Rozdział Vi: Nocne spotkanie

Niespodziewanie uderzył nogami o ziemię. Równocześnie prawie podmuch wiatru poderwał do góry opadającą czaszę spadochronu i Seymour uczuł, jak linki wyprężyły się gwałtownie. Całym ciałem szarpnął wstecz, przyciągając spadochron ku sobie. Siła wiatru cisnęła nim o ziemię. Bezradnie przetoczył się kilka metrów uderzając ostatecznie o jakiś twardy przedmiot. W tej chwili napór wiatru zelżał. Machinalnie wyciągnął nóż i przeciął więzy łączące go ze spadochronem. W głowie czuł szum. Szybko złożył wielką płachtę jedwabiu i kilkunastoma ruchami zwisającej u boku saperki wykopał dołek w ziemi. Wsunął weń spadochron i łopatkę. Ubił ziemię nogami i po omacku przysypał wszystko kępkami trawy. Wtedy dopiero podniósł głowę. Samolot zatoczył wielki łuk i powracał teraz na północ. Nie było go już prawie słychać. Reflektory, które nie mogły przebić niskiej podstawy chmur, pogasły kolejno. Bezładny ogień artylerii przeciwlotniczej także urwał się nagle, pozostawiając w uszach wrażenie niespodziewanej ciszy. Księżyc zniknął, wokół była zupełna ciemność. Nadchodził deszcz. Seymour rozejrzał się. Wokół, o ile sobie przypominał, powinna była znajdować się równina. Gdzieś w okolicy czekali ludzie. Jeżeli pilot dobrze wszystko obliczył, biały domek o trzech oknach i zielonym kominie, stojący samodzielnie na skraju lasu musiał leżeć na południu. Instrukcja brzmiała zresztą: „W razie niemożności nawiązania kontaktu, posuwać się na południe. Każdy kierunek w stronę wybrzeża grozi schwytaniem...“

Upadły pierwsze krople i szybko lunęła ulewa. Jej odgłos tłumił kroki idącego. Seymour usiłował sobie przypomnieć układ terenu. Wiatr nie mógł go znieść więcej, niż o jeden lub dwa kilometry. Skakał z wysokości około dwu tysięcy metrów, lecz przeczekał dłuższą chwilę przed pociągnięciem kółeczka otwierającego spadochron. Jeżeli pilot nie popełnił żadnej omyłki (a można było przypuszczać, że nie popełnił) powinien był znajdować się teraz na bezdrzewnej, porośniętej gdzieniegdzie kępami krzewów równinie pomiędzy Caen i Bayeux. Las mógł znajdować się jedynie w kierunku południowym. W ostateczności mógł ukryć się w nim, przeczekać aż do świtu i pójść później wzdłuż jego brzegu. Biały domek miał charakterystyczny zielony komin i trzy okna. Wokół niego stał mały sad liczący 14 drzew owocowych. Tak przynajmniej mówiła instrukcja. Ludzie czekający na odbiór skoczka narażeni byli na równie wielkie niebezpieczeństwo jak on sam. Patrole z psami często przemierzały teren, a Francuzowi nie łatwo przyszło by wytłumaczyć, czemu po zapadnięciu zmroku spaceruje w ulewnym deszczu, z dala od dróg i zabudowań, w pasie przybrzeżnym. Nie było jednak czasu na rozmyślania.

– Schowam się w tym przeklętym lesie i przeczekam pomyślał i ruszył szybkim krokiem na południe. Idąc sprawdził bezpiecznik Colta i założył za pas oba granaty, jakimi obdarzył go Renard na pożegnanie. Francuz podał mu do wiadomości rozkaz Głównej Kwatery Niemieckich Sił Zbrojnych nakazujący zabicie każdego napotkanego spadochroniarza alianckiego. Szedł długo. Deszcz zaczął powoli ustawać. Upragniony las nie zjawiał się. W mózgu Seymoura poczęło kiełkować przypuszczenie, od którego włosy zjeżyły mu się na głowie.

– A może idę w złym kierunku? – w myśli wyobraził sobie zdumienie niemieckich żołnierzy, kiedy wejdzie w pas umocnień. Mimo woli pochylił się i począł iść ciszej. Deszcz ustał zupełnie. Chmury zaczęły przecierać się. Nagle, zupełnie niespodziewanie, blade światło księżyca zalało równinę. Seymour padł na mokrą ziemię i unosząc nieznacznie głowę począł rozglądać się po okolicy. Widok jaki napotkały jego oczy napełnił go radością. Niedaleko, mniej więcej o kilometr od miejsca w którym się znajdował, ciągnęło się ciemne pasmo lasu. A więc jednak nie zbłądził. Gorączkowo zaczął szukać oczyma białego domku. Ściany jego powinny były być z daleka widoczne w tym oświetleniu. Ciemność zapadła ponownie, równie niespodziewanie, jak poprzednie rozwidnienie. Nadciągnęła nowa chmura deszczowa. Kapitan poderwał się i począł biec w kierunku lasu. Drzewa jego dawały w każdym bądź razie poczucie jakiego takiego bezpieczeństwa i możliwość ucieczki. Deszcz lunął gwałtownie. Seymour przyspieszył biegu. Nagle stało się coś zupełnie nieprzewidzianego. Ciało jego zderzyło się w pędzie z jakimś innym ciałem. Padł na ziemię. Błyskawicznie wyrwał z kieszeni pistolet i zamarł w bezruchu. Człowiek, na którego wpadł, także nie poruszył się. Ciemność była zupełna. Seymour uczuł, potworny, nieznany mu dotychczas lęk. Nie widział i nie słyszał nic. Odgłos ulewy tłumił wszelkie odgłosy. Bał się jednak poruszyć nie wiedząc, jak daleko od niego znajduje się nieznany człowiek. Mignął mu przed oczyma fragment widzianego kiedyś filmu, którego akcja odbywała się w podziemiach chińskiego miasta. Nastrój grozy i niewidzialnego niebezpieczeństwa był ten sam. Sytuacja stała się nie do wytrzymania. Powoli, starając się nie robić najmniejszego szelestu zaczął cofać się. Nagle znowu znieruchomiał. Z ciemności nadchodził ktoś trzeci. Seymour słyszał jego człapiące kroki. Widocznie człowiek był zmęczony.

– Żeby tylko nie mieli z sobą policyjnego psa! – Wiedział, że atakowały one bez najmniejszego warknięcia. Skulił się i odczepił granat od paska. Z ręką na spuście pistoletu trzymając jajowaty przedmiot w lewej dłoni ukląkł. Po chwili wstał powoli. Kroki minęły go niknąc w szumie deszczu. Widocznie leżący bał się zdradzić. Wtem z ciemności znowu dobiegł go odgłos kroków. Tuż koło niego jakiś głos zawołał cicho po francusku:

– Marianne...

Seymour wycelował pistolet w kierunku skąd padł okrzyk i szybko powiedział:

– Cezar – po czym padł na ziemię. Zdawało mu się, że w ciemności także ktoś upadł. Nagle niedaleko, za plecami usłyszał kobiecy głos:

– Brutus pozdrawia Cezara.

Duszę Seymoura ogarnął nagły, zupełny spokój. Wstał i idąc w kierunku głosu wyskandował.

– Ile drzew jest w sadzie?

– Sto tysięcy! – A więc spotkali się. Nie przypuszczał, co prawda, że będzie miał do czynienia z kobietą, lecz było mu to obojętne. Znalazł ich! W mroku zamajaczyła jakaś postać. Kapitan z ociąganiem założył pistolet za pas kurtki i wyciągnął rękę. Postać dostrzegła widocznie mimo ciemności ten gest, gdyż dłoń jego natrafiła na małą kobiecą rękę.

– Niech pan wstanie. Wszystko w porządku. Głos miała młodzieńczy, ciepły i miły. Z mroku wyłoniła się trzecia postać.

– Czy zna pan francuski?

– Oczywiście.

– To świetnie. Chociaż, proszę się na razie nie odzywać. Za pięć minut będziemy w domu.

Ruszyli. Rzeczywiście, po krótkim czasie stanęli. Seymour wyczuł w ciemności furtkę. Weszli na niewidoczną ścieżkę. Poznał ją po żwirku jakim wysypane są wszystkie alejki w Normandii. Po chwili kobieta zapukała dwukrotnie do drzwi.

– Kto tam? – zapytał jakiś dziecięcy głos. – Tatusia nie ma w domu. Proszę przyjść jutro.

– To my, Simone. Możesz otworzyć.

Drzwi otwarły się natychmiast. W sieni było jeszcze ciemniej niż na polu. Seymour uczuł, jak na dłoni jego zaciskają się palce przewodniczki.

– Proszę iść za mną. Dom jest zasadniczo nie zamieszkały w tej chwili, gdyż właściciel wyjechał na kilka dni do krewnych. Musimy przejść gdzie indziej.

Poczęli schodzić po trzeszczących drewnianych schodkach w dół. Kapitan naliczył 24 stopnie. Piwnica musiała być bardzo głęboka. Towarzyszka jego zapaliła w pewnej chwili latarkę. Znajdowali się w ciemnym lochu, którego wygląd świadczył o rzadkim nawiedzaniu go przez ludzi. Strop pokryty był pajęczynami, po kątach walały się zardzewiałe kawały żelastwa. Na środku stała zmurszała, rozpadająca się beczka. Kobieta podeszła żywo do ściany i odsunęła jedną z cegieł. Kapitan podszedł do niej i ze zdumieniem stwierdził, że cegła ta niczym pozornie nie różniła się od innych. We wgłębieniu ukazała się mała dźwignia. Kobieta poruszyła nią trzykrotnie od lewej strony ku prawej, po czym przesunęła ją na dół.

Seymour usłyszał cichy zgrzyt i odwrócił się. Ze zdumieniem zobaczył, że beczka znika wewnątrz podłogi. Kobieta odwróciła się także, lecz nie mógł zobaczyć jej twarzy, gdyż światło latarki padało mu prosto w oczy. Podeszli oboje do miejsca, gdzie przed chwilą znikła beczka. Oczom Seymoura ukazały się nowe schody. Kobieta poczęła schodzić pierwsza. Szedł za nią dziwiąc się głębokości schronu. Według pobieżnych obliczeń znajdować się musieli kilka pięter pod ziemią. Wreszcie schody urwały się i stanęli oboje przed niskimi drzwiczkami.

– Może potrzyma pan latarkę, muszę poszukać klucza.

Schyliła się i odsunęła nową cegłę. Seymour, mimo iż widział dokładnie jej ruchy, nie mógł zorientować się na czym polegała cała sztuczka. Wyjęła ze schowka długi stalowy klucz i wsunęła go w zamek. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Weszli do jasnego pokoju, w którym płonęła duża lampa elektryczna. Kobieta nie wchodząc do wewnątrz cofnęła się.

– Niech się pan tu rozgości jak u siebie w domu. W szafie jest jedzenie i coś do picia. Obok jest łazienka. Ja pójdę sprawdzić, jak wygląda sytuacja na górze.

Wyszła. Kapitan rozejrzał się ciekawie. Pokój urządzony był skromnie. Stała w nim wielka szafa, biurko z przyrządami do pisania, stół, cztery krzesła i dwa wielkie tapczany. W rogu jednego z nich leżała góra wojskowych koców. Najbardziej zadziwiła Seymoura głębokość, na której pokój był położony. Gdyby nie brak okien, można było sądzić, że znajduje się on na powierzchni ziemi. Kapitan ściągnął mokrą kurtkę i powiesił ją na poręczy krzesła. Pistolet i granaty położył na stole. Broń nie była zamoknięta. Siadł na krześle. Czekał niedługo. Drzwi otworzyły się i kobieta weszła do pokoju. Miała jeszcze na głowie kaptur, nie mógł więc dokładnie zobaczyć, jak wygląda. Wstał.

– Niech pan siada. Michel wyszedł na zwiady. Wkrótce wróci. Niemcy podczas obław często tu zaglądają. Jest to jedyny dom w okolicy. Ponieważ teren nadaje się świetnie do lądowania skoczków, mają nań szczególne oko. Samolot, którym pan przyleciał nie dostał się, co prawda, w światła reflektorów i zatoczył dość duży łuk, aby zdezorientować nieprzyjaciela, ale lęk przed szpiegami i dywersją panuje tu tak paniczny, że nie dziwiłabym się, gdyby podniesiono na nogi cały garnizon, w celu schwytania ewentualnego zrzutka.

Zdjęła kaptur i przemoczony płaszcz. Była bardzo piękna. Seymour pomyślał mimo woli o Elżbiecie. Widząc, że ją obserwuje, uśmiechnęła się.

– Proszę się przebrać. W szafie jest wszystko, czego pan może potrzebować. Ja muszę jeszcze raz wyjść i upewnić się, czy Michel już wrócił.

Znowu został sam. Podszedł do szafy. Znajdowały się w niej dwie przegrody: w jednej leżały najprzeróżniejsze przedmioty codziennego użytku, druga mieściła w sobie kilkanaście kompletów ubrań i bielizny. Zobaczył nawet kilka damskich sukien. Przebrał się szybko i siadł zapaliwszy papierosa. Tym razem czekał dłużej. Wreszcie po półgodzinnym wyczekiwaniu nieznajoma weszła. Była nieco zaniepokojona.

– Coś się dzieje na polach. Z daleka na drodze słyszałam jadące po szosie auta. Wydaje mi się, że będziemy musieli przesiedzieć tu parę godzin. Michel pracuje jako parobek w sąsiedniej farmie. Może on tu pozostawać, gdyż właściciel prosił go przed wyjazdem o zwrócenie uwagi na gospodarstwo i zaopiekowanie się dzieckiem. Co do mnie, to tak, jak i pan, nie mam żadnego tłumaczenia. Nie wolno jest przebywać nie zameldowanej osobie w obrębie pasa nadgranicznego podczas nocy. Nie ma zresztą powodów do obaw. Byli tu już wiele razy i nigdy jeszcze nie odkryli przejścia. Poza tym, ktoś nie umiejący się obchodzić z maszynerią spowoduje natychmiastowe wysadzenie domu w powietrze. Jest przy otwieraniu zapadni pewien specjalny sposób. Jeżeli ktoś nie orientujący się źle pociśnie dźwignię cała chałupa pofrunie.

– Miałem wrażenie, że tego rodzaju urządzenia zdarzają się jedynie w powieściach sensacyjnych. – Seymour nie ukrywał swego zdumienia.

– Niech mi pan wierzy, że widziałam w życiu przemyślniejsze kryjówki.

– A więc – kapitan przypomniał sobie, po co właściwie się tutaj znajduje – kiedy skontaktuje mnie pani z człowiekiem kierującym pracą na sektorze CD–5?

Uśmiechnęła się.

– Ja jestem agentem CD–5. Mam polecenie, przekazać panu sumę wiadomości zdobytych przez nas w tym rejonie i wręczyć plany fortyfikacyjne.

– Pani? Nigdy nie przypuszczałem, aby...

– Nie przypuszczałby pan zapewne, że jedynym moim pomocnikiem jest piętnastoletni chłopiec. Nie przypuszczałby pan wielu innych spraw. Europa walczy przy pomocy wszystkiego, co ma do dyspozycji. Kobiety i dzieci są równie potrzebne przy pracy wywiadowczej jak mężczyźni. Kiedyś, gdy nastąpi oswobodzenie, przyjdzie czas na odpoczynek. Wtedy młodzież powróci do szkół, a kobiety do garnków. Na razie trzeba robić to, czego wymagają nakazy chwili.

– Wiem o tym. My Anglicy mamy jednak pewne braki w rozumieniu tych problemów, może dlatego zresztą, że nie przeżyliśmy nigdy klęski. Wątpię, czy po wojnie będziemy mogli mimo filmów, prasy i książek, zrozumieć cały ogrom toczonej przez was walki.

Znowu uśmiechnęła się.

– Przecież nie o to nam chodzi, głównym zadaniem jest wygranie wojny. To, czy ktoś będzie mógł ocenić pracę, lub wysiłek jakiejś grupy ludzi, nie gra roli.

Przestała mówić i podeszła do stołu. Wyciągnęła szufladę i wyjęła z niej zwykłą papierową teczkę na akta.

– Tu jest wszystko, co mogliśmy zebrać, jeżeli chodzi o sektor CD–5. Może przejrzymy sobie każdy papierek po kolei i postaramy o zsumowanie wszystkich informacji.

Przysunął krzesło do jej krzesła. Zagłębili się w rozmowie. Kiedy Seymour skończył przeglądanie materiałów, miał w głowie całkowity obraz umocnień sektora i ich rozmieszczenia. Przyznać musiał, że najbardziej pedantyczny kierownik akcji wywiadowczej, nie mógłby wymagać więcej od rozpracowującego odcinek agenta. Spojrzał z podziwem na drobną figurkę siedzącej przy nim kobiety.

– Kiedy zdążyła pani dowiedzieć się o tym wszystkim?

– Nie przyszło mi to wcale tak trudno. Mieszkam od półtora roku w rejonie fortyfikacji, a poza tym jestem kochanką dowódcy stacjonowanej tam kompanii. Jak pan widzi, cała sprawa nie jest, aż tak skomplikowana.

Powiedziała to takim tonem, jak gdyby chodziło jej o podanie popielniczki. Seymour chciał coś powiedzieć, lecz zająknął się i zaczerwienił. Zauważyła to.

– Dziwią pana zapewne moje słowa. I ja kiedyś spojrzała bym ze zdumieniem na kobietę, która swobodnie przyznawałaby się do tego rodzaju przeżyć. Wojna nie jest czymś wzniosłym. Ktoś musi wykonywać brudną robotę. Zresztą... – machnęła ręką – zmieńmy temat. Ciekawa jestem, co słychać z pańskim kolegą. Wie pan zapewne, że miało was lądować dwóch?

– Tak, wiem – wciąż jeszcze myślał o przyczynie, która skłoniła tę piękną, inteligentną dziewczynę do tego rodzaju postępowania. – Powinien już dawno być na miejscu. Czy pani ma jakiś sposób dowiedzenia się o jego losie.

– Zobaczymy. Jeżeli nic mu się nie stało, powinien wkrótce dać znak życia. Jego punkt kontaktowy może nadać szyfrowaną wiadomość telefoniczną do najbliższej wsi, a stamtąd przyjedzie rano goniec na rowerze. Która godzina

Spojrzał na zegarek.

– Dwadzieścia po czwartej! Nie spodziewałem się, że jest tak późno.

– Umówiłam się z Michelem, że o ile nic nie przewidzianego nie zajdzie, zejdzie tu punktualnie o siódmej rano. O ileby nie przyszedł, będziemy czekać. Powietrza nam nie zabraknie, a jedzenia jest pod dostatkiem na dwa tygodnie. – Kiedyś siedzieliśmy tu osiem dni. Odbywał się wtedy transport lotników zbiegłych z obozu jeńców. Niemcy nie wiadomo skąd, dowiedzieli się, że ukryto ich gdzieś w okolicy. Przez tydzień całe nadbrzeże roiło się od patroli i cywilnych szpiegów. Tu byli jakieś trzydzieści razy.

– Mam nadzieję, że tym razem będzie to trwało trochę dłużej – Seymourowi powrócił dobry humor – będę miał przyjemność stałego przebywania w pani towarzystwie, a poza tym nikt nie będzie mi miał za złe, że nie siedzę w Londynie za najobrzydliwszym z biurek i nie piszę nikomu nie potrzebnych głupstw.

Roześmiała się. – Niech pan prosi Boga, żeby nie wysłuchał tej prośby. Najdalej za dwa dni musicie panowie być z powrotem. Tak przynajmniej obliczył to sobie człowiek wysyłający nam meldunek radiowy o waszym przybyciu.

– Oni tam w sztabach wyobrażają sobie tę pracę, jako robotę, która nie wymaga niczego, prócz skoku na ziemię, treściwej rozmowy i natychmiastowego powrotu.

– Z naszego punktu widzenia mają słuszność. Proszę się nie gniewać, ale muszę wyznać, że troska o bezpieczeństwo wszelkiego rodzaju pasażerów na gapę wcale nie ułatwia nam pracy.

– Niestety, nic na to nie mogę poradzić. Co gorsze, mam wrażenie, że jest pani skazana na jeszcze kilka godzin mojego towarzystwa.

– Nawet na więcej. Mam pozostać z panem, aż do ostatniej chwili pańskiego pobytu we Francji. Proszę nie zapominać, że gdyby wpadł pan wraz z tymi papierami, owoce mojej prawie dwuletniej roboty przepadłyby razem z panem. No, ale nie przejmujmy się. Sądzę, że należy nam się trochę jedzenia i wypoczynku.

Wstała od stołu i ruszyła w kierunku szafy. Po chwili powróciła niosąc kilka puszek z konserwami, chleb i herbatę.

– Niech pan zajmie się ich otwarciem. Ja, tymczasem nastawię wodę.

Wetknęła w ścianę kontakt elektrycznej maszynki i wyszła z garnuszkiem do łazienki. Seymour zabrał się do rozpruwania kluczem puszek, podziwiając w duchu zmysł praktyczny człowieka, który zbudował i zaopatrzył podziemną salę.

Po kilku minutach siedzieli już za stołem jedząc. Ponieważ nieznajoma nie odzywała się, Seymour milczał także, był zresztą głodny i wchłaniał jedzenie z apetytem wygłodniałego zwierzęcia.

– No, jakże panu smakuje posiłek w „wygłodzonej Europie“?

– Nadzwyczajnie. Muszę przyznać, że w Londynie nie zawsze można zjeść tak dobrze przyrządzone jedzenie, ale kładę to oczywiście na karb pani umiejętności.

Roześmiała się.

– Dawno już nie słyszałam komplementu od kogokolwiek – Seymour mimo woli pomyślał o dowódcy niemieckiej załogi CD–5 – muszę przyznać, że widok ludzi wolnych przywraca mi na kilka godzin chęć do życia.

– Czyżby nie miała jej pani?

– Ja? – roześmiała się wesoło, jak gdyby mówili o sprawach najzupełniej błahych – ja już dawno jestem umarła. Rozmawia pan w tej chwili z mumią.

– Hm... jak na mumię wygląda pani zupełnie dobrze, aż za dobrze nawet, powiedziałbym – mimo wesołego tonu jakim prowadzili rozmowę, kapitan wyczuł, że za słowami młodej Francuzki, kryje się jakiś dramat.

– Niech pana nie łudzą pozo...

Nie dokończyła. Zobaczył, że wzrok jej utkwiony jest w jakimś punkcie poza jego głową. Odwrócił się szybko. Na ścianie płonęła mała czerwona lampka.

– Co to znaczy? – nie zauważył poprzednio, aby w tym miejscu paliło się jakiekolwiek światło.

– Alarm – głos miała spokojny, lecz Seymour wyczuł w nim nikłą nutkę niepokoju. – Lampka ta zapala się w chwili, kiedy przekręci się kontakt przy dużym kandelabrze w jadalni na górze. Czyni się tak jedynie w tym wypadku, kiedy do domu zbliżają się nieznani ludzie. Seymour wstał z krzesła i cicho przeszedł do tapczanu. Siadł na nim.

– Czy mogę przydać się pani do czegoś? Może trzeba będzie coś przedsięwziąć?

– Nie. Na razie nie ma nic do roboty, prócz czekania. Przez dwa lata nikt nie wpadł na ślad przejścia. Nie widzę powodu, aby właśnie pan miał mieć pecha. Rozmawiać możemy swobodnie. Nie ma na świecie człowieka, który mógłby nas usłyszeć. Jeżeli ktoś wejdzie na schody pod beczką usłyszymy dzwonek alarmowy.

Wstał i wziął ze stołu pistolet. Granaty położył obok siebie na kocu. Zapalił papierosa, ale zgasił go zaraz i pytająco spojrzał na młodą kobietę.

– Czy można zapalić? Wydaje mi się, – że, jeżeli pokój ma jakieś przewody wentylacyjne, to siłą rzeczy muszą wychodzić one na zewnątrz. Dym mógłby zostać zauważony.

– Proszę swobodnie palić. Człowiek, który wybudował ten schron, mieszkał w nim przez pół roku, temu należy przypisać wszystkie udogodnienia.

– Dzięki Bogu! – Ponownie przytknął zapałkę do „Gauloisa“. Nagle światło zgasło. Pokój zaległy ciemności.

– Co się stało?

– Nie wiem – głos jej nie miał poprzedniej pewności siebie. Na zewnątrz panowała cisza. Mały, czerwony płomyczek żarzącego się papierosa poruszał się w ręce Seymoura miarowym ruchem, podnosząc się na wysokość ust. Gdzieś w górze był nieubłagany nieprzyjaciel. co się tam mogło dziać? Gdzie był w tej chwili Jan? Na dworze musiał być już dzień. Seymour przytknął papierosa do tarczy zegarka.

– Siódma za dziesięć – głos jego zabrzmiał głucho i rozpłynął się bez echa w mroku. Nie odpowiedziała, ale usłyszał, że podnosi się z krzesła i idzie w jego kierunku. Usiadła niedaleko.

– Niech mi pan da papierosa.

Wyjął papierosa z pudełka i podał jej w palcach. Dotknęła ręką jego dłoni i natychmiast cofnęła ją.

– Porozmawiajmy o czymś. Ta cisza działa mi na nerwy.

– Ponieważ nie znamy się prawie i prawdopodobnie nigdy w życiu nie spotkamy więcej, opowiem pani pewną historię. Niedawno spotkałem kobietę. Nie kocham jej, lecz coś zmusza mnie do myślenia o niej. Nie wiem, czy ona mnie kocha, ale obawiam się, że tak jest. Problem polega na wewnętrznym niepokoju, jaki mi zadaje cała ta historia. Wydaje mi się, że nie potrafię żyć bez tej kobiety, a jednocześnie nie widzę możliwości pozostania z nią.

– Czy jest ona pana kochanką?

Seymour zaczerwienił się pomimo ciemności. To bezwzględne pytanie wytrąciło go nieco z równowagi. Zły był na siebie, że pozwolił obcej kobiecie wejść w tajniki jego myśli i grzebać się w nich. Nigdy nie przypuszczał, że w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, w chwili kiedy kilkanaście metrów ponad nimi znajdowali się ludzie mogący w ciągu kilku minut stać się przyczyną zguby ich obojga, mówić będą o tego rodzaju sprawach. Odpowiedział:

– Tak. Jest ona moją kochanką. Dlaczego pani o to pyta?

– Pytam dlatego, że mężczyzna myślący o kobiecie robi to zwykle dla jednej z dwóch przyczyn. Jeżeli jej jeszcze nie posiadł, marzy o tym aby ją posiadać. Jeżeli już ją posiadł, myśli o minionej rozkoszy i o tym, by posiąść ją znowu. Trwa to tak długo, póki nie wypali się pożądanie, potem następuje przesyt, a z nim zanik wyżej wymienionych myśli.

– Co za cyniczne podejście. Zdumiewa mnie pani raz po raz.

– Niech pan nie nazywa tego cynizmem. Mówi przeze mnie zwykła znajomość życia. Gdybym opowiedziała panu moje dzieje od dnia wybuchu wojny do chwili dzisiejszej, nie dziwiłby się pan niczemu.

– Niech więc pani mi je opowie, oczywiście, jeżeli nie ma w nich nic takiego, co by pani chciała zatrzymać dla siebie.

– Mogę powiedzieć panu wszystko. Nie dlatego abym przykładała specjalną wagę do swoich zwierzeń i nie z chęci wywnętrzenia się. Po prostu, jak pan słusznie zauważył, nie znamy się i nie zobaczymy, mam wrażenie, już nigdy. Jest to taki sobie dramacik młodej dziewczyny, jakich zapewne rozegrało się podczas tej wojny tysiące. Ale mniejsza o to, jeżeli chce pan posłuchać, mogę go panu opowiedzieć.

– Ależ proszę.

– A więc – zaczęła spokojnym, równym głosem – na miesiąc przed wybuchem wojny wyszłam za mąż. Poznałam się z mym mężem na Sorbonie. Uczęszczaliśmy na ten sam wydział. W dwa tygodnie po wybuchu wojny został on zmobilizowany. Oczywiście, aby historia moja była bardziej ckliwa musze panu powiedzieć, że odprowadzałam go na stację z kwiatami w ręku i ze łzami w oczach. W kwietniu przyjechał na kilkudniowy urlop i to był ostatni raz, kiedy widzieliśmy się. Potem przyszła ofensywa niemiecka. O mężu moim ślad zaginął. W miesiąc po zakończeniu działań wojennych przyszedł do mnie pewien człowiek, oficer tej samej kompanii, w której służył mój mąż i przyniósł mi jego papiery oraz skrawek rozpoczętego listu do mnie. Bomba trafiła w dom, w którym kwaterowali. Mój mąż znajdował się wewnątrz domu, lecz jego kurtka wisiała przy studni. W czasie nalotu ukrył się wraz z innymi w sieni nie chcąc, aby nieprzyjaciel mógł ich zaobserwować. W ten sposób zostałam wdową po poruczniku Jean Renard...

– Jak miał na imię pani mąż?

– Jean. Jean Renard.

– Proszę niech pani mówi dalej. Wydawało mi się, że nazwisko męża pani jest mi skądś znajome, ale od razu przypomniało mi się, że myślałem o kim innym.

Nie zauważyła widocznie lekkiego drżenia w jego głosie, gdyż nie zmieniając tonu ciągnęła dalej.

... potem zdecydowałam, że nie chcę i nie mogę żyć dalej. Niech mi pan wierzy, że kochałam mego męża tak, jak tylko kobieta może kochać mężczyznę. Chciałam popełnić samobójstwo. Ponieważ nie miałam w domu żadnego przyrządu, przy pomocy którego można sobie w łatwy sposób odebrać życie, postanowiłam wyskoczyć przez okno. Odsunęłam firankę i jak bohaterka romantycznego filmu sprzed dwudziestu lat, poczęłam ze łzami w oczach spoglądać na ulicę, którą tylokrotnie przemierzałam u ramienia mego ukochanego. Nagle zobaczyłam coś, co wpłynęło na zmianę mego postanowienia. Po chodniku szło dwóch niemieckich żołnierzy. Odeszłam od okna i zaczęłam się zastanawiać. Ostatecznie wykoncypowałam sobie pewne założenie, którego trzymam się, aż do dzisiaj. Otóż powiedziałam sobie, że jestem trupem. Ciało moje leży rozbite na chodniku, a dusza buja sobie tam, gdzie chcą ją widzieć teologowie. Ja sama jestem tylko nic nie znaczącym cieniem i wszystko to, co od tej chwili zrobię nie będzie zrobione przeze mnie, lecz przez jedyną cząstkę mej istoty, która pozostała na ziemi: przez chęć zemsty.Tego samego popołudnia udałam się do pewnej znajomej, o której wiedziałam, że ma kontakt z powstającym Ruchem Oporu i powiedziałam jej, że pragnę oddać się „bez reszty“ na usługi Ruchu. Po kilku dniach byłam już wtajemniczona. Od tego czasu pracuję bez przerwy. Dwa lata temu zaproponował mi pewien znajomy współpracę w wywiadzie. Zgodziłam się natychmiast. Obecnie jedyną moją myślą jest wyciąganie potrzebnych mi informacji z oficerów armii niemieckiej. Ponieważ jestem młoda i ładna udaje mi się to z reguły. Oczywiście muszę z nimi spać, gdyż inaczej sprawa nie szłaby tak prosto. Przychodzi mi to z łatwością. Nie jestem przecież żywym człowiekiem. Mam zresztą wewnętrzne przeświadczenie, że mój Jean mogąc widzieć to, co robię, rozgrzeszył by mnie. Przysięgłam sobie zresztą, że ostatni dzień wojny będzie ostatnim dniem mego życia. Wrócę wówczas do mego małego mieszkania i skoczę z tego samego okna, z którego miałam skoczyć przed czterema laty. To wszystko.

Seymour słuchał z zapartym oddechem.

– Czy mąż pani nie był przypadkiem wysokiego wzrostu. Miał jasne, niebieskie oczy i pociągłą twarz?

– Tak. Czy znał go pan?

– Nie wiem, czy to ten sam. Człowiek, którego znałem pod tym nazwiskiem; miał zwyczaj powtarzania niektórych słów w zdaniu po dwakroć. Coś w rodzaju: „Siadajcie panowie, siadajcie“, albo: „Jestem Jean Renard, tak, Jean Renard“.

– To on! To na pewno on. Pamiętam, że śmiałam się z tego nawyku podczas naszych narzeczeńskich czasów. Więc pan go znał?

Jej sztuczny spokój pękł. Rozpłakała się. Przez głowę Seymoura myśli przelatywały tłocząc się i popychając nawzajem. A więc kapitan Jean Renard, członek międzyalianckiego wydziału wywiadowczego i jego obecny przełożony był mężem tej kobiety. Czy mógł jej powiedzieć teraz, kiedy spaliła za sobą wszystkie mosty i postawiła się poza nawiasem życia społecznego, że zna jej męża i, że ten ostatni znajduje się obecnie w Londynie? Czy mógł powiedzieć po powrocie temu wesołemu człowiekowi o jasnych, myślących oczach, że widział we Francji jego żonę, która jest obecnie kochanką niemieckiego kapitana, przez dziwny zbieg okoliczności, dowódcy tego samego sektora, któremu Renard poświęcał lwią część swej pracy? Co miał robić?

Marianne otarła łzy. W ciemności słyszał jej przyspieszony oddech.

– Czy... czy dawno widział go pan po raz ostatni. Zapewne znaliście się podczas jego kawalerskich czasów. Inaczej znałabym pana.

Seymour zaczerpnął powietrza jak pływak, który zanurzyć się musi na nieznaną głębokość.

– Widziałem Jeana Renarda wczoraj, na pięć minut przed startem mego samolotu.

Krzyknęła cicho i w ciemności pochwyciła go kurczowo za rękę.

– Co pan powiedział???

– Powtarzam pani, że widziałem człowieka o nazwisku Jean Renard wczoraj.

Drżała tak, że Seymour przestraszył się.

– Na miłość boską, niech się pani nie denerwuje. Może to wszystko polega na nieporozumieniu. Ostatecznie mógł to być ktoś, kto znał pani męża, lub nie znał go w ogóle, a przybrał sobie ten pseudonim przypadkiem. Wielu oficerów francuskich robi tak, nie chcąc narażać pozostawionych w kraju rodzin na represje.

– Nie, nie, nie to nie może być on! Boże, Boże! Czemu mi pan o tym powiedział?

– Proszę mi określić, z jak najdrobniejszymi szczegółami jego wygląd zewnętrzny, może wtedy będę mógł pani powiedzieć... – urwał nagle. Jak błyskawica przemknęła mu w myśli scena na lotnisku. Renard miał na ręku tatuaż!!!

– Czy mąż pani nie miał żadnego znaku szczególnego?

– Tak. Małe serduszko wytatuowane na dłoni. – Zrobił to sobie jeszcze w czasach narzeczeńskich i wyrył w nim...

– Inicjały „M.R.“, czy tak?

– Tak – powiedziała bardzo cicho. Seymour usłyszał jak osuwa się z tapczanu na podłogę. Po omacku wyciągnął rękę i przytrzymał ją. Zemdlała. Wstał i przy świetle zapalonej zapałki ruszył potykając się do łazienki. Zaczerpnął wody do stojącego na umywalni kubka i spryskał nią twarz nieprzytomnej. Poruszyła się. Po chwili usłyszał jej cichy głos.

– Już mi lepiej. Proszę powtórzyć wszystko to, co pan powiedział poprzednio. Chcę się upewnić, że nie śniłam.

– Zadziwił go jej odzyskany w tak krótkim czasie spokój. Powtórzył jej cały przebieg ich rozmowy. Kiedy skończył nie poruszyła się. Zapadło milczenie. Nagle zapłonęło światło. Seymour zmrużył oczy. Otworzył je po chwili i skoczył błyskawicznie naprzód. Kobieta stała obok tapczanu. Jego automatyczny pistolet unosił się powoli w jej dłoni. Lufa dotknęła skroni dziewczyny. W chwili kiedy pociągnęła za spust ręka Seymoura podbiła broń. Pistolet wyleciał wysoko w górę i upadł z trzaskiem na podłogę. Dym wystrzału rozwiał się powoli. Z sufitu opadały drobniuteńkie kawałki tynku.

– Czy pani oszalała?

Stała blada i groźna patrząc nań złymi, iskrzącymi się oczyma.

– Kto pana upoważnił do wchodzenia w moje życie

Seymour podniósł pistolet.

– Przede wszystkim nie sądzę, aby potrzeba było specjalnego upoważnienia w wypadkach tego rodzaju, po drugie nie rozumiem dlaczego musi się pani zastrzelić akurat w tej chwili i to z mojego przydziałowego pistoletu?

Wiedział, że ośmieszenie może być w tej sytuacji najlepszym ratunkiem. I rzeczywiście na twarz niedoszłej samobójczyni wystąpił ceglasty, żywy rumieniec.

– Wiem dlaczego pan to wszystko mówi, chce pan odwrócić moją uwagę od myśli o odebraniu sobie życia. Proszę mi wierzyć, że nie jestem histeryczką. Szczęśliwa jestem, że Jean nie zginął wówczas, podczas bombardowania. Wiem jednak, że nigdy nie będę mogła go zobaczyć. Po tym wszystkim, co stało się od czasu, kiedy widziałam go po raz ostatni, nie mogłabym go dotknąć. Jestem brudna, a brudu tego nic nie jest w stanie zmyć.

– Myli się pani – Seymour podszedł do niej i wziął ją delikatnie za ręce. – Słyszałem pani opowiadanie i mogę szczerze powiedzieć, że gdyby była pani moją żoną i gdybym wiedział wszystko to, co mi pani mówiła, byłbym dumny. Wszystko to, co pani uczyniła kosztem największej ofiary, na jaką uczciwa kobieta może się zdobyć, uratuje w przyszłości życie tysiącom młodych, dzielnych ludzi, którzy przybędą z pierwszą falą atakujących wojsk i zdani będą wyłącznie na informacje uzyskane przez panią lub też, przez kogoś innego równie odważnego i gotowego do poświęceń jak pani. Mąż pani jest, o ile podczas naszej krótkiej znajomości mogłem osądzić, człowiekiem o wysokiej inteligencji i umiarze. Ma pani teraz dwie drogi przed sobą: jedna: to w dniu spotkania powiedzieć mu o wszystkim, druga: to utrzymać go w nieświadomości. Możecie przecież wyjechać do kolonii, lub gdzie indziej, daleko od Francji, gdzie nie będzie wisiała nad panią możliwość obmowy ze strony przypadkowych osób. Człowiek taki jak pani, mogący prowadzić odpowiedzialną pracę wywiadowczą w najtrudniejszych warunkach, będzie mógł chyba z równym powodzeniem pokierować własnym życiem. Nie jest sztuką palnąć sobie w głowę ze słowami: „nie mam innego wyjścia“. Sztuką jest tego wyjścia poszukać.

– Czy naprawdę pan tak myśli?

– Proszę mi wierzyć, że każde słowo, jakie przed chwilą wypowiedziałem, było wynikiem mego najgłębszego przekonania. Nie chcę patrzeć na tragedię dwóch osób, które mogą być szczęśliwe.

– Dziękuję panu – wyciągnęła do niego rękę – pomyślę jeszcze nad tym. Proszę mi przyrzec coś.

– Słucham panią.

– Proszę mi przyrzec, że nie powie pan mojemu mężowi o naszym spotkaniu.

Popatrzył na nią uważnie.

– Przyrzekam – powiedział wreszcie – ale w zamian za to, pani także musi się zobowiązać do czegoś.

Do czego?

– Da mi pani teraz słowo, że nie spróbuje pani zrobić żadnego głupstwa jak przed chwilą.

– Dobrze. Będę czekała na wiadomości od pana. Jeżeli wyczuje pan, że warto zaczynać życie od nowa, uwierzę panu. Sama zresztą nie wiem, co zrobię... – nagle przerwała i twarz jej ponownie powlekła się kredową barwą. – Zapomniałam o jednym. Przecież w tej chwili nie będę mogła powrócić do poprzedniej roli! Czy pan wie co to znaczy?

Zasępił się. Rzeczywiście, sytuacja była trudna, z jednej strony nie mógł poradzić jej, aby powróciła teraz w ramiona niemieckiego oficera, z drugiej, nie wolno mu było namawiać kluczową osobę rozpracowującą CD–5, do ucieczki z terenu.

– Czy przełożeni nie będą chcieli zrozumieć trudności na jakie napotka pani obecnie?

– Nie wiem. Może? – Usiadła na tapczanie i ukryła twarz w dłoniach. Seymourowi cała ta scena wydała się nagle niesamowita. Gdyby ktoś opowiedział mu o tego rodzaju wypadku nie uwierzyłby, że podobne powikłania mogą mieć miejsce w rzeczywistości. Niedawne emocje związane ze skokiem i lądowaniem, a później z obławą, która gdzieś na górze trwała nadal, tkwiły w nim nadal. Spojrzał na czerwoną lampkę. Paliła się nadal, świadcząc, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Przeniósł wzrok na zegarek. Była dziesiąta rano. A więc całą noc i ranek przesiedzieli tutaj. Chciał zrekonstruować sobie przebieg rozmowy od chwili zgaszenia światła, lecz myśli poczęły mu się plątać tak, że nie umiał powiedzieć w końcu, które z nich pierwsze wpadło na nazwisko Renard. Siadł ciężko na tapczanie, W tym momencie czerwona lampka zgasła.

– Alarm minął. – Powiedział to półgłosem, jak gdyby nie chcąc jej przeszkodzić w rozmyślaniach. Podniosła głowę i zobaczywszy, że sygnał zgasł, zerwała się na nogi.

– Zaraz powinien nadejść Michel.

Rzeczywiście po chwili usłyszeli cichy dźwięk dzwonka alarmowego. Ktoś zapukał czterokrotnie do drzwi. Seymour sięgnął po pistolet. Marianne uspokoiła go przeczącym skinieniem głowy. Otworzyła drzwi. Do pokoju wszedł człowiek, który towarzyszył jej podczas spotkania z kapitanem.

– Czy już po wszystkim?

– Tak. Łazili po polu przez całą noc. Dwóch weszło do domu, ale nie siedzieli długo. Rozejrzeli się trochę po kątach i wypili ostatnią butelkę „calvadosu“. Potem jeden wlazł nawet do piwnicy. Zdaje mi się, że nie szukał spadochroniarzy, a tylko chciał znaleźć butelkę wina. Cała historia skończyła się dwie godziny temu, ale wolałem zaczekać. Posiedźcie tu jeszcze, a ja tymczasem pójdę na górę i poczekam na łącznika ze wsi. Pański kolega powinien dać znak życia.

Wyszedł. Znowu zostali sami.

– Powinien pan się trochę przespać. Po zmroku rozpoczniemy marsz w kierunku wybrzeża. Ma was przejąć łódź rybacka i dowieźć do czekającej łodzi podwodnej. Radzę więc trochę wypocząć.

– A pani? Przecież będzie pani nam towarzyszyć.

– Ach, ja! Ja i tak nie będę mogła usnąć. Spotkamy się może jeszcze kiedyś, a wtedy będę mogła panu podziękować. Zanim nie przemyślę wszystkiego gruntownie nie chcę, aby Jean dowiedział się czegokolwiek o mnie.

– Mam myśl – Seymour patrzył na nią z głębokim współczuciem – może umówimy się gdzieś, w przyszłości. Ja przez ten czas dołożę wszelkich starań, aby wybadać sytuację. Jeżeli da mi pani znać, że zdecydowała się pani na spotkanie z mężem, powiem mu gdzie panią znaleźć.

– Dobrze, może tak będzie najlepiej. Jeżeli będę żyła i chciała się z nim widzieć, może mu pan powiedzieć, że spotkać mnie będzie mógł każdego dnia, po uwolnieniu Paryża, o godzinie dziesiątej wieczór pod Łukiem Tryumfalnym. Będę się tam modliła nad Grobem Nieznanego Żołnierza. A więc niech pan czeka na wiadomość.

Pochyliła głowę i cichym, złamanym głosem dokończyła – Nie ma pan pojęcia jak bardzo czuję się winna. Mogłam przecież wiedzieć, że on żyje. Nikt nie widział jego zwłok. Dałabym pół życia, by móc zobaczyć go i powiedzieć, że nie ciąży na mnie żadna skaza.

– Proszę mi wierzyć, że spełnię wszystko to, o co mnie pani prosi. Żałuję, że nie mogę dla pani uczynić więcej.

Wyciągnął do niej rękę. Przyjęła ją i uścisnęła mocno.

– Nie wiem, co bym zrobiła bez pana.

– Wierzę, że wszystko będzie dobrze.

Podniosła na niego oczy pełne łez.

– Dziękuję panu. Nigdy nie zapomnę tych słów.

Загрузка...