Rozdział Xiv: Niespodziewani goście

Seymour siedział nieruchomo. Od dziesięciu minut czekał na sygnał, lecz w słuchawkach nie zadźwięczał żaden głos. Oparł się plecami o maszt antenowy i raz jeszcze rozpoczął:

– Marta... Marta ... Ewa szuka Marty... Ewa szuka Marty... Odpowiedziało mu milczenie.

...Marta... Marta... Ewa szuka Marty... Ewa szuka Mar...

Nagle w słuchawkach zabrzmiał daleki, przytłumiony głos:

...sto dwadzieścia jeden... sto dwadzieścia jeden... Marta szuka Ewy... Marta szuka Ewy...:

– Halo! – Seymour gwałtownie pokręcił gałką wzmacniacza. – Halo! Tu Ewa... tu Ewa... król zmarł nad ranem... król zmarł nad ranem... halo... Czy mnie słyszycie?... czy mnie słyszycie?... Król zmarł nad ranem...

To było hasło. W obozie ucichły rozmowy. Dwóch kłócących się żołnierzy zamarło w bezruchu z otwartymi ustami.

W słuchawkach zabrzmiał kobiecy głos. Speakerka radiostacji „France Libre“ mówiła:

... król nie zmarł... król nie zmarł... umrze dziś wieczór... umrze dziś wieczór...

To był odzew. Teraz miała rozpocząć się zasadnicza rozmowa. Seymour położył na kolanach bloczek i ołówek. Głos ciągnął dalej:

– Dziś o pierwszej w nocy, to znaczy za dziesięć godzin, Jaguar spotka się z Dorotą... Jaguar z Dorotą... Czy słyszycie?...

– Tak. Słyszę was dobrze. Proszę nadawać dalej...

– Jaguar przybędzie z dwoma kolegami... z dwoma kolegami... będzie miał ze sobą koszyk... koszyk malin... i krokiet... krokiet... to wszystko... czy będziecie nadawać?... czy będziecie nadawać?...

– Tak... poproście Jaguara, żeby włożył do koszyka angielskie papierosy... angielskie papierosy... bo tych nie mogę palić... nie mogę palić...

W słuchawkach zabrzmiał oddalony śmiech.

– Niech pan nie prowadzi prywatnych rozmów z narażeniem na szwank dobrej opinii naszych ludzi. Postaram się zrobić, co będzie można – po tym szybko wypowiedzianym zdaniu, głos wpadł znów w powolne stereotypowe brzmienie. – ...Halo!... Marta mówi do Ewy... Marta mówi do Ewy... kończymy odbiór... kończymy odbiór...

... Halo!... Ewa mówi do Marty... Ewa mówi do Marty... odebrano bez zakłóceń... odebrano bez zakłóceń...

Seymour zdjął z uszu słuchawki i położył je na kolanach. Wstał powoli i z szyfrem w ręku udał się do dowódcy oddziału. Brodaty kapitan siedział na pniu paląc wielką wiśniową fajkę. Anglik podszedł do niego wymachując rękami.

– Wielki Boże! Skąd bierze pan taki ohydny tytoń?

– To nie jest tytoń. To czysta kora brzozowa suszona i preparowana na słońcu. – Kapitan spojrzał z zainteresowaniem na kartkę w ręku Seymoura. – Co tam słychać w wielkim świecie?

– Są wiadomości. Dziś w nocy będzie lądowanie. Otrzymamy dwóch ludzi z dyspozycjami i może parę paczek angielskich papierosów, o ile speakerka ma tak przyjemne serduszko jak głos. Broń także ma być przysłana. Nie wiem tylko jaka.

– To dobrze. Wolałbym więcej broni, a mniej tych przemądrzałych młodych ludzi z instrukcjami – westchnął głęboko i zaciągnął się wypuszczając w stronę Seymoura olbrzymi kłąb dymu.

– Niech mi pan powie, kiedy się to wszystko nareszcie skończy?

– Mam wrażenie, że już niedługo. Jakby nie było, stoimy pewną nogą na ziemi francuskiej.

– Właśnie o to chodzi – Francuz pokiwał głową z wyrazem dezaprobaty. – Nie rozumiem dlaczego stoicie? Czy nie można było przez te wszystkie lata wyprodukować dostatecznej ilości broni, aby teraz dać tym Boszom dobrze w tyłek? Mam wrażenie, że zanim pańscy rodacy tu przybędą, Niemcy wytłuką nas jak wróble. Sam pan chyba rozumie, że lasy w rejonie St. Quentin to nie puszcza południowo–amerykańska, a Somma to nie Amazonka. Jeżeli Niemcom przyjdzie do głowy zrobić na tym obszarze przyzwoitą obławę przy udziale dwóch, trzech dywizji wojska, wtedy nie zobaczymy już końca wojny.

– Nie obawiam się o to. Gdyby Rommel miał w tej chwili do dyspozycji trzy dywizje wojska, na pewno nie bawiłby się w okrążanie małych, nie mających wielkiego znaczenia oddziałów partyzanckich, a pchnąłby je natychmiast na front.

– Niech pan nie będzie zanadto przekonany. Niemcy także nie śpią i zbierają rezerwy. Jedyny wypadek, jakiego się obawiam, to możliwość ich ataku na przyczółek i zepchnięcie aliantów do morza.

– Wątpię. Nie mają na to koniecznej przy tego rodzaju operacji przewagi lotniczej, a wybrzeże leży pod osłoną ciężkich jednostek floty anglo–amerykańskiej.

– Daj Boże... daj Boże... – kapitan zamilkł i otoczył się chmurą dymu. Seymour poszedł w kierunku swego szałasu. Przeleżał w nim do wieczora myśląc. Nie rozumiał dlaczego tu się znajduje. Po uderzeniu aliantów na Caen, cofnął się wraz z człowiekiem działającym pod kryptonimem „Albatros 4“. W Argentan rozstali się. Tam został na mocy rozkazu pochodzącego z centrali, przeniesiony do operowania nową radiostacją zainstalowaną w lasach, przy grupie „Maquis“. Od tego czasu siedział tu prawie bezczynnie zajmując się przyjmowaniem depesz z Anglii. Wreszcie przedwczoraj otrzymał rozkaz osobisty. Brzmiał on:

„K zaczeka na Jaguara. W koszyku będzie miał zmianę...“

Teraz właśnie miał nadejść samolot. Seymourowi stanęła w oczach postać Elżbiety. Dziwnie łatwo przeszła mu ta namiętność. Wiedział jednak, że przy najbliższym spotkaniu zmysły owładnęłyby nim na nowo.

Nadeszła noc. Oddział przygotował się do drogi. Zrzutowisko oznaczone w kluczu szyfrowym kryptonimem „Dorota“, leżało o kilka kilometrów na wschód od obozu. Ruszyli gęsiego z radiostacją pośrodku. Po dwugodzinnym marszu przybyli na miejsce. Lotnisko „Dorota“ była to wielka polana leśna, na której swobodnie mógł wylądować i wystartować bombowiec typu „Mitchell“ lub jakikolwiek samolot wywiadowczy. Co prawda okolice były gęsto zamieszkałe i lądowania samolotu nie dałoby się dobrze ukryć, lecz od czasu inwazji nie przejmowano się już zbytnio Niemcami. Małe oddziały policji stacjonowane po miasteczkach i większych wsiach nie mogły w nocy zaatakować dużego lasu. Prócz tego lotnictwo niemieckie było zupełnie niewidoczne tak, że przestano je brać w rachubę. Sto pięćdziesiąt kilometrów na zachód grzmiał front. Nie, stanowczo Niemcy nie byli już tymi samymi Niemcami, którzy wkraczali tu kiedyś pod osłoną potężnego lotnictwa i nie kończących się kolumn czołgów.

Zajęli stanowiska wokół polany. Wysunięte placówki penetrowały las chroniąc grupę od ewentualnych niespodzianek.

Powoli mijały minuty. Seymour spojrzał na fosforyzującą tarczę swego zegarka. Była dwunasta minut czterdzieści pięć. Włączył baterię aparatu. Nastawił falę i czekał cierpliwie. Znowu minęło pięć minut. Nagle w eterze zadźwięczał głos.

– Mewa szuka Rybitwy... Mewa szuka Rybitwy...

– Tu Rybitwa... tu Rybitwa... czekamy... tu Rybitwa...

Powtarzał jedno i to samo słowo bez przerwy. Uniósł na chwilę słuchawki. Nad horyzontem niósł się głos silników lecącego nisko nad ziemią samolotu. Spojrzał na kompas.

– Słyszę was... słyszę was... nadlatujecie z kierunku H 1,5... H 1,5...

Głos silnika potężniał z każdą chwilą.

– Nadlatujecie wprost na nas... wprost na nas... czy mnie słyszycie?

– Słyszymy... zapalcie światło sygnałowe.

Seymour dał znak zapaloną latarką. Jednocześnie, w kilku miejscach na krańcach polany zabłysły światełka. Samolot przeleciał powoli nad nimi i zawrócił wyłączywszy silniki.

– Tu Rybitwa... Czy widzicie dobrze światła?

– Widzę... schodzimy do lądowania... przygotować się do odbioru...

Maszyna przysiadła lekko na polanie i potoczyła się po trawie. Równocześnie rzucili się w jej kierunku specjalnie przygotowani do tego celu ludzie. Seymour zdjął z uszu słuchawki i pobiegł za nimi. Kiedy zbliżył się, ujrzał na ziemi kilka postaci. Pilot siedział wewnątrz i przynaglał wyładowujących do pośpiechu.

Po chwili wszystko było gotowe. Na przeciwległym krańcu polany zapaliło się światło. Jeden z ludzi siedział na najwyższym drzewie ukazując pilotowi wysokość, na jaką samolot musiał się wznieść natychmiast po starcie. Maszyna ruszyła. Po kilku sekundach Seymour zauważył, jak ciemny jej kontur przemknął ponad szczytami drzew. Odgłos silników ucichł w oddali. Wszyscy ocknęli się. Dowódca oddziału przynaglał do pośpiechu.

– Szybko panowie. Przed świtem powinniśmy być z powrotem w obozie.

Bez słowa ruszyli naprzód. Reszta ludzi rozrzuconych poprzednio wokół polany zamykała pochód. Seymour szedł przy swej radiostacji rozmyślając nad tym, jakie instrukcje mogli mu przywieźć dwaj nieznani goście. Był przedświt, kiedy weszli do obozowiska. Porozstawiano ubezpieczenia i wszyscy nie wyłączając nowoprzybyłych, ułożyli się do snu. O dziesiątej obudził go żołnierz przysłany przez dowódcę.

– Pan kapitan prosi.

Seymour zaklął i przetarł oczy. Droga weszła mu w kości. Był zziębnięty i niewyspany. Powoli wydobył się ze śpiwora. Na dworze lał deszcz. Kapitan zaklął ponownie i wciągnął nieprzemakalny płaszcz. Przeszedł przez wymarłe obozowisko i pochylając się nisko wsunął do szałasu komendanta.

– Czy nie mógł pan sobie wybrać innej pory do wzywania mnie. Przy tej pogodzie psa kulawego nie wyg...

Urwał i rozszerzonymi zdumieniem oczyma wpatrywać się począł w dwie siedzące za stolikiem postacie. One także zastygły ze zdumienia. Kapitan spojrzał pytającym wzrokiem na Seymoura, a potem na dwóch gości.

– Widzę, że panowie się znają...

Wtedy dopiero wszyscy trzej jednocześnie odzyskali głos. Jan zerwał się zza stołu i chwycił przyjaciela w objęcia.

– Seymour! Czy to możliwe?

– Tak, to ja we własnej osobie. Ale skąd, na miłość boską, wy się tu wzięliście?

– Po prostu spadliśmy z nieba. – Renard podszedł do Seymoura z wyciągniętą dłonią. – Wczoraj wieczorem wylądowaliśmy tu.

– Ach! Więc to wy byliście przyczyną mego piętnastokilometrowego spaceru! No! No! Prędzej bym się spodziewał samego Hermana Goeringa, niż was!

Brodaty kapitan także powstał od stołu.

– Widzę, że jestem świadkiem bardzo miłego spotkania. Nie ma innej rady, tylko trzeba wyjąć ostatnią butelkę koniaku dla „chorych“ i poświęcić ją na uczczenie tej okazji.

Jan popatrzył nań z uśmiechem.

– Nie miał pan za wiele kontaktu z polskimi spadochroniarzami, kapitanie. Nigdy w życiu nie ruszyłem jeszcze w drogę bez odpowiedniego zapasu alkoholu.

Wyciągnął z plecaka pękatą butelkę i ręką odbił korek.

Renard popatrzył nań z podziwem.

– Jak pan to robi, kapitanie? Mam wrażenie, że w pańskiej ojczyźnie fabrykanci korkociągów mają bardzo liche dochody.

Seymour roześmiał się.

– Nie widział pan go jeszcze otwierającego palcami butelkę piwa.

Jan spuścił skromnie oczy.

– Nie wszyscy mogą być jednakowo uzdolnieni. Jeden posiada talent do rysunków, inny do pisania. Mnie Bóg odmówił przyrodzonych zdolności prócz tej jednej.

– A to jest właśnie największa sztuka – brodaty kapitan klepał się po kolanach. – Widzę, że nareszcie zdecydowano się w Anglii aby zrzucać nam utalentowanych ludzi. Jeszcze dziesięciu takich jak pan, a wojna będzie wygrana.

Zasiedli do stołu. Podczas jedzenia Jan i Renard opowiedzieli Seymourowi o swoich przeżyciach. Patrzył na nich z zazdrością.

– Nie wyobrażacie sobie, co przechodziłem tam, na zapleczu, słuchając pierwszych salw naszych okrętów. Kiedy rano stało się jasne, że inwazja jest w toku, myślałem, że zwariuję. Jak na złość przyszedł dla nas wszystkich rozkaz ewakuacyjny.

W tym momencie przerwał mu Renard:

– A jej... czy pan nie widział?

– Nie.

Seymour porozumiał się z nim oczyma. Nikt z obecnych nie zauważył nawet tej przerwy.

W pewnej chwili Jan siedzący koło Seymoura powiedział cichym głosem:

– Mam dla ciebie smutną wiadomość.

– Jaką – serce kapitana zabiło niespokojnie. Czyżby ktoś w sztabie miał mu za złe niedyskrecję popełnioną wobec Elżbiety?

– Miss O'Connor została przed kilku dniami ciężko raniona przez bombę „V“.

– Czyżby? – głos Seymoura nie zdradzał wielkiego wzruszenia. W gruncie rzeczy był szczęśliwy, że nie stało się nic gorszego. – Biedne maleństwo. Jak się czuje?

– Kiedy ostatni raz byłem w szpitalu, do którego ją przewieziono, lekarz dyżurny powiedział mi, że stan jej jest beznadziejny.

Seymour pokiwał z politowaniem głową.

– ta wojna, to jednak straszna rzecz. Kiedy się pomyśli, że taka młoda dziewczyna jak ona musi odejść z tego świata, robi się człowiekowi smutno na duszy. – Nalał whisky do kieliszków.

– Koledzy. Mam nadzieję, że pomożecie mi w wychyleniu tego toastu.

Unieśli naczynia ku ustom.

– A więc, za szczęśliwy pobyt na tamtym świecie panny Elżbiety O'Connor, jednej z najmilszych i najciekawszych kobiet jakie znałem!

Kiedy wypili, Jan zauważył, że w oczach Seymoura błyszczą dwie wielkie łzy.

Takie było podzwonne agentki występującej w kronikach Abwehry pod numerem „B–432“.

Po chwili wyszli przed namiot. Wypogodziło się trochę. Deszcz przestał padać, a na południu chmury poczęły się przecierać, ukazując postrzępione skrawki nieba. Idąc rozpoczęli rozmowę.

– Czy macie dla mnie jakieś nowe instrukcje? – rozpoczął Seymour – Dwa dni temu nadano nam wiadomość, że samolot ma przywieźć je dla mnie.

– Tak. – Renard uśmiechnął się – został pan członkiem naszego „przedsiębiorstwa“. Jest moc roboty na tym terenie. Cieszę się bardzo, że trafiliśmy właśnie na pana... ach tak! – przypomniał sobie po chwili – mam tutaj pudełko do oddania człowiekowi prowadzącemu radiostację. Czy nie chodzi tu przypadkiem o pana?

– Oczywiście! Ciekaw jestem, co w nim może być?

Udali się do namiotu kapitana, gdzie Jan i Renard mieli złożone swoje rzeczy. Ten ostatni wyjął z walizki długie, zawinięte w papier pudełko. Seymour otworzył je szybko. Wewnątrz znajdowały się równo poukładane pudełka papierosów.

– Dostaliśmy to tuż przed odlotem. Jakaś Francuzka przekazała je podobno, na kilka godzin przed naszym wyruszeniem. Oczywiście musiała być ściśle skontaktowana z grupą operacyjną w tym rejonie, gdyż w innym wypadku nie wiedziałaby o naszym odlocie. Oficer z „Intelligence“ telefonował podobno w różne miejsca po otrzymaniu tego pakietu, w końcu jednak wręczył go nam przed samym odlotem. Widocznie osoba wysyłająca była wysoko postawiona i zasługująca na zupełne zaufanie.

Seymour roześmiał się.

– Tak, to nasza speakerka radiostacji „France Libre“. Obsługuje ona krótkofalówkę, która utrzymuje z nami kontakt. Wszędzie poznałbym ją po głosie. Wczoraj prosiłem pod koniec audycji o papierosy. Nie mogę palić tutejszego świństwa.

– No pomyślcie tylko – śmiał się Renard. – Jeżeli Niemcy przejęli tę rozmowę, połamią sobie zęby nad odszyfrowaniem jej. Żaden zdrowo myślący człowiek nie będzie przypuszczał, że chodziło panu po prostu o papierosy. Pierwszy raz słyszę coś takiego!

Seymour zaciągnął się głęboko.

– Chodźmy do mojego namiotu. Chciałbym z wami pogadać o „interesach“.

Kiedy rozsiedli się na kocach, Jan zagaił rozmowę:

– Jesteśmy tu, ni mniej, ni więcej, tylko po to, aby wyłuskać wszystkie wyrzutnie bomb „V1“ znajdujące się na tym obszarze. Według doniesień wywiadu, większość pocisków wylatuje z rejonu leżącego pomiędzy Brukselą, a Neufchatel, a więc z terenów położonych na zapleczu portów Calais i Boulogne. Okolice St. Quentin leżące na środkowej osi tego obszaru, lecz nieco w tyle, nadają się świetnie do „rozprowadzenia“ akcji. Jutro albo pojutrze przybyć tu ma oddział specjalnie wyćwiczonych „Commandosów“ z „Commando de France“. Będą oni pracowali wraz z nami nad unieszkodliwieniem wyrzutni. Powiadam ci, będzie zabawa!

Seymour nie był przekonany.

– No dobrze, ale jaką właściwie rolę ja mam grać w tym wszystkim? Od dawna już nie widziałem tak bardzo improwizującej instytucji, jak międzyaliancki wywiad. Człowiek nigdy nie wie, czego od niego właściwie chcą. Przez miesiąc robi się to, przez drugi miesiąc tamto, a właściwie nie robi się nic.

– Przypuszczam – zabrał głos Renard – że koncepcja naszych władz idzie po następującej linii postępowania: Ludzie ci (to znaczy: my) zakończyli swoje prace nad Sektorem CD–5. Nie można ich już zużytkować w kraju, gdyż w kraju pozostali jedynie ci, którzy zajmują się jego sprawami. Ponieważ panowie Seymour, Smolarski i Renard są ludźmi zaufanymi i członkami wywiadu, a poza tym posiadają wszyscy przeszkolenie bojowe typu spadochroniarskiego i znają język francuski, więc wyślemy ich na stanowisko, gdzie są obecnie najbardziej potrzebni: do likwidowania i węszenia za bombami rakietowymi. Jest to robota wywiadowcza mająca wiele wspólnego ze zwykłą akcją wojskową. Nasz wiek i wyszkolenie są czynnikiem dodatnim. Proszę także nie zapominać, że dla Anglii sprawa jak najszybszego opanowania ataków rakietowych jest bardzo ważna. Gdyby pan był w ostatnich dniach w Londynie przyznałby mi pan rację. Znowu, po trzech latach przerwy, ludzie zaczynają spać w tunelach kolei podziemnej. Wydano zarządzenia ewakuacyjne dla dwóch milionów kobiet i dzieci. Podczas pierwszych dziesięciu dni nalotów zginęło w samym Londynie ponad dwa tysiące osób.

– Jeśli tak, to tym lepiej – Seymour zatarł ręce – będzie moc zajęcia. O ile oczywiście wojska nasze nie przełamią się i nie wykończą tej całej imprezy.

– Hm... o ile miałem możność stwierdzić, to przed sierpniem nie należy liczyć na żadną poważniejszą akcję. Nie jestem fachowcem w tej dziedzinie, ale wyczucie mówi mi, że brak nam jeszcze wielu koniecznych czynników dla podjęcia decydującej ofensywy.

– Ano zobaczymy. – Jan nie brał dużego udziału w dyskusji. Przemyśliwał w tej chwili nad wprowadzeniem w życie otrzymanych przed wyjazdem instrukcji. Poza tym nęciła go bliskość „rodzinnego“ Lille, które było odległe nie więcej jak o sześćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym się znajdowali. Gdyby tak móc wyskoczyć i zobaczyć choćby na chwilę rodziców. Nie mieli od niego wiadomości już przez dłuższy czas. Przypuszczał, że kartka, którą wysłał kiedyś przez bawiącego w Anglii delegata Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, doszła do nich. Kiedy to było? Tak. Przypomniał sobie. Dwa lata temu. Oczywiście, jeżeli delegat kartkę wysłał i nie pochwyciła jej cenzura.

Tymczasem Seymour omawiał z Renardem sprawę zorganizowania akcji.

– Mamy tu FFI, które wie prawie wszystko, co dzieje się na terenie Francji. Są oni od lat już zorganizowani i mają doskonały aparat wywiadowczy. Przed wyjazdem byłem w ich biurze londyńskim. Niech pan zresztą nie zapomina, że ja sam jestem Francuzem i pełnię tylko chwilowo rolę oficera w „Intelligence“. Jesteśmy tu zresztą nie po to, by wziąć akcję w swoje ręce, lecz aby pomóc innym. Oddział „Commando“, który zostanie zrzucony w najbliższej przyszłości, także ma na celu dodanie specjalistów do akcji partyzanckiej. Jutro uzyskam widzenie z pewną kierowniczą osobistością na tym obszarze i omówię z nią plan działania. Do tego czasu, trudno mi określić, co będziemy, a czego nie będziemy robić. Renard skończył i zwrócił się do zatopionego w swoich myślach Jana:

– Czas na obiad, prawda? Uważam, że nic tak nie działa uspokajająco na nerwy, jak dobry posiłek.

Загрузка...