek.

– To spadochroniarze. Za kilkanaście minut zaczną lądować w rejonie mostów na Orne.

Samoloty przechodziły falami. Jan mimo woli pomyślał o ludziach siedzących w ich wnętrzu. Wiedział, aż za dobrze, jaki nastrój panuje przed skokiem. W duszy wyobraził sobie dwa rzędy postaci siedzących naprzeciw siebie w mroku. Niecierpliwe ręce raz po raz obmacują sprzączki i pasy spadochronu. Pod czaszką kłębią się myśli o pozostawionych w dole ludziach...

Znowu zaległa cisza. Po kilkunastu minutach ponownie zajęczały w górze silniki. Tym razem głos ich był głębszy i pełniejszy.

– Bombowce – powiedział spokojnie oficer marynarki.

– Tak – generał powtórnie opuścił wzrok na fosforyzujące wskazówki – zaraz zacznie się kruszenie umocnień.

Po pewnym czasie dobiegł ich uszu daleki przytłumiony huk.

– Zaczyna się! – Jan zszedł do kabiny i założył hełm. Pistolet od chwili zaokrętowania miał już na pasku. Wziął leżący pod ścianą pistolet maszynowy, kilkoma ruchami sprawdził funkcjonowanie zamka i lekko przewiesił go sobie przez plecy. Wyszedł na pokład. Noc nie ustępowała jeszcze. Śpiący w łodziach i na pokładzie ludzie poczęli wstawać po cichu i przygotowywać się do akcji. Nie słychać było prawie rozmów. Morze było wzburzone, lecz powoli uspokajało się. Niemniej, pogoda nie sprzyjała zbytnio amfibialnemu lądowaniu. Szarzało już, kiedy poprzez wzrastający łoskot bomb usłyszeli pierwsze salwy ciężkich jednostek bojowych floty brytyjskiej.

– To „Nelson“, „Rodney“ i „Warspile“. Ale walą! – oficer marynarki zatarł ręce. – Jeszcze pół godziny takiego ognia, a nie będzie potrzeba w ogóle wynosić broni na brzeg!

Rzeczywiście grzmot dział stał się tak ogłuszający, że mimo dość znacznej odległości ludzie na statku z trudnością tylko mogli się ze sobą porozumieć. Co prawda, nikt nie miał specjalnej ochoty do rozmowy. Wszyscy myśleli o wstrząsanym wybuchami brzegu normandzkim, na którym za kilkadziesiąt minut rozstrzygnąć się miały losy uderzenia. Rozpoczęto szybkie sprawdzanie załóg. Żołnierze wychodzili z luków stając w pełnym ekwipunku bojowym koło wyznaczonych sobie łodzi. Jan spojrzał na morze. Jak okiem sięgnąć, widać było niezliczone kontury płynących okrętów. Brzeg normandzki tonął w chmurze dymu. Wybuchy znaczyły jego linię wysokimi wykwitami piasku i kawałków skały.

– Boże, co za piekło! – powiedział cicho jakiś żołnierz. Jan spojrzawszy nań zobaczył, że twarz człowieka jest trupio blada. Sam także nie czuł się najlepiej. Było coś niesamowitego w tym natarciu. Patrzącym wydawało się, że w tej chwili wszystkie moce piekielne szaleją na bielejącym w oddali brzegu. Byli coraz bliżej. Kapitan okrętu z zegarkiem w dłoni stał obok dźwigu. Machnął ręką. Pierwsza łódź wypełniona po brzegi żołnierzami zjechała w dół. Przez chwilę kołysała się na falach, wreszcie pomknęła naprzód. Jan zobaczył, że inne, jadące równolegle do nich okręty zwalniają. W tej samej chwili nad głowami patrzących przeleciał pierwszy pocisk. Nadbiegł tak niespodziewanie, że wszyscy instynktownie rzucili się na pokład. Przemknął z przeraźliwym gwizdem tuż nad masztami i wystrzelił białym gejzerem wody niedaleko od jednej ze spuszczonych na wodę łodzi. W tej samej chwili przyszła kolej na Jana. Wskoczył ostatni. Blok zazgrzytał i niespodziewanie znaleźli się na wodzie. Przykucnęli pochyleni pod osłoną opancerzonych burt. Wyjrzał przez wąską szczelinę obserwacyjną. Brzeg był tuż, tuż. W tym samym momencie zobaczył, jak jadąca koło nich łódź zniknęła nagle, jak gdyby zdmuchnięta w czarodziejski sposób. Wybuch rozniósł ją na drobne kawałki.

– Miny kurwa ich mać! – zaklął krępy sierżant siedzący obok Smolarskiego.

W tej chwili łódź zatrzymała się. Przednia klapa pomostu opadła i ludzie, jeden za drugim zaczęli wskakiwać do wody. Jan przewiesił sobie pistolet ciasno wokół szyi. Maszynowy chwycił w obie wzniesione ku górze ręce i zanurzył się. Woda sięgała mu po pas. Posuwali się teraz wśród gradu pocisków. Szybkim spojrzeniem objął leżący przed nimi odcinek wybrzeża. Wiedział dokładnie, gdzie się znajdowali. Idący przed nim żołnierz osunął się w wodę. Jan chciał się schylić, aby wyciągnąć leżącego, lecz przypomniał sobie instrukcje o zamoczeniu broni, odwrócił więc się tylko i krzyknął w kierunku łodzi.

– Człowiek w wodzie, tuż za mną!

Głos jego rozpłynął się jednak w huku dział. Nie było czasu na rozmyślania. Grunt począł się powoli podnosić. Biegli teraz jak szaleni, rozpryskując wysoko wodę. Gdzieniegdzie słychać było wybuchy min. Ogień broni maszynowej zamiatał wybrzeże siejąc takie spustoszenie, że w płytkiej wodzie przybrzeżnej tworzyć się poczęły zatory z leżących ciał. Ogień z morza ustał i atakujący zdani byli od tej chwili na własne siły. Przebiegli odcinek płycizny i padli na płask tuż przed poszarpaną pociskami zaporą z drutu kolczastego. Jan kilkoma ruchami wykopał sobie łopatką płytką osłonę. Powoli nie unosząc prawie głowy rozejrzał się. Ogień szedł ze skał. Nie przypominały one teraz pięknych zielonych wzgórków na stole plastycznym w biurze Renarda, lecz mógłby z pamięci wyliczyć jakie typy broni ukryte były w ich załamaniach. Nie mógł jedynie zrozumieć, na co potrzebna tu była jego wiedza fachowa. Sektor CD–5 przedstawiał w tej chwili obraz zupełnego chaosu. W ciągu pierwszych dziesięciu minut atakujący zajęli zewnętrzny kawałek plaży i okopali się na nim. Mimo to, sytuacja była prawie tragiczna. Wyglądało tak, jak gdyby siedzący bezpiecznie w skałach Niemcy wyszukiwali sobie spokojnie cel dla karabinów maszynowych i dział, podczas kiedy Anglicy szamotali się bezradnie w dole nie mogąc postąpić kroku naprzód. Dowódca batalionu przyczołgał się do Jana.

– Gówno nie wojna! – krzyknął – Jeżeli planowanie zajęło naszym sztabowcom dwa lata, to trzeba było poczekać jeszcze dziesięć!

Jan pochylił się ku niemu.

– Trzeba będzie zebrać ludzi i ruszyć na „hurra“!

Lecz major nie odpowiedział. Leżał cicho oparłszy głowę na ręku jak człowiek śmiertelnie znużony. Spod jego hełmu ciekła wąska smuga krwi. Smolarski przyciągnął go do siebie. Jedno spojrzenie wystarczyło. Dowódca batalionu nie żył. Uczuł wzbierającą w sercu rozpacz. Nie tak wyobrażał sobie atak na przedpole Niemiec. Odwrócił głowę i kiwnął ręką na leżących za nim żołnierzy. Wskazał na skały. Zrozumieli go. Wszyscy czuli, że jeszcze godzina, a na plaży nie pozostanie ani jeden żywy człowiek. Cała olbrzymia stojąca za nimi armia nic na to nie mogła poradzić. Jan powiódł oczyma po morzu. Horyzont czerniał od wszelkiego rodzaju okrętów. Nowe łodzie płynęły w stronę brzegu. Zdawał sobie jednak sprawę, nie będzie można wysadzić na brzeg ani jednego czołgu, działa lub radiostacji nie mając choćby jednego punktu na wybrzeżu w rękach. Dwóch żołnierzy przypełzło ku niemu.

– Panie kapitanie. Wyduszą nas tu jak pluskwy!

– No to jazda!

Sam nie wiedział w jaki sposób znalazł się ponad krawędzią dołka. Ruszyli za nim. Biegł jak szaleniec. Tuż przed nimi eksplodował pocisk rzucając ich siłą wybuchu na ziemię.To prawdopodobnie uratowało im życie. Po kilku sekundach znaleźli się pod wielkim leżącym u stóp skał głazem.

– Jest pan cały, sir?

Jan podniósł palce w ruchu churchilowskiego pozdrowienia. Ku swemu zdumieniu zobaczył pod okapami hełmów uśmiechy. Przez chwilę wsłuchiwali się w grzmot dział. Gdzieś na prawo, mniej więcej o kilometr wrzało istne piekło.

– To Kanadyjczycy szturmują brzeg, sir. Musi tam być gorąco!

Leżeli teraz na najbardziej wysuniętym punkcie odcinka. Niemcy powinni byli znajdować się o kilkanaście metrów od nich, nieco w górze. Jan przypuszczał, że tylko dlatego nie otwarto do nich ognia z granatników, ponieważ wybuch pocisku zasłonił obrońcom miejsce, w którym się ukryli. Nagle jak błyskawica przeszła mu przez mózg myśl. Nikt z atakujących nie mógł użyć granatnika, gdyż trudno było się zorientować, gdzie właściwie znajdują się Niemcy. Wydawało się, że cała powierzchnia skał zionie ogniem wprost w twarz atakujących. Lecz on wiedział!!!

Zwrócił się do żołnierza:

– Czy mamy tu gdzieś blisko granatnik?

– Był jeden, tam – Anglik wskazał palcem na odległy o kilkanaście metrów punkt, gdzie mały okop wskazywał na obecność żołnierzy.

– Gdyby go tak tu mieć! – Jan zmierzył okiem odległość. Nie. Niemożliwością było powrócić z ciężkim, nie dającym się łatwo unieść przedmiotem. Spojrzał na podrzucane nieustannym ogniem karabinów maszynowych grudki ziemi. Niestety! Nie było to już ryzykiem, a zwykłym samobójstwem. A gdyby tak spróbować stamtąd? Nie. To także nie dawało wyniku. Niemcy już po pierwszym strzale zorientowaliby się skąd idzie ogień. Całe wybrzeże leżało przecież przed nimi jak na dłoni. Nagle stało się coś zupełnie niespodziewanego. Jeden z żołnierzy szybkim ruchem oparł pistolet maszynowy o kamień i poprawiwszy pasek przytrzymujący hełm skoczył nagle na otwartą przestrzeń. Błyskawicznie przekoziołkował w dół i zniknął za krawędzią okopu. Jan patrzył w osłupieniu. Nawet w tej chwili nie przeszło mu przez myśl, że...

Żołnierz ukazał się ponownie. Towarzyszył mu drugi człowiek. Trzymali w rękach czarny, rurkowaty przyrząd osadzony na krótkim trójnóżku. Jeden z nich dźwigał na pasku małą skrzynkę z amunicją. Tknięci jedną myślą, Jan i siedzący koło niego żołnierz skoczyli ku nim. Przez nieskończenie długą chwile pięli się ku górze. Wreszcie granatnik znalazł się pod głazem. W tej samej chwili po powierzchni kamienia zagrzechotały kule. Ostatni z żołnierzy, który nie zdążył jeszcze ukryć się za załamaniem głazu, rozłożył szeroko ręce i osunął się w dół. Jak zahipnotyzowani patrzyli na jego wstrząsane uderzeniami pocisków ciało. Niemiecki karabin maszynowy pastwił się przez chwilę z wściekłością nad martwym już człowiekiem, wreszcie przeniósł swój ogień w inne miejsce.

Jan spojrzał na otaczających go ludzi.

– Wielki Boże! – powiedział jeden z nich – Wielki Boże!

Odwrócili głowy. Nikt nie chciał patrzeć na to, co pozostało z człowieka, który z pogardą śmierci wyrwał się z ukrycia, aby bez rozkazu wykonać tak niebezpieczne zadanie. Jan spojrzał na zegarek i zdumiał się. Dopiero dwadzieścia minut minęło od chwili, kiedy dotknął nogą suchego gruntu. Wyjrzał spod kamienia. Na lewo, tuż przed nimi ciągnął się poszarpany zrąb skalny przecięty małą, w skale wykutą platformą. Tam właśnie tkwiło gniazdo karabinów maszynowych. Własnoręcznie nastawił granatnik. Pocisk wyleciał z sykiem i przez chwilę słyszeli go, jak piął się prawie prostopadle ku górze. Po sekundzie począł opadać. Świst wzmógł się. Mimo woli przytulili głowy do kamienia. Nastąpił krótki, gwałtowny wybuch. Nad platformą unosił się mały obłoczek dymu. Ogień karabinu maszynowego ustał.

– Jeszcze go raz! – W zacietrzewieniu powiedział to po polsku. Trzymający pocisk żołnierz spojrzał nań ze zdziwieniem, lecz zrozumiał znaczący ruch ręki. Znowu chwila oczekiwania. Tym razem wybuch nastąpił na pewno wewnątrz stanowiska. Jan śledził lot pocisku przez cały czas.

– A teraz naprzód! – Skoczyli. Upadli na dźwięk nadlatującego pocisku artyleryjskiego i natychmiast po wybuchu poderwali się. Jan skinął na strzelca, aby podsadził go do krawędzi. Dwu innych stanęło tuż pod nią z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału. Jedną ręką chwycił za brzeg. Skała była wilgotna i oślizła. Ostrożnie uniósł się na ramionach podtrzymującego go żołnierza. Wysunął głowę i nie zobaczywszy nikogo zaryzykował przerzut. Kiedy uderzył nogami o skałę, padł natychmiast i rozejrzał się błyskawicznie dokoła. W szczelinach tkwiły dwa ciężkie karabiny maszynowe wymierzone w kierunku plaży. Przy nich leżało kilku niemieckich żołnierzy. Byli martwi. Widocznie zginęli podczas pierwszego wybuchu, gdyż jeden z nich trzymał jeszcze w rękach taśmę amunicyjną.

Jan przechylił się na zewnątrz i dał znak żołnierzom. Po chwili wszyscy znaleźli się na górze. Przysiedli i Smolarski zastanowił się. Drugie gniazdo powinno było znajdować się na prawo. Ogień jego miał wspólną ogniskową z ogniem przed chwilą zdobytego karabinu. Podszedł doń. Szczęśliwym trafem broń była nienaruszona.

– Musimy dać znać Niemcom, że tu jesteśmy!

Wspólnymi siłami przestawili jeden z karabinów bardziej na lewo. Przez lornetkę począł obserwować przeciwległe zgrupowanie skalne. Po chwili zobaczył wąską smugę ognia i usłyszał szybki szczekot. Mały dymek. Smuga ognia. Dźwięk... Wiedział już.

– Chłopcy! Musicie przez cały czas trzymać pod ogniem ten bunkier. – Wskazał ręką zamaskowany otwór. – Jeżeli poślecie im parę celnych i niespodziewanych serii, zamilkną. Ja tymczasem skoczę po ludzi.

– Po co, panie kapitanie? – jeden z żołnierzy uśmiechnął się – możemy zaraz dać chłopcom znać!

Wyciągnął z kieszeni czystą, równo złożoną flagę brytyjską i przywiązał ją do lufy karabinu. Zszedł na najniższy punkt platformy i wychylił się wymachując. Mimo nieustannego huku dział, usłyszeli, jak przez plażę przeleciał głośny okrzyk. W tej samej chwili zagadał niemiecki karabin maszynowy. Żołnierz oczekujący przy celowniku nacisnął spust. Zatrzaskała długa, przejmująca seria. Karabin w skałach ucichł.

Jan stanął na parapecie i począł wymachiwać rękoma. Na dole zrozumiano go. Mimo flankowego ognia dział i oporu ukrytych w wewnętrznych umocnieniach Niemców, przygwożdżona przez długi czas do plaży piechota ruszyła naprzód. Po półgodzinnym boju, na najwyższym punkcie nadbrzeża załopotał Union Jack.

Pierwszy wyłom w pasie nadbrzeżnych fortyfikacji był dokonany.

Загрузка...