Rozdział Xvii: Na drodze do Paryża

Jan siedział pochylony nad dokumentami, które znaleziono przy zabitym generale von Bartch. Przerzucał je szybkimi ruchami rąk chcąc znaleźć coś, co miałoby jakiś związek z działaniami wojennymi. Pułkownik patrzył na jego poruszające się zręcznie palce i śmiał się cicho.

– Gdyby nie to, że jest pan kapitanem, pomyślałbym, że jest pan złodziejem kieszonkowym.

Jan uśmiechnął się. Światło dogasającego dnia wpadało przez wywalony pociskiem otwór i kładło się jasną plamą na ścianie szopy.

– Zdaje mi się, że nic ciekawego nie znajdziemy – ze zniechęceniem spojrzał na trupa ubranego w generalski, poplamiony zakrzepłą krwią mundur.

– Nie ma nic – zakonkludował i podniósł się z klęczek. – Możemy jechać dalej. Wyszli na szosę. Koło nich przewalały się z hukiem jadące pełną szybkością czołgi. Od chwili zdobycia Le Mans gnali na północ ile siły w motorach, wprost na Argentan. Od szybkości z jaką tam dojadą, zależał los całej Niemieckiej Siódmej Armii. Byli ramieniem zaciskających się z nieubłaganą siłą kleszczy pancernych. Ich własny „Sherman“ czekał na uboczu. Żołnierze siedzieli na trawie paląc i rozmawiając. Sytuacja była jedyna w swoim rodzaju. Znajdowali się w tej chwili głęboko za liniami nieprzyjaciela prąc nieustannie naprzód bez żadnego wsparcia artylerii lub piechoty. Często zaskoczenie było tak zupełne, że Niemcy dostawali się do niewoli wychodząc z domów dla zobaczenia, co dzieje się na szosie. Wszystkie cztery dywizje pancerne Trzeciej Armii gnały jednocześnie, ściśnięte na wąskiej stosunkowo przestrzeni, miażdżąc i krusząc błyskawicznie najmniejsze próby oporu.

Po chwili czołg począł toczyć się dalej. Pułkownik rozmawiał przez radio z kimś należącym do tylnego eszelonu.

– Tak... leży w szopie o kilometr na północ od Fourieres... generał, nazywa się... von Bartsch czy von Bartch... nie, nic przy nim ciekawego nie znaleziono... tak... jechał samochodem i nie chciał iść do niewoli... nasi chłopcy ustrzelili go z karabinu maszynowego... tak... – roześmiał się...

Minęli grupę stojących czołgów. O pół kilometra dalej stał na drodze pochylony żołnierz.

– Stać! – na znak dany czerwoną chorągiewką kierowca zatrzymał wóz.

– Co do diabła? – pułkownik wychylił się naprzód – nie macie nic innego do roboty? Co się stało?

– Nieprzyjaciel przed nami. Czołg „B“ rozpoznawczego plutonu poszedł w kawałki. Dogodzili mu nienajgorzej.

– Ano, zobaczymy, co słychać! – pułkownik zeskoczył lekko z wieżyczki wprost w objęcia żołnierza.

– Chce pan pójść ze mną – zwrócił się do Jana – warto by odetchnąć trochę świeżym powietrzem.

Ruszyli. Tuż za zakrętem zobaczyli płonący czołg. Dwa inne „Shermany“ stały niedaleko, cofnięte do tyłu i na wpół ukryte za załamaniem terenu. Wieżyczki ich poruszały się niespokojnie. Lufy dział podnosiły się i opadały, jak gdyby nie mogąc się zdobyć na decyzję, w którą stronę należy wysłać swój śmiercionośny ładunek. Pułkownik i Jan ruszyli rowem w ich kierunku. Szli pochyleni, tak, aby dać ewentualnemu strzelcowi jak najmniejsze pole celowania. Kiedy doszli do jednego z czołgów, pułkownik uderzył ręką w klapę.

– Otwórzcie! Pozamykaliście się tam jak barany w rzeźni i boicie się wytknąć głowę na świat! No, otwierajcie!

Klapa czołgu odchyliła się i jakaś głowa w hełmie wynurzyła się na zewnątrz.

– A, to pan pułkowniku!

Głowa znikła i po chwili boczna klapa czołgu otwarła się i wyskoczył na ziemię młody porucznik.

– Paskudna historia – zaczął mówić, jak gdyby usprawiedliwiając się. – Nadjechaliśmy pełnym gazem nie oczekując najmniejszego oporu. Teren jest równy i nie ma na nim żadnych punktów, gdzie by można było się bronić. Tymczasem „Kiddy“, który jechał pierwszy na „B“ dostał od razu trzy razy z bezpośredniej odległości. Buda zapaliła mu się, a Niemcy wysiekali z CKM–u wyskakującą załogę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiemy, gdzie oni są. Posłałem przez radio meldunek do batalionu prosząc o wzmocnienie, ale zdaje mi się, że major wstrzymał czołówkę i czeka na rozkazy od pana pułkownika.

– Wszystko przez tego naszego nieboszczyka – pułkownik zwrócił się do Jana – nie można zostawić grupy na pięć minut bez opieki, a już dzieje się coś nieprzewidzianego. Dawaj ten mikrofon! – wskoczył do wnętrza czołgu i począł mówić:

– Pluton „3“ ruszy na przełaj i objedzie pozycję płonącego czołgu o pół mili, po czym zawróci trawersując przez pozycję ewentualnego nieprzyjaciela. Pozostałe czołgi niech kontynuują marsz przez pole po lewej stronie drogi. Ja za chwilę dołączę do plutonu „3“! – położył słuchawki na stosie pocisków i wyskoczył na ziemię.

– Jakie to wszystko proste! I dla paru głupich Niemców zatrzymujecie marsz całej dywizji! Chodźmy!

Kryjąc się dopadli własnej maszyny. W tej samej chwili na polu ukazały się sylwetki trzech czołgów trzeciego plutonu.

– Dołącz do prawego skrzydła – rzucił pułkownik kierowcy. Wychylił się w stronę wizjera i przez lornetkę począł obserwować teren.

– Są! – wykrzyknął nagle – tam, na prawo! Otworzyć ogień na linię żywopłotu! – krzyknął do mikrofonu. – Zaszarżujemy od tyłu, tam nie będzie min! – mówił to z taką pewnością siebie, że Jan poczuł się od razu raźniej. Podał strzelcowi długi pocisk artyleryjski. Czołg zatrzymał się. Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem. Wnętrze stalowego kolosa napełniło się dymem.Także i inne czołgi jechały teraz naprzód, przystając co kilkadziesiąt metrów i strzelając bez najmniejszej przerwy. Nagle obserwujący linię żywopłotu pułkownik wydał rozkaz.

– Wstrzymać ogień! Biała flaga!

Jan spojrzał przez wizjer. Jego na wpół oślepłe od armatniego dymu oczy dostrzegły nad pasmem zieloności białą, postrzępioną płachtę. Podjechali. Niemcy przedstawiali żałosny widok. Dwuminutowy ogień „siedemdziesiątek piątek“ zniszczył pozycję wszystkich trzech działek przeciwpancernych, połowa ludzi leżała poszarpana wewnątrz rowu, reszta stała z podniesionymi do góry rękoma. W oczach ich czaiło się przerażenie.

– Niech pan wyskoczy i pogada z nimi. Trzeba się dowiedzieć, czy dalej nie ma jakiegoś punktu oporu. I niech pan dowie się, czy drogi są w tej okolicy bardzo zaminowane.

Jan zsunął się na ziemię. Pomiędzy stojącymi dostrzegł oficera.

– Chodźcie no tu! – rzucił rozkazująco po niemiecku – Jak wygląda sprawa z minami? Uprzedzam was, że będziecie jechali w tym samym czołgu, co my, tak że lepiej jest powiedzieć prawdę.

– Nie wiem – wargi oficera drżały. Jak zahipnotyzowany patrzył na przewalające się szosą czołgi – dostaliśmy wiadomość radiową, że natarcie jest na tej drodze. Mieliśmy zaledwie godzinę czasu na okopanie się i zajęcie dogodnej pozycji. Mieliśmy rozkaz, aby za wszelką cenę opóźnić marsz czołówek pancernych.

– A więc droga nie jest zaminowana?

– O ile wiem, nie.

Jan powtórzył pułkownikowi słowa Niemca.

– Hm... – rzekł ten ostatni – a co pan o tym myśli?

– Myślę, że on w rzeczywistości nic nie wie. Sam fakt obrania tego rodzaju miejsca do obrony, świadczy o pośpiechu i braku najmniejszego nawet przygotowania. Przekonamy się zresztą o wszystkim na własnej skórze.

– Tak i ja myślę. Jedźmy!

Jan wskazał Niemcom szosę.

– Rzucić broń i wziąć do ręki białe szmaty! Potem marsz tą drogą na tyły!

Ku zdumieniu stojących żołnierzy czołg zawrócił i ruszył w ślad za jadącą po szosie kolumną. Nikt nie miał czasu brać jeńców, powinni byli sami trafić do punktu zbornego. Kiedy ujechali spory kawałek, Jan odwrócił się i spojrzał poza siebie. Z rowu wychodziła grupka ludzi, wszyscy mieli na czapkach białe opaski. Szli powoli drogą w kierunku przeciwnym do pędzących na północ czołgów.

Nadeszła noc. Z dowództwa dywizji nadszedł rozkaz aby kontynuować marsz. Byli już dwudziesty piąty dzień w drodze i nieustannej walce. Jan nigdy by przedtem nie uwierzył, że człowiek może trwać tak długo w nieustannym wysiłku. Za sobą mieli trzysta kilometrów naszpikowanych minami dróg i bronionych rozpaczliwie miast i wiosek.

Czołgi jechały powoli poprzedzane przez samochodowe patrole i pieszych szperaczy. Noc mogła nieść w sobie bardzo wiele przykrych niespodzianek. Nad ranem zostali niespodziewanie zaatakowani przez niemiecką kolumnę pancerną. Jan siedział oparty o zamek działa starając się otworzyć puszkę soku z grape–fruitów, gdy nagle, tuż ponad wieżyczką czołgu przeleciał ze świstem pocisk. Smolarski momentalnie usunął się w bok zamykając jednocześnie wolną ręką boczną klapę. Strzelec przekręcił wieżyczkę w lewo.

– Panie pułkowniku! Czołgi przed nami pod lasem. Cała kupa!

Pułkownik przyłożył oko do wizjera.

– Cofnąć się za wzgórek. Zdaje się, że mamy całą dywizję przed sobą.

Rzeczywiście, wokół rozgorzała walka. Niemcy zaatakowali trzema kolumnami wspartymi przez strzelającą poziomo zmotoryzowaną artylerię przeciwlotniczą. Czołówka amerykańska poczęła cofać się pospiesznie utrzymując jednak ciągły kontakt ogniowy z następującym nieprzyjacielem. Równina przecięta była kilku zagajnikami, toteż łatwo było wydostać się spod ognia. Na polu walki pozostały jedyne dwa płonące „Shermany“, których załogi powskakiwały na inne czołgi. Pułkownik zawiadomił drogą radiową dowództwo dywizji. Nadeszła nieoczekiwana odpowiedź:

„Ruszyć do akcji bez względu na przewagę przeciwnika. Rozkaz Dowódcy Armii!!! Za kilkanaście minut otrzymacie wsparcie lotnicze. Sygnalizują obecność dużej jednostki pancernej. Manewr okrążający w toku. Nie dajcie im cofnąć się na wschód“.

Na razie jednak nieprzyjaciel nie tylko, że nie chciał cofać się na wschód, lecz parł na południe wprost za cofającymi się Amerykanami.

– Cóż to za nowe gówno – pułkownik zaklął ze złością – tu będzie koniec naszej epopei, kapitanie. Nie zostanie z nas nawet blaszka na przybicie do buta. Wziął do rąk mikrofon.

– Do dowódców batalionów i kompanii... mówi pułkownik Harriman... otrzymałem rozkaz przyjęcia walki tymi siłami, jakie mamy do dyspozycji. Niedługo otrzymamy wsparcie lotnicze. Trzeba wstrzymać nieprzyjaciela i nie dać mu się cofnąć na wschód. Nie wiem, jak to zrobić, ale sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli trochę sobie postrzelamy. Good luck! – potem dodał ostrym zmienionym głosem – Plutony „3“, „4“ i „5“ zaatakują natychmiast w szyku rozrzuconym flankę kolumny idącej od strony lasu. Plutony „2“ „6“ oraz trzecia kompania, ruszą za mną w szyku torowym, odstęp trzysta jardów. Strzelać jak najwięcej. Nieprzyjaciel jest dobrze widoczny. Nie liczą na to, że przyjmiemy walkę. Cały batalion „Ohio“ pozostanie w tyle oczekując moich rozkazów. Zastępstwo dowództwa obejmie w razie wypadku major Robbins.

Jan z bijącym sercem obserwował jak z hukiem motorów czołgi poczęły pozornie w bezładzie ruszać naprzód. Przed nimi, równina naszpikowana była małymi, ruchomymi punkcikami. Niemcy nadchodzili lawiną. Działa rozpoczęły huraganowy ogień. Czołgi posuwały się ciągle naprzód. Pułkownik spojrzał na zegarek.

– Za godzinę nie pozostanie z nas żywa dusza, z wyjątkiem tych, którzy poddadzą się do niewoli.

W tej chwili pocisk artyleryjski rozerwał się tuż przed gąsiennicami. Mimo że od odłamków chronił ich pancerz, pochylili głowy.

– Zaczyna się – mruknął strzelec. – Niech pan mi podaje amunicję, będzie prędzej.

Jan zakasał rękawy frencza i począł przesuwać ku górze długie stalowe pociski. Działo grzmiało tak, że bębenki w uszach jadących przestały reagować na jakikolwiek inny dźwięk. Czołg zmieniał co chwila kierunek, przystawał i ruszał ponownie, jak gdyby chcąc uniknąć lecących w jego kierunku pocisków. – Pułkownik tkwił oczyma w wizjerze, od czasu do czasu rzucając kierowcy jakieś słowo. Po kilkunastu minutach znaleźli się tak blisko Niemców, że Jan mógł przez wąską szczelinę powietrzną zobaczyć czarno–białe krzyże na pancerzach „Tygrysów“. Zaczęto strzelać do siebie bezpośrednim ogniem. Coraz więcej czołgów płonęło na równinie. Po obu stronach stały na polu bezradne kolosy buchając ku niebu słupami ognia i dymu. Siły atakujących Amerykanów topniały z minuty na minutę. Pułkownik miał łzy w oczach. Klął straszliwie wykrzykując jednocześnie rozkazy do manewrujących pod wzrastającym, koncentrycznym ogniem niemieckich czołgów. Nagle stało się coś zupełnie nie przewidzianego. Żaden z jadących nie usłyszał wśród huku motorów i grzmotu wystrzałów nadlatujących samolotów. Dopiero, kiedy pierwszy „Mustang“ zeszedł z wyciem wprost nad niemiecką kolumnę i zasypał ogniem zapalających pocisków najdalej wysunięty czołg, Jan zrozumiał co się święci. Niemcy byli teraz na samym środku równiny. Z jednej strony, mieli przed sobą atakujących rozpaczliwie Amerykanów, z trzech innych, puste, pozbawione jakiejkolwiek naturalnej osłony pole. Myśliwce bombardujące spadły na nich jak grom z jasnego nieba. Janowi wydawało się, że jest ich setki. Bez najmniejszej przerwy jeden klucz za drugim schodził z góry zrzucając ładunek w locie nurkowym i zamiatając ziemię ogniem najcięższych karabinów maszynowych. Pułkownik otworzył klapę czołgu i krzyczał głośno, wymachując rękami. Nagle schwycił mikrofon i krzyknął:

– Batalion „Ohio“, do natarcia z lewej flanki. Utrzymać dystans tysiąc pięćset jardów!

W tej samej chwili Jan zobaczył, że Niemcy zaczynają się cofać.Trzon dywizji zakręcił pięknym, zespołowym manewrem w lewo, rozproszone na przestrzeni kilku kilometrów skrzydła uderzenia osłaniały jego flanki.

– Co się stało? – Pułkownik przytknął lornetkę do oczu. – Nie rozumiem. Przecież nie uciekają chyba po ziemi przed samolotami. W każdym razie mamy rozkaz żeby ich nie przepuścić. – Znów pochwycił mikrofon:

– Wszystkie zgrupowania naprzód. Związać się ogniem z nieprzyjacielem. Nie dopuścić do oderwania się.

W tym momencie czołgiem wstrząsnęła gwałtowna eksplozja. Gąsienice ryły przez chwilę ziemię, wreszcie motor zakasłał i zamilkł. Wnętrze wieżyczki napełniło się dymem.

– Pali się! – okrzyk przerażonego kierowcy poderwał ich z miejsc.

– Skakać! – Pułkownik nie potrzebował wydawać tego rozkazu, gdyż w momencie, kiedy wymawiał te słowa, strzelec był już na zewnątrz. Błyskawicznie znaleźli się wszyscy na ziemi. Kierowca ugasił koszulą płonące spodnie pułkownika. Ten ostatni spojrzał na stojący o kilkanaście metrów czołg.

– Uciekajmy! Za chwilę wyeksploduje amunicja.

Ruszyli biegiem i upadli natychmiast, gdyż jakiś przejeżdżający o pół kilometra „Tygrys“ wziął ich na cel. Pocisk upadł o kilkadziesiąt metrów. Jadące pełnym gazem czołgi niemieckie miały utrudnione celowanie.

– A to Sk... – strzelec był oburzony – żeby z armat do ludzi strzelać? Powariowali już ci idioci.

Tymczasem natarcie amerykańskie rozwijało się pomimo ciężkich strat. Czołgi, które na chwilę przed atakiem myśliwców znajdowały się najbliżej niemieckiej kolumny, stanęły teraz rażąc nieprzyjaciela flankowym ogniem. Dwadzieścia „Shermanów“ batalionu „Ohio“ nadjeżdżało od wschodu, przecinając nieprzyjacielowi drogę. Jan widział na horyzoncie ich płaskie, grube wieżyczki. Myśliwce krążyły bezustannie nad polem, waląc ze wszystkiego, co tylko było do dyspozycji. Pułkownik śmiał się widząc, jak jeden z nich krążył uparcie nad unieruchomionym czołgiem niemieckim starając się go zapalić pociskami smugowymi.

– Ale mają zabawę! Odechce im się nacierania na nasze czołówki.

– To musi być coś innego – Jan nie był specjalistą broni pancernej, jednak sama koncepcja wysyłania naprzeciw idącej armii czołgów jednej niczym nie popartej dywizji nie wydawała mu się prawdopodobna, prócz tego rozkaz dowództwa armii także dawał wiele do myślenia. Powiedział o tym pułkownikowi. Ten ostatni podniósł nieco głowę znad ziemi.

– Tak. Ma pan rację. Myślałem o tym. Nic jednak nie można wywnioskować nie mając w ręku planów sytuacyjnych. Jeżeli Patton kazał atakować, wiedział widocznie dlaczego to robi.

Nagle zobaczyli, że oddalające się czołgi niemieckie zawracają. Były już odległe o dobre cztery kilometry, tak że w pierwszej chwili Jan sądził, że uległ halucynacji. Jednak nie mylił się. Szeroko rozrzucona kolumna zmieniła kierunek.

– Korzystają widocznie z tego, że myśliwce odleciały i chcą nas wykończyć. – Pułkownik spojrzał ze zniechęceniem na pustoszejące niebo. Widocznie samoloty wyczerpały paliwo i powróciły do bazy. Jednak na skraju widnokręgu ukazały się nowe nisko lecące klucze, mimo to Niemcy parli wprost na południowy–wschód.

– Uciekajmy – powiedział pułkownik – jeżeli zostaniemy tu jeszcze piętnaście minut przejadą po nas.

Zerwali się i ruszyli w kierunku szosy. Żaden z amerykańskich czołgów nie znajdował się dostatecznie blisko, aby móc ich zabrać. Uwaga załóg pochłonięta była zresztą manewrującym szerokimi falami przeciwnikiem. Znowu rozpoczął się ogień. Jan zobaczył, jak stojący w pewnym oddaleniu ostatni czołg plutonu „4“ zajął się w mgnieniu oka płomieniami i z ogłuszającym hukiem wyleciał w powietrze. Dopadli rowu i biegli nim tak długo, aż wreszcie znaleźli się przy zagajniku.

– Tu możemy się bawić w chowanego! – pułkownik stanął koło drzewa i wziąwszy z rąk Jana lornetkę począł obserwować równinę. Po chwili opuścił ją. – Straciliśmy dotychczas na czterdzieści pięć czołgów posiadanych na początku akcji, dwadzieścia dziewięć, a przede wszystkim straciliśmy moc dobrych żołnierzy. Niemcy musieli łącznie ze stratami poniesionymi od bomb „zgubić“ około piętnastu czołgów. Naliczyłem dziewięć, ale widzę, że za horyzontem unosi się sześć dymów. Według moich obliczeń musi ich być jeszcze sto dwadzieścia i kilkanaście dział przeciwlotniczych na pancernych lawetach. Ta przewaga wystarczy im do rozniesienia naszych „Shermanów“ samą siłą ognia. Dobrze, że nie wypuściłem batalionu „Ohio“ do walki razem z resztą, bo w tej chwili grupa nie istniałaby już... – przerwał i począł nadsłuchiwać. – Czy słyszy pan coś?

– Jan mimo całej powagi sytuacji roześmiał się.

– Czy słyszę? Przecież w promieniu dwudziestu kilometrów wszyscy doskonale nas słyszą.Takiego huku nie było tu zapewne od początku świata.

– Nie o to mi chodzi! – przyłożył ucho do ziemi, zerwał się i ruszył pędem na drugą stronę zagajnika. Jan i żołnierze ruszyli za nim. Kiedy dobiegli do ostatnich drzew, zobaczyli tak dziwaczny widok, że zatrzymali się i zastygli w zdumieniu.

Pułkownik Harriman tańczył na trawie wybijając nogami jakiś niesamowity murzyński rytm. Z ust jego wydobywały się nieartykułowane dźwięki.

– Zwariował stary czy... – strzelec urwał i rzucił się naprzód, po chwili on także począł podskakiwać i klepać pułkownika z całej siły po plecach. Jan patrzył na dwóch ściskających się Amerykanów nie wiedząc, co ma o tym wszystkim myśleć. Z tyłu dochodził go przybliżający się łoskot niemieckich silników. Wraz z kierowcą podeszli do szalejących ludzi. Nagle zrozumieli. Równina leżąca na wschód od miejsca bitwy pokryta była poruszającymi się szybko punktami. Na olbrzymiej przestrzeni jechały dziesiątki czołgów. Pomiędzy nimi widać było posuwającą się szerokimi tyralierami piechotę. Widok był tak imponujący, że Jan przez długą chwilę nie mógł oderwać odeń wzroku. Nigdy nie przypuszczał, że w wojnie nowoczesnej może dojść do bitew rozgrywanych na otwartym polu przez wielkie zmotoryzowane jednostki. Przypominało to raczej starcie średniowiecznych armii.

– A teraz biegnijmy! – pułkownik odzyskał zdrowy rozsądek – jeżeli dostaniemy się tutaj w sam środek akcji, nie pozostanie z nas nic.

Zaledwie wybiegli z lasu, usłyszeli tuż za sobą silniki czołgów. Jan obejrzał się ze strachem.

– Nasi – krzyknął. Rzeczywiście. Batalion „Ohio“ wycofywał się pośpiesznie z placu boju. Wiązanie sił nieprzyjacielskich nie było już potrzebne. Niemcy mieli teraz do wyboru. Uderzyć samobójczo na rozwijające się uderzenie Trzeciej Armii, lub powrócić do „worka“.

Wskoczyli na pierwszy przejeżdżający czołg. Prowadzący oficer wychylił głowę przez boczną klapę.

– Cieszę się, że pana widzę, pułkowniku. Od czasu, jak zamilkło wasze radio, sądziłem, że jesteście wszyscy u Bozi!

– Jak pan widzi, żyjemy jeszcze! Co prawda w moim wieku kilometrowe biegi na przełaj nie są bardzo wskazane, ale jakoś tam będzie. Od czasu, jak służę w wojsku, znam szybsze sposoby przeniesienia się na tamten świat.

Tymczasem zbliżyli się już na niewielką odległość do prowadzących natarcie czołgów. Pułkownik przypominając sobie, że jest dowódcą grupy, wskoczył do wnętrza wozu.

– Wszystkie zdolne do akcji czołgi grupy „MA“ dołączą do natarcia. Za chwilę skomunikuję się z prowadzącym natarcie i podam ścisłe rozkazy.

W dwudziestu czołgach kierowcy przetarli klejące się z wyczerpania i opuchnięte od dymu oczy, dowódcy poprawili słuchawki na uszach, a strzelcy założyli nowe ładunki do rozgrzanych, pachnących prochem zamków.

Загрузка...