W tydzień po opisanych przez nas powyżej wypadkach, Seymour siedział na kanapie w mieszkaniu swego przyjaciela czekając cierpliwie, póki Jan, który przykładał wiele uwagi do swego wyglądu zewnętrznego, nie ukończy wreszcie toalety. W końcu, kiedy wszystkie czynności związane z myciem, czesaniem i czyszczeniem zostały zakończone, wyszli obaj na ulicę. Jan, który nabrał po wyjściu z domu doskonałego humoru, zagaił rozmowę.
– Ciekaw jestem, czego chce od nas ten Renard? Ostatecznie nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy odwiedzać go w biurze, po godzinach urzędowych. Przez całe siedem dni stał nad nami jak nad dziećmi i sprawdzał, czy nauczyliśmy się na pamięć takich albo innych fragmentów stołu plastycznego i tych wszystkich innych bzdur. Założę się, że jak zwykle w czasie wojny, wszystkie te wiadomości okażą się dla nas zbędne i w rezultacie wylądujemy w jakimś biurze, gdzie będziemy gnić, aż do zawieszenia broni.
– Nie wiem, czy masz słuszność. Może akurat dziś będziemy mieli możność wykazać, że nie spędziliśmy tego tygodnia jedynie na wyłudzaniu przydziałowych cygar.
– Może... Mówmy o czym innym. Jakże tam postępuje twoja znajomość z naszą piękną nieznajomą spod gruzów? Widziałem cię z nią wczoraj w restauracji u Lyonsa, nad herbaciarnią, a ponieważ nic o niej nie mówisz, mogę wnioskować, że starasz się być dyskretny.
Seymour popatrzył nań spod oka.
– Moja znajomość z miss O'Connor ogranicza się do sporadycznych spotkań na mieście, nie wypływających zresztą, ani z jej woli, ani z mojej. Spotkałem ją raz na Picadilly, a drugi raz wczoraj w Hyde Parku. Ponieważ szliśmy w tym samym kierunku, zaproponowałem małą przerwę w przechadzce i szklankę herbaty...
– Która zakończyła się suto zakrapianym obiadem – przerwał Jan. – Nie powiesz mi chyba, że na stole nie stała butelka, której kształt i wygląd wykluczają z góry tłumaczenia o lekarstwie, jakie miss O'Connor powinna wypijać codziennie przy obiedzie. No, przyznaj się stary, że ta mała zawróciła ci trochę w głowie.
Seymour roześmiał się.
– Poddaję się. Rzeczywiście, od czasu do czasu spotykam tę młodą damę, ale nie sądzisz chyba, że powoduje mną co innego jak tylko zwykła uprzejmość towarzyska?
– Oczywiście, oczywiście. Widzę, że i ten temat musimy porzucić. Wsiądźmy do taksówki. Nie jestem dziś usposobiony do kilkukilometrowych spacerów. – Zatrzymali pierwszy przejeżdżający „cab“ i po kilku minutach znaleźli się przed gmachem Biura Informacji. Kapitan Renard czekał już na nich w biurze.
– Bardzo się cieszę, że panów widzę. Bardzo się cieszę. Nie ma piękniejszej zalety u żołnierza, jak punktualność.
Seymour chciał odpowiedzieć, że widział znacznie piękniejsze zalety żołnierskie, lecz nie odrzekł nic i usadowił się w fotelu. Jan poszedł za jego przykładem. Renard zadzwonił na żołnierza.
– Proszę o butelkę wina i kanapki.
– Czy to ma oznaczać, że zepsuł mi pan popołudnie dlatego, abym wypił w pańskim towarzystwie butelkę wina? – Seymour miał komicznie zdziwioną minę.
– Taki, po części, kapitanie, jest mój program na dzień, który obecnie przeżywamy. Mam jeszcze jednak inną przyczynę, która skłoniła mnie do zaproszenia panów na popołudniową pogawędkę. Jest to mianowicie rozkaz, dotyczący was obu. Zanim przejdę do omawiania jego treści, chciałbym raz jeszcze „przejechać“ się po materiale, jaki omawialiśmy w ostatnich dniach.
– Znowu? – Seymour miał minę człowieka, któremu ktoś niesłusznie wyrządził krzywdę. – Mam wrażenie, że dowiedziałem się o Normandii w tym tygodniu więcej, niż wiedzą ludzie mieszkający tam przez całe życie.
– Otóż to. Otóż to! – Renard przerwał, gdyż do drzwi zapukał żołnierz niosący butelkę i kieliszki. Kiedy wyszedł, kapitan podjął:
– Otrzymacie panowie w dniu dzisiejszym bardzo ważne zadanie. Ze względu na naglące potrzeby natury wojennej i brak czasu, nie jesteście jeszcze odpowiednio wyszkoleni. Toteż chcąc aby cała impreza uzyskała jak największe powodzenie i pragnąc jednocześnie, aby bezpieczeństwo obydwu panów zostało podniesione do maksimum dzięki wiadomościom, jakie będziecie posiadać, muszę jako człowiek ponoszący pewną... hm... odpowiedzialność za rozpracowanie odcinka CD–5 upewnić się, że mogę na panów liczyć. W dniu dzisiejszym, a właściwie dziś w nocy znajdziecie się panowie na ziemi francuskiej. Ja sam nie żądałbym jeszcze od panów wykonania tego rodzaju zadania, lecz rozkaz jest wyraźny i dyskusja na ten temat niemożliwa.
Jan podniósł się z krzesła i serdecznie uścisnął mu rękę.
– Przecież to cudownie, kapitanie Renard... cudownie! Myślałem, że już nigdy nie wyrwę się z Londynu.
Oczy Seymoura także błyszczały podnieceniem, kiedy powiedział:
– No, nareszcie wiem, że jest wojna i że bierzemy w niej udział.
– Cieszę się, że panowie są tak dobrej myśli. Spodziewałem się tego. A teraz chciałbym, zanim wypijemy toast za pomyślność tej wyprawy, wtajemniczyć panów w szczegóły zadania, które was czeka.
Przez cztery godziny kapitan mówił sięgając, od czasu do czasu, po mapy wybrzeża i notatki spoczywające zwykle w kasie ogniotrwałej. Kiedy wreszcie złożył leżące na biurku papiery i schował je do kasy, Seymour i jego przyjaciel mieli w głowach jasny obraz całego zagadnienia.
– Niestety nie mogę panów puścić na miasto. Odlot nastąpić ma o ósmej, to jest za niecałe dwie godziny, a przedtem musicie przejść jeszcze przez ręce fachowców, którzy sprawdzą, czy nie macie przy sobie czegoś, co mogłoby was zdradzić. Proszę się temu nie dziwić. Jeden z najlepszych naszych ludzi wpadł przez angielski gatunek plastra, którym zakleił sobie skaleczenie na palcu. Nie dowiedli mu niczego, prócz faktu, że nie mógł otrzymać tego rodzaju opatrunku w żadnym mieście europejskim. To wystarczyło, aby człowiek ten przeniósł się do wieczności. Jak już powiedziałem polecicie panowie w dwu różnych samolotach. Odstęp lądowania powinien wynosić dwie lub trzy godziny jeżeli chodzi o czas; a dziesięć do piętnastu kilometrów jeżeli weźmiemy pod uwagę przestrzeń. Chodzi o to, aby w najgorszym wypadku, kiedy jeden z was dostanie się w ręce nieprzyjaciela, drugi mógł wykonać jego zadanie. Oczywiście, wierzę, że spotkamy się tu wszyscy trzej za kilka dni. Gdyby na wojnie zabijano wszystkich tych, którzy narażają się na niebezpieczeństwo, nie było by zapewne wojen. To są dwie identyczne kopie, które zawierają w skrócie wszystkie punkty waszego zadania. Pozostawiam je panom, gdyż sądzę, że nawet powtarzanie niektórych rzeczy w nieskończoność także się może na coś przydać. Prócz tego są tam hasła i adresy. Wszystko to pozostawicie na lotnisku przed odlotem. Od siebie mogę dodać, że zazdroszczę wam. Oddałbym pół życia za to, żeby znów znaleźć się w kraju, choćby na kilka godzin. – Urwał, jak gdyby zawstydzony tym nagłym wynurzeniem. – A teraz jedźmy! Czy może ma któryś z panów jakieś zapytania? Nie – to dobrze.
Samochód czekał na nich przed bramą. Kierowca znał już widocznie kierunek jazdy, gdyż ruszył bez słowa. Zapadał zmrok. Podczas drogi rozmowa nie kleiła się zbytnio. Każdy z jadących pogrążony był we własnych myślach. Seymour myślał o Elżbiecie. Przez wszystkie noce, które nastąpiły po ich poznaniu, nie odstępowała go. Dziś wieczór zapuka do drzwi i jak zwykle wejdzie nieco onieśmielona. Dał jej zapasowy klucz, tak aby nie potrzebowała czekać narażając się na komentarze sąsiadów. Od chwili spotkania myślał o niej bez przerwy. Nawet podczas pracy, często twarz jej przesłaniała mu leżące na stole mapy.
– Nareszcie wyzwolę się od tego wszystkiego – pomyślał, ale nie sprawiło mu to żadnej ulgi. Martwiła go także myśl, że nie będzie mógł zawiadomić Elżbiety o swojej nieobecności.
Jan trącił go łokciem.
– Chcesz lecieć pierwszy?
– Wszystko mi jedno. Wylosujemy.
Renard z uśmiechem wyjął z kieszeni pudełko zapałek. Wyjął dwie z nich. Jedną przełamał przez pół.
– Proponuję, aby zapałka z całą główką poleciała wraz z właścicielem w pierwszym samolocie.
– Zgoda.
Seymour pochylił się i w ciemności namacał końce obydwu zapałek. Wyciągnął pierwszą, na chybił trafił.
– Lecę pierwszy – oznajmił spokojnie.
W tej chwili z mroku wynurzyły się przyciemnione światełka. Przy bramie lotniska Renard wychylił się i pokazał wartownikowi jakiś papierek.
– Drugi budynek na lewo. Pierwsze piętro, sir!
Wjechali w dziedziniec. Auto zatrzymało się. Żołnierz stojący przed budynkiem wskazał im drogę. Po chwili Renard zapukał do drzwi oznaczonych napisem: „Prywatne“. Otwarły się one natychmiast. Młody oficer lat około trzydziestu zaprosił ich gestem do wewnątrz.
– Dobrze, że panowie przyjechali na czas, bo pierwsza maszyna jest już gotowa do startu. Tam za przepierzeniem są ubrania cywilne. Może nie będą one za dobrze pasować, ale mniejsza o to, są to stroje robocze. Kiedy panowie rozbiorą się do naga, proszę się nie ubierać, ale zaczekać na mnie.
Seymour i Jan udali się za wysoką przegrodę z dykty. Wisiało tam kilka francuskich bluz roboczych i kombinezonów. Bielizna była tego samego typu. Rozebrali się. Jan zawołał młodego oficera. Ten wszedł i rozpoczął oględziny od Seymoura. Obszedł go naokoło uważnie lustrując powierzchnię skóry.
– Czy nie ma pan żadnych specyficznych tatuaży? Kapitan Renard, na przykład, posiada jeden i to wiele mówiący. Wskazał na dłoń Francuza. Teraz dopiero Seymour dostrzegł na jej grzbiecie małe, niebieskie serduszko i wpleciony w nie monogram: „MR“.
– Paznokci także pan nie lakieruje?
– Mój Boże, nie! – Seymour roześmiał się na głos.
– Niech się pan nie śmieje. Ostatnio Niemcy wprowadzili metodę wszechstronnej analizy wszystkich możliwych przedmiotów itd., znalezionych przy podejrzanym. Trzeba im przyznać, że uzyskiwali niezłe rezultaty, póki nie opracowaliśmy metody obronnej, polegające na „chemicznym“ oczyszczaniu ludzi przed przerzuceniem na teren Francji. Żadnej rzeczy, jaką panowie mają przy sobie, nie wolno wam zabrać. Tak brzmi rozkaz ogólny. Proszę włożyć wasze mundury wraz z zawartością ich kieszeni do worków. Natychmiast zapieczętuję je i prześlę do miejsca służby każdego z panów, gdzie otrzymacie je po szczęśliwym powrocie. Na wypadek, gdyby wyprawa z takich czy innych względów nie powiodła się, proszę włożyć do czapki adres osoby, której pragnęlibyście przekazać zawartość tych worków. Oto kartki.
Podał im dwa kawałki kartonu, przez które przeciągnięty był sznurek. Jan wypisał na swoim adres rodziców we Francji. Pod spodem nakreślił dopisek: „Po szczęśliwym zakończeniu wojny“.
Seymour długo namyślał się nad adresem, wreszcie szybko napisał:
Miss Elizabeth O'Connor 132, Sutherland Avenue, Maida Vale, London.
Kiedy byli już przebrani i gotowi do wyjścia, Renard wezwał ich do pokoju.
– Teraz otrzymają panowie dokumenty, pieniądze, papierosy, zapałki i kilka innych drobiazgów mogących się wam przydać, a będących pochodzenia francuskiego.
Otworzył dużą, żelazną szafę i oczom obydwu przyjaciół ukazały się najprzeróżniejsze przedmioty, jakie często można znaleźć w kieszeniach robotników. Wzięli sobie po dwie paczki papierosów, chusteczki itd.
– Najpierw chcielibyśmy porozmawiać z panem – zwrócił się Renard do Seymoura – gdyż pana maszyna odlatuje za dwadzieścia minut.
Wszyscy trzej wyszli do przyległego pokoju. Jan pozostał sam. Po kwadransie Seymour powrócił. Wyciągnął rękę do przyjaciela.
– Do zobaczenia w Europie. Serwus stary!
– Do zobaczenia!
Oficer wyszedł wraz z Seymourem na dziedziniec. Renard i Jan usiedli przy stole. Żaden z nich nie powiedział słowa. Po chwili usłyszeli odgłos odjeżdżającego samochodu, a po kilku minutach przerywany łoskot zapuszczanych silników lekkiego bombowca. Łoskot wzrósł. Maszyna przeleciała z rykiem ponad domem. Po niewielu sekundach ostatni odgłos jej silników rozpłynął się w ciszy nocnej. Na schodach rozległy się kroki. Młody oficer wszedł do pokoju.
– Jeden już gotów – zaśmiał się – za pół godziny powinien być na miejscu. A teraz – zwrócił się do Polaka – przejdźmy do pańskiego zadania. Wyruszy pan za niecałe dwie godziny, jako rezerwa kapitana Seymoura. Pański punkt kontaktowy jest inny. Inne jest także miejsce lądowania. Jeżeli powiedzie się wam obu, powinniście się jutro, a najdalej pojutrze spotkać. W wypadku, gdyby pański towarzysz nie dał znaku życia, lub gdyby stwierdzono, że spotkała go jakaś nie przewidziana przygoda, obejmie pan całkowitą odpowiedzialność za dostarczenie nam wiadomych dokumentów. Poza tym, odbędzie pan rozmowę z kierownikiem akcji na sektorze CD–5 i zorientuje się pan w brakach i niedociągnięciach naszej pracy w tym rejonie. Chodzi mi o to, czy według jego mniemania, teren jest już dokładnie rozpracowany: My, tu na miejscu nie mamy jeszcze zupełnej jasności. Krótko mówiąc, życzeniem dowództwa jest, abyście przywieźli z sobą kompletny obraz przygotowań niemieckich w tym rejonie, plany pól minowych, pozycji artyleryjskich i wszystkich innych punktów mających dla nas jakąkolwiek wartość strategiczną. Prócz tego, warto by się zorientować w wartości oddziałów partyzanckich i morale ludności na zapleczu. Słowem, chodzi mi o wszystko i jak najwięcej szczegółów. Kapitan Renard przekazał już panu ostatnie instrukcje i zapamiętał pan szkic miejsca lądowania. Pogoda jest dobra, a wiatr umiarkowany. Noc księżycowa, ale jest sporo chmur i może spaść deszcz. Nie powinien pan upaść daleko od pierwotnie wyznaczonego miejsca spotkania. Proszę sobie raz jeszcze przeczytać wszystkie instrukcje. Zostawiamy pana samego. Wyszli. Jan zagłębił się w czytaniu. Kiedy wydawało mu się, że zna już na pamięć cały tekst rozkazu, drzwi otworzyły się.
– No i cóż? Będzie pan pamiętał o wszystkim?
– Mam wrażenie, że tak. Czy mogę już wyruszyć?
Anglik spojrzał na zegarek.
– Tak. Chodźmy.
– Renard wyszedł wraz z nimi. Na dole Jan otrzymał spadochron. Założył go z uczuciem człowieka otrzymującego pas ratunkowy na chwilę przed zatonięciem okrętu. Seymour musiał być już na miejscu. Samochodem wyjechali spomiędzy domów. Przed nimi widniała wysrebrzona księżycem przestrzeń lotniska. Pilot siedział już w maszynie. Silniki zadrgały dławiąc się i pryskając w ciemność błękitnymi płomieniami wydechu. Trzej ludzie stojący obok samolotu ścisnęli sobie ręce. Jan wdrapał się do drzwiczek. Samolot był pusty. Jedyną żywą istotą wewnątrz był pilot, niewidoczny zresztą poza przepierzeniem. Jan siadł na ławce. Silniki zawyły i maszyna zadrgała jak wyścigowy koń powstrzymywany siłą przed startem. Przez cały kadłub przebiegało lekkie drganie. W tej chwili kapitan zorientował się, że maszyna ruszyła. Ogon uniósł się i zrównał w poziomym położeniu z przednią częścią aparatu. Drganie ustało. Jan wyjrzał przez okienko. Ziemia usuwała się w dół. Wstał i trzymając się ściany poszedł w kierunku siedzenia pilota. Otworzył drzwiczki i siadł tuż koło człowieka w kombinezonie. Pozdrowili się w milczeniu kiwnięciem głów. W świetle zegarów zobaczył jasną, młodzieńczą twarz. Pilot mógł liczyć najwyżej dwadzieścia lat.
– Długo będziemy lecieli?
– Pan około trzydziestu pięciu minut, ja – dwa razy dłużej, jeżeli, oczywiście, „Flak“ nie zdejmie nas z nieba wcześniej. Ostatni mój pasażer lądował w tak wspaniałym oświetleniu i huku, że lunapark wydałby się panu przy tym skromną zabawą dla głuchoniemych.
Jan pochylił się naprzód i przetarł szybę z plexiglassu. W blasku księżyca dostrzec można było daleko w dole zarysy ziemi. Anglia uciekała na północ. Po chwili pod skrzydła samolotu wpłynęła srebrzysta, pokryta białymi centkami fal płaszczyzna. Znajdowali się nad morzem. Chmura zakryła księżyc i wszystko zniknęło.