Optyk ustalił na podstawie szkieł wadę wzroku właścicielki. Wbrew pozorom znalezienie zakładu, w którym sprzedane były tak drogie importowane oprawki, okazało się trudniejsze, niż kapitan z komisarzem początkowo sądzili. Po pierwsze, della Corte, któremu polecono traktować śmierć Favera jako samobójstwo, nie miał dużo czasu na poszukiwania. A po drugie, oprawki wcale nie musiały być kupione w Padwie.
Brunetti nakazał jednemu z podległych mu funkcjonariuszy, żeby obdzwonił wszystkich optyków w Wenecji, Mestre i okolicy z pytaniem, czy mają tego rodzaju oprawki, a jeśli tak, to czy dopasowywali do nich szkła o mocy, jakiej potrzebowała kobieta towarzysząca Faverze. Potem jednak musiał wrócić do sprawy morderstwa Trevisana i Lotta; najbardziej interesowały go dwie osoby, które najwięcej zyskiwały na ich śmierci. Wdowa przypuszczalnie dziedziczyła po mężu, a Martucci przypuszczalnie dziedziczył wdowę. Ale zabójstwo Lotta słabo pasowało do scenariusza, w którym winnymi byliby Martucci i signora Trevisan. Brunetti przywykł już do myśli, że mężowie zabijają żony i odwrotnie, lecz trudno było mu uwierzyć, by siostra zabiła brata. Mężów, nawet dzieci, można zastąpić, ale wiekowi rodzice nie są w stanie spłodzić nowego potomka. Antygona poświęciła życie, ponieważ to rozumiała. Brunetti zdał sobie sprawę, że musi ponownie przesłuchać wdowę i mecenasa Martucciego; postanowił spotkać się z obojgiem równocześnie i zobaczyć, co z tego wyniknie.
Ale najpierw musiał zająć się papierami, które pojawiły się na jego biurku. Była wśród nich obiecana lista klientów Trevisana; siedem gęsto zapisanych na maszynie stron z nazwiskami i adresami, ułożonymi w zupełnie neutralnym porządku alfabetycznym. Brunetti przerzucił szybko kartki, przebiegając wzrokiem kolumny nazwisk. Kilka razy gwizdnął cicho; klientela Trevisana rekrutowała się spośród najbogatszych obywateli miasta oraz tych, którzy tworzyli jego arystokrację. Wrócił do pierwszej strony i tym razem zaczął czytać listę wolno, nazwisko po nazwisku. Miał świadomość, iż ktoś spoza Wenecji mógłby uznać, że poświęca temu zajęciu zbyt wiele czasu, jednakże każdy wenecjanin wiedziałby, że studiując listę, przypomina sobie plotki, pogłoski i pomówienia dotyczące poszczególnych osób, które na niej figurują. Baggio – dyrektor portu, człowiek nawykły do władzy i posługujący się nią z całą bezwzględnością. Seno – właściciel największej wytwórni szkła na wyspie Murano, zatrudniający ponad trzysta osób, którego konkurencję trapiły strajki i nagłe pożary. Brandoni, conte Brandoni – właściciel ogromnej fortuny, której pochodzenie było tak samo niejasne, jak jego hrabiowskiego tytułu.
Wiele z osób na liście cieszyło się znakomitą, wręcz nieskazitelną opinią; najbardziej dziwiło Brunettiego właśnie to, że podejrzane nazwiska widniały obok szanowanych, że filary prawości były wymieniane jednym tchem z łajdakami. Komisarz cofnął się do litery F, żeby sprawdzić, czy jego teść, conte Orazio Falier, również figuruje na liście, ale nie znalazł jego nazwiska. Odłożył kartki, świadom, że nie ma wyboru; będzie musiał przesłuchać kolejno wszystkich wymienionych. Był zły na siebie, że nie potrafi się przemóc, zadzwonić do teścia i spytać, co mu wiadomo o Trevisanie. I o jego klientach.
Pod listą znajdowała się pracowicie wystukana na maszynie, nadmiernie długa notatka sporządzona przez funkcjonariusza Graviniego, który pisał, że brazylijska prostytutka i jej alfons zjawili się ubiegłego wieczoru w barze Pinetta, a wtedy on, Gravini, „zainicjował” aresztowanie.
– Zainicjował? – zdziwił się na głos Brunetti.
Takie były skutki zatrudniania w policji absolwentów wyższych uczelni. Kiedy Brunetti zadzwonił na dół, by dowiedzieć się, gdzie jest teraz prostytutka i alfons, okazało się, że na polecenie Graviniego zostali rano przewiezieni z aresztu na komendę i umieszczeni w oddzielnych pomieszczeniach, na wypadek gdyby Brunetti zechciał ich przesłuchać.
Poniżej leżał faks z policji w Mestre z informacją, że pociski wydobyte ze zwłok Lotta pochodziły z pistoletu kalibru 5,6 mm. Nie sprawdzono jeszcze, czy Trevisana zastrzelono z tej samej broni, ale Brunetti nie wątpił, że badania balistyczne to potwierdzą.
Pod spodem leżało kilka przefaksowanych stron opatrzonych nagłówkiem SIP i zawierających wykaz rozmów, który pani Elettra zdobyła za pośrednictwem swojego znajomego. Wdzięczny Rondiniemu za pomoc, Brunetti przypomniał sobie nagle o liście, który obiecał mu napisać. Choć nie rozumiał i nawet nie próbował zrozumieć, czym się kierują ludzie, którzy się pobierają, przemknęło mu przez głowę, że może Rondini powinien zrezygnować z narzeczonej, skoro potrzebuje dla niej takiego listu.
Nie wiedział, czego oczekuje po rozmowie z Marą i jej alfonsem, ale mimo to postanowił z nimi pomówić. Zszedł na pierwsze piętro, gdzie mieściły się trzy pomieszczenia podobne do więziennych cel, w których przesłuchiwano podejrzanych i inne zatrzymane osoby.
Przed drzwiami jednego z pomieszczeń stał Gravini, przystojny młody mężczyzna, który wstąpił do policji przed rokiem. Przez dwa poprzednie lata bezskutecznie poszukiwał pracodawcy gotowego zatrudnić dwudziestosiedmioletniego absolwenta wydziału filozofii, w dodatku bez żadnego doświadczenia. Brunetti często zastanawiał się, jaki to imperatyw skłonił Graviniego do przywdziania munduru i czapki sił porządku. A może – myśl ta pojawiła się nie wiadomo skąd – Gravini uznał, że vice-questore Patta to żywe wcielenie platońskiego filozofa króla?
– Dzień dobry, panie komisarzu – powiedział Gravini i zasalutował, bynajmniej nie zdziwiony faktem, że przełożony nadszedł śmiejąc się sam do siebie. Podobno filozofowie nie dziwią się niczemu.
– Które tu jest? – spytał Brunetti, wskazując ruchem głowy drzwi, przed którymi stał funkcjonariusz.
– Dziewczyna. – Gravini wręczył przełożonemu granatową teczkę. – Akta alfonsa. Ona dotąd nie była notowana.
Brunetti otworzył teczkę i spojrzał na dwie kartki przypięte do wewnętrznej strony okładki. Nic szczególnego: napad, handel narkotykami, czerpanie korzyści z nierządu. Takich jak Franco Silvestri były tysiące. Przeczytawszy dokładnie obie kartki, Brunetti zwrócił teczkę Graviniemu.
– Czy sprawiali kłopoty podczas aresztowania?
– Dziewczyna nie. Zupełnie jakby się nas spodziewała. Ale facet usiłował uciec. Ruffo i Vallot byli ze mną, pilnowali drzwi, więc złapali go, kiedy tylko wyskoczył na ulicę.
– Dobra robota, Gravini. Czy to był twój pomysł, żeby ich zabrać ze sobą?
– Niezupełnie. – Gravini zakasłał cicho. – Kiedy im powiedziałem, co mam zrobić, sami zaproponowali, że pójdą ze mną. Byli już po służbie.
– Dobrze się z nimi pracuje, prawda?
– Tak, panie komisarzu.
– Cieszę się. No, czas pogadać z dziewczyną.
Brunetti wszedł do ciasnego, ponurego pokoiku.
Przez brudne okienko znajdujące się wysoko na jednej ze ścian – zbyt wysoko, żeby ktokolwiek zdołał do niego podskoczyć – wpadało niewiele światła; pojedyncza sześćdziesięciowatowa żarówka za drucianą osłoną, paląca się na środku sufitu, też rzucała słaby blask.
Mara siedziała na skraju jednego z trzech krzeseł. W pokoiku nie było nic, ani stołu, ani innych mebli, ani umywalki; tylko trzy proste, drewniane krzesła. Na podłodze walały się niedopałki. Kiedy Brunetti wszedł, dziewczyna podniosła głowę, poznała go i zupełnie spokojnym tonem powiedziała:
– Dzień dobry.
Sprawiała wrażenie zmęczonej, jakby kiepsko spała w nocy, ale nie wydawała się specjalnie zdenerwowana tym, że przebywa w areszcie. Na oparciu jednego z wolnych krzeseł wisiała kurtka ze sztucznego futra, którą Brunetti widział podczas ich poprzedniego spotkania; bluzka i spódnica, które Mara miała na sobie, były wygniecione, jakby w nich spała. Makijaż albo jej się starł, albo go zmyła; bez niego wyglądała znacznie młodziej, niemal jak nastolatka.
– Bywałaś już w takich miejscach, prawda? – spytał Brunetti siadając.
– Nawet nie pamiętam ile razy. Ma pan papierosy? Skończyły mi się, a glina na korytarzu nie chce nawet otworzyć drzwi.
Brunetti podszedł do drzwi i trzykrotnie zastukał, a kiedy Gravini otworzył, spytał go, czy ma papierosy. Funkcjonariusz dał mu paczkę. Komisarz wręczył ją dziewczynie.
– Dziękuję. – Wyjęła papierosa, po czym sięgnęła do kieszeni spódnicy po plastikową zapalniczkę. – Moja matka umarła od tego. – Pomachała zapalonym papierosem, obserwując unoszący się z niego dym. – Mówiłam, żeby tak właśnie napisano w akcie zgonu, ale lekarze nie chcieli. Napisali „nowotwór”, a powinni byli napisać „marlboro”. Błagała mnie, żebym nie paliła, i obiecałam jej, że nie nigdy zacznę.
– Dowiedziała się, że palisz?
Mara potrząsnęła głową.
– Nie, ani o tym, ani o wielu innych rzeczach.
– Na przykład o jakich?
– Na przykład o mojej ciąży. Zmarła, kiedy byłam w czwartym miesiącu. Pierwsza ciąża, więc niewiele było po mnie widać. Matka niczego nie zauważyła.
– Może by się ucieszyła. Zwłaszcza jeśli wiedziała, że umiera.
– Miałam piętnaście lat.
– Aha. – Brunetti odwrócił wzrok. – Miałaś więcej?
– Czego?
– Dzieci. Powiedziałaś, że to była pierwsza ciąża.
– Nie. Tylko to jedno. Przy następnej ciąży poroniłam, a potem się już zawsze pilnowałam.
– Gdzie jest twoje dziecko?
– W Brazylii, u siostry mojej matki.
– Chłopiec czy dziewczynka?
– Dziewczynka.
– Ile ma lat?
– Sześć. – Uśmiechnęła się na myśl o córeczce. Spojrzała na buty, potem na Brunettiego; zawahała się, ale w końcu rzekła: – Mam jej zdjęcie, jeśli chce pan zobaczyć.
– Tak, oczywiście – powiedział, przysuwając się z krzesłem.
Rzuciła niedopałek na podłogę, po czym wyjęła zza dekoltu pozłacany medalion wielkości stulirowej monety. Otworzyła go, naciskając przycisk u góry, i wyciągnęła do Brunettiego, który pochylił się, żeby lepiej widzieć. Po jednej stronie medalionu ujrzał spowite ciasno niemowlę o okrągłej buzi, a po drugiej sztywno wyprostowaną dziewczynkę o długich, ciemnych warkoczach, ubraną w szkolny mundurek.
– Chodzi do szkoły prowadzonej przez zakonnice – oznajmiła Mara, przekrzywiając głowę, żeby też spojrzeć na zdjęcia. – Uważam, że tak jest najlepiej.
– Też tak sądzę – zgodził się Brunetti. – Żona i ja również posyłaliśmy córkę do zakonnic, dopóki nie skończyła podstawówki.
– Ile ma lat? – spytała Mara, zamykając medalion i chowając go do bluzki.
– Czternaście. – Brunetti westchnął. – To trudny wiek – dodał i dopiero wtedy skojarzył, co w podobnym wieku musiało przydarzyć się Marze.
– Owszem, trudny – przyznała, nie wchodząc w szczegóły. – Mam nadzieję, że dobre z niej dziecko.
Brunetti uśmiechnął się z dumą.
– Tak, dobre. Nawet bardzo dobre.
– Ma pan więcej dzieci?
– Syna. Siedemnastoletniego.
Kiwnęła tylko głową, jakby za dużo wiedziała o siedemnastoletnich chłopakach.
– I po co to wszystko? – spytał po dłuższej chwili Brunetti, wskazując ręką ciasne wnętrze.
Mara wzruszyła ramionami.
– Masz córkę w Brazylii, więc dlaczego aż tutaj przyjechałaś do pracy? – zapytał, uśmiechając się, żeby jej nie urazić.
– Zarabiam i wysyłam ciotce dość pieniędzy, żeby starczyło na czesne, jedzenie, nowy mundurek, jeśli jest potrzebny – odparła zdławionym głosem; Brunetti nie był pewien, zdławionym z powodu dumy czy gniewu.
– A w Sao Paulo nie dałabyś rady na wszystko zarobić? Mogłabyś być z córką…
– Rzuciłam szkołę, kiedy miałam dziewięć lat, bo ktoś musiał się zaopiekować młodszym rodzeństwem. Matka chorowała, a ja byłam jedyną dziewczynką. Potem, po urodzeniu córki, podjęłam pracę w barze. – Przechwyciła jego spojrzenie. – Nie, nie taką pracę. Po prostu serwowałam drinki.
Kiedy zorientował się, że nie zamierza powiedzieć nic więcej, zapytał:
– Długo byłaś kelnerką?
– Trzy lata. Starczyło na czynsz i na jedzenie dla mnie i dla ciotki, która opiekowała się moją córeczką. Ale na niewiele więcej.
Znów umilkła, lecz Brunetti domyślił się, że teraz opowie mu o sobie już wszystko.
– I co było potem? – zapytał.
– Potem zjawił się Eduardo, mój włoski kochanek – rzekła z goryczą. Zaczęła miażdżyć butem jeden z niedopałków, aż zostały z niego skrawki bibułki i sprasowane strzępy tytoniu.
– Eduardo?
– Eduardo Alfieri, a przynajmniej tak powiedział, że się nazywa. Pewnego wieczoru zobaczył mnie w barze, został aż do zamknięcia i spytał, czy nie poszłabym z nim na kawę. Nie na drinka, tylko na kawę, tak jak się zaprasza porządną dziewczynę.
– I co się stało?
– A jak pan sądzi? Wypiliśmy kawę i odtąd co wieczór przychodził do baru, a po zamknięciu zapraszał mnie na kawę, zawsze grzecznie, z szacunkiem. Podobałby się mojej babci, taki był dobrze wychowany. Po raz pierwszy mężczyzna traktował mnie jak normalną osobę, a nie jak dziurę do pieprzenia, więc stało się to, co stać się musiało. Zakochałam się.
– No tak. – Brunetti westchnął. – No tak.
– Powiedział, że chce się ze mną ożenić, ale najpierw muszę pojechać do Włoch i poznać jego rodzinę. Obiecał, że wszystko weźmie na siebie, że załatwi mi wizę, pracę. Mówił, że bez trudu nauczę się włoskiego. – Uśmiechnęła się gorzko. – Jedynie to się sprawdziło.
– I co dalej?
– Podpisałam wszystkie papiery, wsiadłam do samolotu linii Alitalia i przyleciałam do Włoch. Na lotnisku w Mediolanie czekał na mnie Eduardo. – Spojrzała Brunettiemu prosto w oczy. – Pewnie słyszał pan takie historie setki razy, co?
– Takie lub podobne. I co, okazało się, że są jakieś kłopoty z papierami, tak?
Uśmiechnęła się smutno na wspomnienie samej siebie sprzed lat, młodej i naiwnej.
– Właśnie. Kłopoty z papierami. Biurokracja. Ale Eduardo powiedział, że zabiera mnie do swojego mieszkania, że wszystko się później wyjaśni. Byłam zakochana, wierzyłam mu. Wieczorem poprosił mnie o paszport, bo bez niego nie załatwi formalności związanych ze ślubem. – Mara wyjęła papierosa, po czym wsunęła go z powrotem do paczki. – Mogłabym prosić o kawę?
Brunetti zastukał do drzwi i polecił Graviniemu, żeby przyniósł kawę oraz kanapki. Kiedy wrócił na miejsce, dziewczyna trzymała w ustach zapalonego papierosa.
– Widziałam go potem tylko raz. Przyszedł wieczorem powiedzieć mi, że z moją wizą są poważne trudności, że nie może mnie poślubić, dopóki sprawa się nie wyjaśni. Nie wiem, kiedy przestałam mu wierzyć i zrozumiałam, o co chodzi.
– Dlaczego nie poszłaś na policję?
– Na policję? – Jej zdumienie nie było udawane. – Miał mój paszport, a poza tym pokazał mi jeden z papierów, które podpisałam przed wyjazdem, w dodatku w obecności notariusza, bo Eduardo twierdził, że to ułatwi nam wszystko we Włoszech. Z treści wynikało, że pożyczył mi pięćdziesiąt milionów lirów.
– Co potem?
– Powiedział, że znalazł mi pracę w barze i że nie odda mi paszportu, dopóki nie spłacę długu.
– I co?
– Zaprowadził mnie do tego baru. Właściciel powiedział, że owszem, mogę u niego pracować. Że będę dostawać milion miesięcznie. Potem okazało się, że muszę mieszkać w pokoiku nad barem i właściciel będzie potrącał za czynsz. Nie mogłam mieszkać gdzie indziej, bo nie miałam paszportu i wizy. Jeszcze później okazało się, że będzie mi też potrącał za wyżywienie i odzież, którą mi kupił. Kupił, bo nie miałam co na siebie włożyć. Eduardo nigdy nie przyniósł moich walizek. W sumie stanęło na tym, że będę dostawać na rękę pięćdziesiąt tysięcy lirów miesięcznie. Nie znałam włoskiego, ale umiałam liczyć; wiedziałam, że to zaledwie trzydzieści dolarów. Nawet w Brazylii za mało, żeby utrzymać starą kobietę i dziecko.
Rozległo się pukanie i drzwi się uchyliły. Brunetti wziął od Graviniego metalową tacę. Kiedy wracał na miejsce, Mara przysunęła trzecie krzesło, żeby miał gdzie wszystko postawić. Oboje posłodzili kawę, po czym Brunetti wskazał dziewczynie talerz z kanapkami. Potrząsnęła głową.
– Nie, najpierw dokończę tę historię – powiedziała, upijając łyk kawy. – Nie byłam głupia; wiedziałam, jaki mam wybór. Więc zaczęłam odstawiać numerki. Na początku było trudno, ale potem przywykłam. To było dwa lata temu.
– Co potem? Jak trafiłaś z Mediolanu do Mestre?
– Pochorowałam się, dostałam zapalenia płuc. Nie znoszę zimnego klimatu. – Wzdrygnęła się na samą myśl. – Kiedy byłam w szpitalu, bar spłonął. Słyszałam, że został podpalony. Nie wiem, jak było naprawdę, ale mam nadzieję, że ktoś rzeczywiście puścił tę budę z ogniem. Tego dnia, gdy wypisywano mnie ze szpitala, zjawił się Franco… – wykonała gest w stronę ściany po lewej, jakby wiedziała, że alfons znajduje się w sąsiednim pomieszczeniu -…zapłacił za moje leczenie i przywiózł mnie tutaj. Od tego czasu pracuję dla niego. – Dopiła kawę i odstawiła filiżankę na tacę.
Brunetti faktycznie tysiące razy słyszał takie historie, ale po raz pierwszy kobieta, która mu ją opowiadała, nie użalała się nad sobą i nie usiłowała się przedstawić jako ofiara potężnych sił, na które nie ma wpływu.
– Czy on… – wskazał głową tę samą ścianę co dziewczyna, choć tak się akurat składało, że Franco trzymany był w pomieszczeniu po przeciwnej stronie -…czy ma jakieś powiązania z właścicielem tego baru w Mediolanie? Albo z właścicielem baru, w którym pracujesz obecnie? Albo z Eduardem?
– Nie wiem. – Utkwiła wzrok w podłodze.
Brunetti milczał.
– Myślę, że mnie odkupił. Albo odkupił mój kontrakt – powiedziała wreszcie, podnosząc głowę. – Bo co?
Nie widział powodu, żeby ją okłamywać.
– Trafiliśmy na numer baru Pinetta w trakcie pewnego śledztwa. Próbujemy się dowiedzieć, o co chodzi.
– Czego dotyczy to śledztwo?
– Nie mogę ci wyjawić – oznajmił Brunetti. – Ale nie ma związku z tobą, Eduardem czy podobnymi sprawami.
– Mogę zadać pytanie?
Ilekroć Chiara używała tego zwrotu, Brunetti żartował z niej, że przecież nie mogłaby zadać odpowiedzi, ale teraz powiedział tylko:
– Oczywiście.
– Czy to śledztwo… czy ma coś wspólnego z… – Szukała właściwego sformułowania. – Z tym, że niektóre z nas umierają?
– Niektóre z nas?
– Kurwy.
– Nie – odparł szybko; wiedział, że mu wierzy. – Dlaczego pytasz?
– Właściwie bez powodu. Po prostu krążą różne plotki. – Podniósłszy kanapkę, ugryzła niewielki kęs, po czym strzepnęła ręką okruszki, które spadły jej na bluzkę.
– Jakie plotki?
– Nic takiego. – Ugryzła następny kęs.
– Posłuchaj, Maro – zaczął Brunetti, niepewny, jaki najlepiej przyjąć ton. – Jeśli chcesz mi coś powiedzieć albo o coś mnie spytać, ręczę ci, że nikt się o tym nie dowie. Nie mówię oczywiście o jakichś zbrodniach – dodał szybko, zanim dziewczyna zdążyła powiedzieć cokolwiek – ale o normalnych sprawach. Możesz mi zaufać.
– Nie będzie protokołu?
– Nie będzie.
– Jak panu na imię?
– Guido.
– Hydraulik Guido? – Uśmiechnęła się na myśl, że posłużył się swoim prawdziwym imieniem.
Skinął głową. Mara ugryzła kanapkę.
– Krążą dziwne pogłoski – rzekła, po czym spojrzała na swoją bluzkę i znów strzepnęła okruchy. – Sam pan wie, jak szybko wieść się niesie. W każdym razie słyszałam różne rzeczy. Już nie wiem, gdzie i od kogo.
– Co słyszałaś, Maro?
– Że ktoś nas morduje. – Potrząsnęła głową. – Nie, inaczej. Nie morduje. Ale dziewczyny umierają.
– Jak to umierają?
– Najpierw ta młoda. Nie pamiętam, jak się nazywała, była Jugosłowianką. Zabiła się w lecie, a potem Anję, Bułgarkę, zabił klient. Nie znałam tej małej z Jugosławii, ale Anję tak. Szła z każdym.
Brunetti pamiętał obie zbrodnie; wiedział też, że policji nie udało się nawet ustalić nazwisk ofiar.
– A potem ta ciężarówka, która zjechała z szosy i się rozbiła. – Dziewczyna umilkła i spojrzała na Brunettiego.
Nie kojarzył, jaki wypadek Mara ma na myśli. Niby przez mgłę coś sobie przypominał, ale wspomnienie było bardzo mętne.
– Koleżanka mówiła, że podobno te dziewczyny jechały tu do roboty. Zapomniałam skąd.
– Miały pracować jako prostytutki? – Brunetti natychmiast pożałował pytania.
Mara nie odpowiedziała. Wyraz jej oczu zmienił się, jakby opadła w nich zasłona.
– Nie pamiętam – rzekła po chwili.
Komisarz poznał po jej głosie, że swoim obcesowym pytaniem przeciął cienką nić porozumienia, jaka na krótko się między nimi zawiązała.
– Informowałaś kogoś o tym?
– Ma pan na myśli policję? – Prychnęła sarkastycznie, po czym cisnęła nie dojedzoną kanapkę na talerz. – Czy jestem o coś oskarżona?
– Nie.
– Więc mogę już iść?
Młoda sympatyczna dziewczyna, z którą rozmawiał, znikła; jej miejsce zajęła kurwa z baru, za którą poszedł do pokoju.
– Tak, możesz wyjść, kiedy tylko zechcesz – odparł; nim zdążyła wstać, wskazał ścianę, za którą wcale Franca nie było, i spytał: – Uważasz, że to bezpieczne wychodzić, zanim zwolnimy jego?
– Co tam on! – Wydęła pogardliwie wargi.
Brunetti zastukał do drzwi.
– Signorina jest wolna – powiedział, kiedy Gravini otworzył.
Mara zgarnęła z krzesła kurtkę, minęła Brunettiego i bez słowa wyszła na korytarz. Kiedy znikła za rogiem, komisarz spojrzał na Graviniego.
– Dziękuję za kawę – rzekł, biorąc od podwładnego teczkę, którą ten wciąż trzymał w ręce.
– Drobiazg, panie komisarzu.
– Proszę sprzątnąć tacę, a ja tymczasem zajrzę do pokoju obok.
– Mam kupić papierosy? Albo przynieść kawę?
– Nie. I tak jest mi winien pięćdziesiąt tysięcy lirów.
Kiedy Brunetti wszedł do pomieszczenia, w którym przebywał Franco, wystarczył mu jeden rzut oka na alfonsa, aby wiedzieć o nim wszystko, co potrzebował. Franco był twardym gościem, który nie bał się glin i nie pozwalał sobie w kaszę dmuchać. Z akt, a także ze słów della Cortego wynikało, że to narkoman. Narkoman, który od ponad dziesięciu godzin nie miał dostępu do heroiny, bo spędził noc w areszcie policyjnym.
– Dzień dobry, signor Silvestri – rzekł uprzejmie Brunetti, jakby przyszedł porozmawiać o rozgrywkach piłki nożnej.
Silvestri wyprostował ramiona i spojrzał na komisarza. Rozpoznał go natychmiast.
– Hydraulik – mruknął i splunął na podłogę.
– Ależ signor Silvestri – powiedział wyrozumiałym tonem Brunetti, siadając na jednym z dwóch wolnych krzeseł. Otworzył teczkę i spojrzał na górną kartkę, a potem tę pod spodem. – Napaść i czerpanie korzyści z nierządu; widzę, że był pan też aresztowany za handel narkotykami… – zerknął na poprzednią kartkę -…w styczniu ubiegłego roku. Dwa nowe udokumentowane przypadki przyjmowania od klientów pieniędzy przeznaczonych dla prostytutki sprawią panu trochę nieprzyjemności, ale podejrzewam, że…
– Nie marnujmy czasu, dobrze, panie hydrauliku? – przerwał Silvestri. – Niech mnie pan po prostu oskarży, a ja zadzwonię do mojego adwokata, żeby przyjechał i mnie wyciągnął.
Zmierzywszy go od niechcenia wzrokiem, komisarz zobaczył, że alfons trzyma dłonie mocno zaciśnięte, a czoło ma wilgotne od potu.
– Chętnie bym tak zrobił, signor Silvestri, ale tym razem chodzi o znacznie poważniejszą sprawę niż wszystko, co ma pan dotąd na sumieniu. – Brunetti zamknął teczkę i klepnął się nią w kolano. – Niestety wykracza ona poza kompetencje policji weneckiej.
– Co to niby za sprawa? – Świadom, że Brunetti mu się przygląda, alfons zmusił się, żeby rozluźnić zaciśnięte dłonie i położyć je wyprostowane na udach.
– Otóż bar, w którym… no, powiedzmy, prowadzi pan interesy, od pewnego czasu jest obserwowany, a telefon znajduje się na podsłuchu.
– Kto obserwuje bar?
– SISMI. A konkretnie, brygada antyterrorystyczna.
– Brygada antyterrorystyczna? – powtórzył tępo Silvestri.
– Właśnie. Wygląda na to, że w barze Pinetta spotykają się osoby podejrzane o podłożenie bomby w muzeum we Florencji – rzekł Brunetti, który na poczekaniu wymyślił tę historię. – Pewnie nie powinienem o tym mówić, ale skoro i tak jest pan we wszystko zamieszany…
– We Florencji? – Silvestri potrafił już tylko powtarzać to, co usłyszał.
– Tak. Niewiele wyjawiono nam, zwykłej policji, ale najwyraźniej terroryści przekazywali sobie wiadomości przez telefon w barze. Brygada zainstalowała podsłuch co najmniej przed miesiącem. Oczywiście, wszystko zgodnie z prawem; otrzymali pozwolenie sędziego. – Brunetti zamachał teczką. – Kiedy moi ludzie aresztowali pana wczoraj wieczorem, próbowałem przekonać tamtych, że jest pan drobną płotką i podlega nam, ale nie chcieli słuchać.
– Co to oznacza? – spytał Silvestri głosem, w którym nie było już cienia złości.
– Że mogą pana zatrzymać zgodnie z procedurą stosowaną przy zwalczaniu terroryzmu. – Brunetti zamknął teczkę i wstał. – To oczywiście tylko nieporozumienie między różnymi organami sił porządku, signor Silvestri, nie ma pan się czym martwić. Zresztą po czterdziestu ośmiu godzinach i tak muszą pana wypuścić.
– A co z moim adwokatem?
– Będzie pan mógł wtedy do niego zadzwonić, signor Silvestri. To przecież tylko czterdzieści osiem godzin, z których… – Brunetti odsunął mankiet i spojrzał na zegarek -…dziesięć minęło. Tak, za półtora dnia zadzwoni pan do adwokata, a on natychmiast pana stąd wyciągnie. – Uśmiechnął się.
– Dlaczego akurat pan ze mną rozmawia? – spytał podejrzliwie Silvestri.
– Zatrzymał pana jeden z moich ludzi. Poniekąd z mojej winy spędzi pan dwie doby w areszcie. Pomyślałem więc, że należy się panu jakieś wyjaśnienie. A ponieważ miałem już wcześniej do czynienia z tymi z SISMI, wiem, jak trudno przemówić im do rozumu -oświadczył znużonym tonem Brunetti. – No cóż, nic się na to nie poradzi. Mają prawo zatrzymać każdego na czterdzieści osiem godzin bez powiadamiania kogokolwiek. – Znów spojrzał na zegarek. – Ale czas płynie tak szybko, że ani się pan obejrzy, a już będzie pan na wolności. Gdyby chciał pan coś poczytać, gazety, pisma, niech pan da znać policjantowi przy drzwiach. – Komisarz wstał i skierował się do wyjścia.
– Proszę… proszę nie wychodzić – powiedział Silvestri, niewątpliwie po raz pierwszy w życiu zwracając się tak grzecznie do policjanta.
Brunetti odwrócił się, z zaciekawieniem przekrzywiając głowę.
– Już pan wie, jakie sobie życzył „Panorma”? „Architectural Digest”? „Famiglia Christiana”?
– Czego pan chce? – zapytał alfons podniesionym głosem, ale bez złości. Na czole lśniły mu grube krople potu.
Brunetti widział, że nie ma co się dłużej bawić w kotka i myszkę. Twardziel, który nie dawał sobie w kaszę dmuchać, był gotów jeść mu z ręki.
– Kto dzwoni do ciebie do baru? I do kogo ty dzwonisz? – spytał surowym tonem.
Silvestri przejechał obiema rękami po twarzy i włosach; niesforny lok przykleił mu się do czoła. Potem kilkakrotnie potarł wierzchem dłoni usta, jakby chcąc zetrzeć z nich niewidoczną plamę.
– Dzwoni pewien facet, kiedy przyjeżdżają nowe dziewczyny.
Brunetti milczał.
– Nie wiem, kim jest ani skąd dzwoni. Odzywa się mniej więcej raz na miesiąc i mówi, gdzie mani je odebrać. Dziewczyny nie stawiają oporu, wiedzą, czego się od nich oczekuje. Nie muszę im nic tłumaczyć, tylko je zabrać i każdej wyznaczyć rewir.
– A forsa?
Silvestri nie odpowiedział, więc Brunetti odwrócił się i znów ruszył w stronę drzwi.
– Oddaję pewnej kobiecie. Każdego miesiąca. Kiedy ten facet dzwoni, mówi mi, gdzie i kiedy mam się z nią spotkać. Więc spotykamy się i daję jej forsę.
– Ile?
– Wszystko.
– Co wszystko?
– Cały szmal, jaki zostaje po zapłaceniu dziewczynom i za wynajmowane pokoje.
– Ile tego jest?
– To zależy – powiedział wymijająco alfons.
– Nie marnuj mojego czasu, Silvestri! – warknął Brunetti, udając zagniewanego.
– Zwykle czterdzieści, pięćdziesiąt milionów. Raz więcej, raz mniej.
Brunetti podejrzewał, że częściej jest więcej niż mniej.
– Co to za kobieta? – spytał.
– Nie wiem. Nigdy jej nie widziałem.
– Jak to?
– Facet mówi mi, gdzie będzie zaparkowany jej wóz. Biały mercedes. Podchodzę od strony bagażnika, otwieram tylne drzwi i kładę pieniądze na siedzeniu. Ona zaraz odjeżdża.
– I nigdy jej nie widziałeś?
– Nosi okulary słoneczne. A na głowie chustkę.
– Jaka jest? Wysoka? Chuda? Biała? Czarna? Blondynka? Stara? Młoda? Bez wygłupów, Silvestri, nie trzeba widzieć twarzy, żeby to poznać.
– Niska nie jest, ale nie wiem, jakiego koloru ma włosy. I chyba nie jest stara, choć twarzy nie widziałem.
– Jakie są numery rejestracyjne wozu?
– Nie wiem.
– Nie widziałeś?
– Nie. Zawsze daję pieniądze późnym wieczorem, a wszystkie światła wozu są zgaszone.
Brunetti był przekonany, że Silvestri łże jak z nut, ale czuł, że więcej z niego nie wyciągnie.
– Gdzie czeka na ciebie wóz?
– Na ulicy. W Mestre. Raz w Treviso. W różnych miejscach. Facet mówi mi przez telefon, gdzie mam się stawić.
– A dziewczyny? Gdzie je odbierasz?
– To samo. Facet mówi, na którym będą rogu i o której po nie podjechać.
– Kto je dowozi?
– Nie wiem. Kiedy przyjeżdżam, one już są.
– Tak po prostu? Stoją i czekają?
– Wiedzą, że lepiej nie próbować żadnych sztuczek – oznajmił Silvestri z niespodziewaną nutą okrucieństwa w głosie.
– Skąd są?
– Zewsząd.
– To znaczy?
– Z różnych miast. Z różnych krajów.
– Jak tu trafiają?
– Nie rozumiem.
– Jak to się dzieje, że trafiają do… do twojej stajni?
– Przecież to tylko kurwy. Skąd, na miłość boską, mam wiedzieć? Nie gadam z nimi. – Silvestri wsunął ręce do kieszeni i podnosząc głos, zapytał: – Kiedy mnie pan stąd wypuści?
– Ile ich dotąd było?
– Już nie mogę! – ryknął alfons, zrywając się z krzesła i podbiegając do Brunettiego. – Nie mogę! Niech mnie pan stąd wypuści!
Brunetti poczekał, aż Silvestri cofnie się na miejsce. Dopiero wtedy zastukał w drzwi. Gravini otworzył natychmiast. Brunetti wyszedł na korytarz i kiedy funkcjonariusz przekręcił klucz w zamku, powiedział cicho:
– Za półtorej godziny możesz go wypuścić.
– Tak jest, panie komisarzu – rzekł Gravini i zasalutował plecom oddalającego się przełożonego.