Rozdział 7

Po wyjściu z komendy policji Brunetti skręcił w prawo, kierując się w stronę Bacino i Bazyliki Świętego Marka. Zdziwił się, że miasto skąpane jest w słońcu; rano, zaskoczony wiadomością o zabójstwie Trevisana, w ogóle nie zwrócił uwagi na pogodę, choć już wtedy niebo było wyjątkowo przejrzyste jak na tę porę roku, teraz zaś słońce przygrzewało tak silnie, że płaszcz tylko przeszkadzał.

Na ulicach było niewiele osób, jednakże ci. których mijał, uśmiechali się promiennie, radując się nieoczekiwaną zmianą aury. Kto by uwierzył, że zaledwie wczoraj miasto otulała mgła, a vaporetti musiały używać radaru na krótkiej trasie do Lido? Brunetti żałował, że nie włożył cieńszego garnituru i nie wziął okularów słonecznych, bo kiedy doszedł do laguny, oślepił go blask bijący od wody. Przed sobą zobaczył kopułę i wieżę San Giorgio Maggiore – ktoś, kto był tu wczoraj, kiedy wcale nie było ich widać, mógłby sądzić, iż kościół i klasztor zakradły się do miasta pod osłoną nocy. Wysmukła wieża prezentowała się elegancko, wolna od rusztowań, pośród których – niczym więzień w klatce – od kilku lat tkwiła kampanila Świętego Marka, bardziej podobna do japońskiej pagody niż do kościelnej dzwonnicy. Patrząc na nią, Brunetti nie mógł się uwolnić od podejrzeń, że radni po kryjomu sprzedali Wenecję Japończykom, a ci zaczęli przerabiać miasto na swoją modłę, aby poczuć się jak u siebie w domu.

Komisarz skręcił w prawo; idąc przez piazza, ze zdziwieniem przyłapał się na tym, że spogląda z sympatią na mijanych po drodze turystów, którzy stoją z otwartymi ustami i rozglądają się dookoła. Wenecja, stara ladacznica, wciąż potrafiła przyprawić ich o zawrót głowy, a on, jej nieodrodny syn, opiekuńczo nastawiony do staruszki, odczuwał dumę przemieszaną z radością i miał nadzieję, że przybysze z obcych stron zdołają rozpoznać w nim wenecjanina, a więc poniekąd dziedzica i współwłaściciela podziwianych przez nich wspaniałości.

Gołębie, które zwykle uważał za głupie i nieznośne, wydawały mu się niemal urocze, kiedy dreptały pod nosami podziwiających ich turystów. Nagle, bez powodu, setki ptaków poderwały się i obleciały plac, po czym wylądowały dokładnie w tym samym miejscu i zaczęły znów drobić nóżkami, kiwając się na boki. Tęga kobieta z trzema gołębiami na ramionach, wykrzywiając twarz ze strachu lub radości, pozowała mężowi uzbrojonemu w kamerę wideo nie mniejszą od karabinu maszynowego. Kilka metrów dalej ktoś otworzył torebkę kukurydzy i sypnął wokół kilka garści; ptaki znów się poderwały i wykonały honorową rundkę, po czym wylądowały i zaczęły dziobać ziarno.

Brunetti pokonał trzy niskie stopnie i wszedł przez dwuskrzydłowe oszklone drzwi do kawiarni Floriana. Chociaż zjawił się dziesięć minut przed czasem, na wszelki wypadek zajrzał do wszystkich niedużych sal, ale lekarki jeszcze nie było.

Kiedy podszedł do niego kelner w białej marynarce, Brunetti poprosił o stolik przy oknie. W tak pięknym dniu miał wielką ochotę posiedzieć w towarzystwie atrakcyjnej młodej kobiety przy oknie eleganckiej kawiarni i pragnął, aby inni mu zazdrościli. Usiadł na jednym ze smukłych krzeseł o wygiętym fantazyjnie oparciu, po czym obrócił je, żeby mieć lepszy widok na plac.

Odkąd pamiętał, fasadę bazyliki przysłaniały częściowo rusztowania. Czy kiedykolwiek, choćby w dzieciństwie, widział ją całkiem odsłoniętą? Chyba nie.

– Dzień dobry, commissario – usłyszał za sobą i wstał, żeby przywitać się z Barbarą Zorzi.

Nic się nie zmieniła. Była szczupła i prosta jak trzcina, ale uścisk dłoni miała nadspodziewanie mocny. Włosy nosiła teraz krótsze niż przed rokiem; czarne loczki przylegały do głowy ciasno jak czapka. Oczy ciemne, prawie czarne – źrenica i tęczówka właściwie nie różniły się odcieniem. Podobieństwo do siostry ujawniało się w linii prostego nosa, pełnych ustach i zaokrąglonej brodzie, ale rozbuchana uroda Elettry została stonowana w wypadku Barbary; lekarka też była piękną kobietą, lecz w sposób bardziej spokojny, nie rzucający się w oczy.

Dottoressa, cieszę się, że znalazła pani dla mnie czas – powiedział, wyciągając ręce, żeby pomóc jej zdjąć płaszcz.

Uśmiechnęła się w odpowiedzi i postawiła na krześle przy oknie pękatą torbę z brązowej skóry. Brunetti złożył jej płaszcz i przewiesił przez oparcie tego samego krzesła.

– Lekarz, który przychodził do nas, kiedy byłem mały, miał identyczną – rzekł, spoglądając na torbę.

Roześmiała się.

– Pewnie powinnam iść z duchem czasu i zacząć nosić aktówkę. Ale mama dała mi tę torbę, kiedy zrobiłam dyplom, i od tej pory się z nią nie rozstaje.

Kiedy kelner podszedł do stolika, zamówili kawę, po czym lekarka spytała:

– Jak mogę panu pomóc?

– Pani siostra wyjawiła mi, że signora Trevisan była pani pacjentką – oświadczył Brunetti, świadom, że nic nie zyska, ukrywając fakt, jak zdobył tę informację.

– Jej córka również – oznajmiła lekarka, sięgając po torbę i wyjmując zmiętą paczkę papierosów. Podczas gdy wciąż szukała na dnie torby zapalniczki, pojawił się kelner i nachylił się, żeby przypalić jej papierosa. – Grazie – powiedziała, zwracając głowę w stronę małego płomyka, jakby nawykła do tego rodzaju uprzejmości.

Po chwili kelner oddalił się bezgłośnie, a Barbara Zorzi, zaciągnąwszy się łapczywie dymem, zamknęła torbę i spojrzała na Brunettiego.

– Czy to ma jakiś związek z jego śmiercią?

– Na tym etapie dochodzenia sam nie wiem, co ma związek z jego śmiercią, a co nie – rzekł Brunetti, ale kiedy lekarka wydęła wargi, zdał sobie sprawę, jak urzędowo i sztucznie musiało to zabrzmieć. – Taka jest prawda, pani doktor. Na razie jeszcze nic nie wiemy, dysponujemy tylko wstępnymi wynikami oględzin zwłok.

– Został zastrzelony?

– Tak. Dwa pociski. Jeden zapewne przeciął tętnicę, bo zgon nastąpił bardzo szybko.

– Co chciałby pan wiedzieć o jego rodzinie?

Uderzyło go, że właśnie tak sformułowała pytanie, że spytała ogólnie o rodzinę, a nie o to, kto konkretnie go interesuje.

– Wszystko. Nie tylko o rodzinie. Także o przyjaciołach i pracy. Dopiero wtedy będę mógł wyrobić sobie opinię, jakim był człowiekiem.

– Uważa pan, że to pomoże panu ustalić, kto go zabił?

– Tylko w ten sposób zdołam poznać motywy zabójstwa. A kiedy będę je znał, zidentyfikowanie winnego powinno już być stosunkowo proste.

– Optymista z pana.

– Nie, wcale nie. – Brunetti potrząsnął głową. – Ale faktem jest, że znajomość człowieka ułatwia cały proces.

– Czyli informacje o żonie i córce mogą się przydać?

– Tak.

Podszedł kelner, który postawił przed nimi na stoliku dwie kawy espresso oraz srebrną cukiernicę. Oboje wsypali do maleńkich filiżanek po dwie łyżeczki cukru; mieszali przez chwilę, traktując to jako naturalny przerywnik rozmowy. W końcu dottoressa upiła łyk kawy i odstawiła filiżankę na spodek.

– Nieco ponad rok temu signora Trevisan przyprowadziła do mnie córkę, która miała wówczas czternaście lat. Było jasne, że dziewczynka nie chce, aby matka wiedziała, co jej dolega. Signora Trevisan próbowała wejść do gabinetu razem z dziewczynką, ale ją powstrzymałam. – Strząsnęła popiół z papierosa i uśmiechnęła się. – Nie było to łatwe.

Znów upiła łyk kawy; Brunetti jej nie poganiał.

– Dziewczynka cierpiała na opryszczkę genitalną. Zadałam kilka rutynowych pytań: czy uprawia seks z jednym czy z kilkoma partnerami, czy partner stosuje prezerwatywy, od jak dawna występują objawy. W przypadku opryszczki zwykle zakażenie pierwotne ma najcięższy przebieg, więc chciałam się zorientować, czy mam do czynienia z początkiem choroby, czy z nawrotem. Ta informacja pozwoliłaby mi określić charakter zakażenia. – Umilkła i zgasiła papierosa w popielniczce, po czym bez słowa odstawiła ją na sąsiedni stolik.

– To był początek?

– Tak twierdziła, ale podejrzewałam, że kłamie. Próbowałam jej wyjaśnić, że nie mogę przepisać odpowiedniego leczenia, nie znając przebiegu choroby. Trochę to trwało, ale w końcu przyznała się, że ma nawrót; pierwszy epizod był znacznie gorszy.

– Dlaczego wtedy nie przyszła do pani?

– Była na wakacjach. Bała się, że jeśli pójdzie do innego lekarza, o wszystkim dowiedzą się rodzice.

– Jakie miała objawy?

– Gorączkę, dreszcze, bóle narządów płciowych.

– I co zrobiła?

– Powiedziała matce, że ma bolesny okres, i przez dwa dni nie wstawała z łóżka.

– A matka?

– Co matka?

– Uwierzyła?

– Najwyraźniej.

– A tym razem?

– Tym razem Francesca też powiedziała matce, że ma bolesny okres i że chce się do mnie wybrać. Prowadziłam ją przez siedem lat, odkąd była małą dziewczynką.

– Dlaczego matka z nią przyszła?

Lekarka utkwiła wzrok w pustej filiżance.

– Signora Trevisan zawsze była nadmiernie opiekuńcza wobec córki. Początkowo wzywała mnie, ilekroć Francesca miała odrobinę podwyższoną temperaturę. Zdarzało się, że w zimie dzwoniła dwa razy w miesiącu i prosiła, żebym przyszła.

– I chodziła pani?

– Z początku tak. Chodziłam do wszystkich. Potem stopniowo zaczęłam się orientować, kto mnie wzywa, bo jest obłożnie chory, a kto… kto nie ma aż tak pilnego powodu.

– Czy signora Trevisan wzywała panią, kiedy sama się źle czuła?

– Nie, nigdy. Przychodziła do mnie do gabinetu.

– A co jej dolegało?

– To chyba nie ma związku ze sprawą, panie komisarzu – odparła lekarka.

Zdziwił się, że użyła jego tytułu; zrozumiał jednak, że nie powinien naciskać.

– A jak dziewczynka odpowiedziała na inne pani pytania?

– Powiedziała, że jej partner nie używa prezerwatyw, bo odczuwa wtedy mniejszą przyjemność. – Barbara Zorzi skrzywiła się, jakby niezadowolona, że musi powtarzać tę wyświechtaną, egoistyczną wymówkę.

– W grę wchodził tylko jeden partner?

– Tak twierdziła.

– Powiedziała kto?

– Nie pytałam. To nie moja sprawa.

– Uwierzyła jej pani? Że był tylko jeden?

– Nie miałam powodu nie wierzyć. Jak już panu mówiłam, znałam ją od dziecka. Wydawało mi się, że nie kłamie.

– A jak to było z tym pismem, którym jej matka rzuciła w panią?

Spojrzała na komisarza, wyraźnie zaskoczona.

– Oj, ta moja siostra. Nie pomija niczego, prawda? – W jej głosie nie było jednak gniewu; raczej podziw dla pięknej Elettry. – To miało miejsce później. Kiedy wyprowadziłam dziewczynkę z gabinetu, pani Trevisan zaczęła się dopytywać, co dolega Francesce. Powiedziałam, że córka ma drobne zakażenie, które wkrótce powinno zniknąć. Ta informacja jej wystarczyła; obie wyszły spokojnie.

– W jaki sposób dowiedziała się prawdy? – spytał Brunetti.

– Przez lek, który zapisałam małej. Zovirax. Działa wyłącznie na opryszczkę. Pani Trevisan ma znajomego, który jest farmaceutą; podejrzewam, że nie mówiąc, o co chodzi, zapytała go, na co bierze się ten specyfik. Powiedział jej. Zovirax praktycznie nie ma innego zastosowania. Nazajutrz pojawiła się u mnie, tym razem sama. Czyniła mi obraźliwe sugestie. – Barbara Zorzi umilkła.

– Jakie?

– Oskarżyła mnie o to, że skierowałam jej córkę na skrobankę. Kiedy powiedziałam, żeby opuściła ambulatorio, złapała ze stolika pismo i rzuciła we mnie. Dwóch starszych pacjentów, czekających na swoją kolej, wzięło ją pod ręce i wyprowadziło na zewnątrz. Od tego czasu jej nie widziałam.

– Franceski też?

– Spotkałam ją kilka razy na ulicy, ale nie jest już moją pacjentką. Niedawno otrzymałam od innego lekarza list z prośbą o potwierdzenie mojej diagnozy, co też uczyniłam. Historie choroby pani Trevisan i Franceski odesłałam im wcześniej.

– Co podsunęło matce pomysł, że skierowała pani córkę na aborcję?

– Nie mam pojęcia. Zresztą i tak nie mogłabym tego zrobić bez zgody rodziców.

Córka Brunettiego, Chiara, miała obecnie tyle lat co Francesca przed rokiem. Zastanawiał się, jak on i jego żona zareagowaliby na wiadomość, że Chiara jest chora wenerycznie. Na samą tę myśl wzdrygnął się z najwyższym przerażeniem.

– Dlaczego nie chce pani opowiedzieć mi o dolegliwościach pani Trevisan?

– Mówiłam panu. Nie widzę, jaki to mogłoby mieć związek ze sprawą.

– A ja pani mówię, że każda informacja może okazać się cenna – oświadczył łagodnie komisarz; miał nadzieję, że może tym razem jego słowa poskutkują.

– A gdybym panu powiedziała, że signora Trevisan cierpi na bóle kręgosłupa?

– Gdyby tak było, nie robiłaby pani z tego tajemnicy.

Przez chwilę lekarka milczała, w końcu potrząsnęła głową.

– Przykro mi. Była moją pacjentką, nie mogę omawiać z panem jej przypadku.

– Nie może pani, czy nie chce? – spytał; w jego głosie nie było już cienia humoru.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Nie mogę – stwierdziła. Popatrzyła na zegarek; Brunetti zobaczył, że tarcza przedstawia Snoopy’ego. – Przed obiadem mam jeszcze jedną wizytę domową.

Komisarz zrozumiał, że nic więcej nie wskóra.

– Dziękuję, że zechciała mi pani poświęcić czas i odpowiedzieć na moje pytania – powiedział szczerze, po czym uczynił drobne wyznanie: – To zdumiewające, ale do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że pani i pani Elettra jesteście siostrami.

– Elettra jest pięć lat ode mnie młodsza.

– Nie chodzi mi o wygląd – oświadczył, a kiedy uniosła pytająco brew, dodał: – Jesteście podobne z charakteru.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Wiele osób nam to mówi.

– Wcale się nie dziwię.

Przez chwilę milczała, po czym parsknęła śmiechem. Nie przestając się śmiać, odsunęła krzesło i sięgnęła po płaszcz. Przytrzymał go, potem zerknął na rachunek i zostawił na stoliku kilka monet. Dottoressa wzięła torbę i wyszli razem na piazza; było jeszcze cieplej niż przed godziną.

– Większość moich pacjentów powiedziałaby, że taka pogoda zwiastuje srogą zimę – rzekła, zakreślając ręką łuk, który obejmował skąpany w słonecznym blasku plac.

– A co by powiedzieli, gdyby było bardzo zimno? – zapytał Brunetti.

– Dokładnie to samo. Że zanosi się na srogą zimę – odparła, przechodząc do porządku dziennego nad brakiem logiki swoich ziomków. Oboje byli wenecjanami; oboje to rozumieli.

– No cóż, jesteśmy pesymistami, prawda?

– Kiedyś byliśmy potęgą. A teraz… – Znów wykonała ten sam gest obejmujący bazylikę, kampanilę oraz mieszczącą się obok Libreria Sansoviniana. – Teraz mamy tu istny Disneyland. Myślę, że to wystarczający powód do pesymizmu.

Skinął głową, ale nic nie powiedział. Nie przekonała go. Zdaniem Brunettiego, choć naprawdę wspaniałe chwile, gdy wzruszenie chwytało za gardło, zdarzały się rzadko, miasto wciąż okryte było chwałą.

Rozstali się u stóp kampanili; lekarka udała się do pacjenta mieszkającego na Campo della Guerra, a Brunetti skierował się w stronę mostu Rialto, aby dojść piechotą do domu na obiad.

Загрузка...