Tuż po obiedzie Brunetti, najedzony do syta, wrócił piechotą do gmachu komendy, zatrzymując się po drodze na kawę, w nadziei że brunatny płyn rozproszy senność wywołaną dobrym posiłkiem i ciepłą pogodą. W gabinecie zdjął marynarkę, powiesił ją na wieszaku, po czym podszedł do biurka sprawdzić, co przyniesiono w czasie jego nieobecności. Zgodnie z oczekiwaniami zobaczył wyniki sekcji; nie był to jeszcze oficjalny protokół, tylko krótki wyciąg sporządzony przez panią Elettrę na podstawie informacji uzyskanych telefonicznie.
Broń, z której zastrzelono Trevisana, nie była dużego kalibru: pistolet sportowy 5,6 mm. Tak jak podejrzewano, jeden z pocisków przeciął tętnicę główną, toteż zgon nastąpił niemal natychmiast. Drugi pocisk utkwił w żołądku. Z ran wlotowych wynikało, że zabójca stał nie dalej niż metr od mecenasa, nieco na prawo od niego, natomiast mecenas siedział.
Trevisan zjadł pełny posiłek niedługo przed śmiercią i wypił umiarkowaną ilość alkoholu, na pewno zbyt małą, żeby to zakłóciło jego koordynację ruchową czy zdolności postrzegania. Chociaż cierpiał na nadwagę, był w znakomitym zdrowiu jak na mężczyznę w średnim wieku. Nic nie wskazywało na to, aby kiedykolwiek poważnie chorował; jedyne zabiegi chirurgiczne, jakie przechodził, to usunięcie wyrostka i wazektomia. Zdaniem patologa, jeśli wykluczyć tragiczny wypadek lub nagłą śmiertelną chorobę, mógł jeszcze spokojnie żyć co najmniej dwadzieścia lat.
– Odebrano mu z ćwierć wieku – szepnął pod nosem Brunetti. I zaczął myśleć o tym, czego można dokonać w tak długim czasie: wychować dzieci, a nawet dochować się wnuków; odnieść sukces w interesach; napisać wiersz. Komisarz od dawna uważał, że najokrutniejsze w morderstwie jest to, że tak nieodwołanie zamyka przed ofiarą wszelkie możliwości, że odbiera jej raz na zawsze szansę osiągnięcia jeszcze czegoś w życiu. Sam nie był człowiekiem wierzącym, ale dorastał w rodzinie katolickiej, więc rozumiał magiczną siłę wiary i miał świadomość, że dla wielu ludzi najgorsze jest, iż ofiarę pozbawia się szansy wyznania grzechów i okazania skruchy. Dlatego właśnie dusze napotkane przez Dantego w przedsionku Czyśćca skarżą się: „Rozłączyła nas nagła śmierć z żywotem”.
Rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł sierżant Vianello, trzymając w prawej ręce niebieską tekturową teczkę.
– Facet był czysty – powiedział bez żadnych wstępów, kładąc teczkę na biurku Brunettiego. – Jeśli chodzi o nas, mógł w ogóle nie istnieć. Jedyne, co się znajduje w policyjnych aktach, to podanie o przedłużenie paszportu. – Otworzył teczkę, żeby spojrzeć na datę. – Sprzed czterech lat. Poza tym nie ma nic.
Samo w sobie nie było to zaskakujące. Wielu ludziom udaje się przejść przez życie bez zwracania na siebie uwagi policji aż do chwili, kiedy padają ofiarą włamania, napadu lub dostają się pod koła samochodu prowadzonego przez pijanego kierowcę. Jednakże przemoc, jaka ich spotyka, w znacznej mierze jest sprawą przypadku; z reguły nie giną z rąk zawodowych morderców.
– Dziś po południu mam się widzieć z wdową – powiedział Brunetti. – O czwartej.
Vianello pokiwał głową.
– Nikt z najbliższej rodziny też nie figuruje w naszych aktach – rzekł.
– Dziwne, prawda?
Vianello zastanawiał się chwilę.
– Bo ja wiem? To chyba normalne, że ludzie, często całe rodziny, nie mają nigdy styczności z policją.
– Więc dlaczego w tym wypadku wydaje się to takie dziwne?
– Może dlatego, że facet został zastrzelony z pistoletu kalibru 5,6 mm?
Obaj wiedzieli, że właśnie ten rodzaj broni preferują zawodowi mordercy.
– Jakie są szansę zidentyfikowania broni? – spytał Brunetti.
– Poza określeniem marki, raczej niewielkie. Oczywiście wysłałem kopie ekspertyzy pocisków do Rzymu i Genewy.
Obaj wiedzieli również, że najprawdopodobniej nie uzyskają stamtąd żadnych przydatnych informacji.
– No dobrze. A wieści ze stacji?
Sierżant opowiedział pokrótce, co funkcjonariusze zdołali odkryć ubiegłego wieczoru.
– Niewiele, prawda? – rzekł na koniec.
Brunetti pokiwał głową.
– Czego dowiedziałeś się w kancelarii?
– Zanim dotarłem na miejsce, większość pracowników wyszła już na obiad. Rozmawiałem z prawnikiem, który przejął obowiązki szefa, i z jedną sekretarką, która była autentycznie zrozpaczona. – Zamilkł na moment, po czym dodał: – On nie.
– Prawnik nie rozpaczał? – Brunetti podniósł z zainteresowaniem głowę.
– Nie tylko nie rozpaczał, ale nawet nie wydawał się specjalnie przejęty śmiercią Trevisana.
– A okolicznościami śmierci?
– Chodzi panu o to, że Trevisana zamordowano?
– Tak.
– No, to nim trochę wstrząsnęło. Odniosłem wrażenie, że gość nie bardzo lubił Trevisana, ale poruszył go fakt morderstwa.
– Co mówił?
– Właściwie nic. I to mnie najbardziej zdziwiło; nie powiedział żadnego komunału, jakie zwykle się mówi w podobnej sytuacji: że to wielka strata, że współczuje z całego serca rodzinie, że zmarły był człowiekiem niezastąpionym.
Zarówno Vianello, jak i Brunetti słyszeli te zwroty tyle razy, że natychmiast potrafili wyczuć najmniejszą nieszczerość w głosie mówiącego, ale sierżant miał rację: rzadko się zdarzało, aby ktoś całkiem pomijał te zwyczajowe formuły.
– Coś jeszcze? – spytał Brunetti.
– Nie. Sekretarka powiedziała, że jutro wszyscy mają być w pracy. Dziś po południu dostali wolne z powodu żałoby. Pewnie wpadnę tam znów i spróbuję pogadać. Poza tym dzwoniłem do Nadii i prosiłem, żeby się popytała o Trevisana. Sama go nie znała, ale przypomniała sobie, że jakieś pięć lat temu prowadził sprawy spadkowe po człowieku, który miał sklep z butami na Via Garibaldi. Obiecała zadzwonić do wdowy i zasięgnąć języka w okolicy.
Brunetti skinął głową. Wprawdzie żona Vianella nie była u nich na pensji, często jednak stanowiła cenne źródło informacji, jakich próżno szukać w oficjalnych aktach.
– Warto skontrolować jego finanse – rzekł komisarz. – Sprawdzić konta bankowe, zeznania podatkowe, wykaz nieruchomości. Może zdołasz się dowiedzieć, jaki roczny dochód przynosi kancelaria.
Mimo że były to rutynowe czynności, Vianello skrzętnie notował polecenia szefa.
– Czy poprosić panią Elettrę, żeby też spróbowała?
Ilekroć Brunetti słyszał to pytanie, wyobrażał sobie, jak signorina Elettra, spowita w ciężkie szaty i w turbanie na głowie – brokatowym, ozdobionym z przodu klejnotami – wpatruje się intensywnie w ekran komputera, z którego unosi się cienka smużka dymu. Faktem było, że zazwyczaj potrafiła wynaleźć takie informacje na temat finansów, a często również życia osobistego ofiar i podejrzanych, że stanowiły one niespodziankę dla ich rodzin i najbliższych współpracowników. Brunetti nie miał pojęcia, jak pani Elettra to robi, jednakże święcie wierzył, że nie sposób niczego przed nią ukryć; czasem z ciekawością – a może i lękiem – zastanawiał się, czy sekretarki szefa nigdy nie kusi, aby korzystając ze swoich niebywałych umiejętności, wziąć pod lupę ludzi, z którymi styka się na co dzień w pracy.
– Tak, niech spróbuje. Chciałbym też mieć listę jego klientów.
– Wszystkich?
– Tak.
Vianello skinął głową i też to sobie zapisał, choć wiedział, że sprawa jest beznadziejna: prawnicy nigdy nie ujawniali nazwisk klientów. Pod tym względem tylko prostytutki sprawiały policji równie wiele kłopotu.
– Jeszcze coś, panie komisarzu?
– Nie. Spotkam się z wdową za… – Brunetti spojrzał na zegarek -…pół godziny. Jeśli dowiem się od niej czegoś istotnego, wrócę do biura; jeśli nie, zobaczymy się jutro rano.
Vianello potraktował te słowa jako znak, że może odejść; schował notes do kieszeni, wstał i wrócił na pierwsze piętro.
Pięć minut później Brunetti opuścił budynek policji, kierując się na Riva degli Schiavoni, gdzie wsiadł do vaporetto linii numer jeden. Wysiadł przy Santa Maria del Giglio, skręcił w lewo przy hotelu Ala, przeszedł dwa mosty, zagłębił się w niewielką calle prowadzącą do Canale Grande i zatrzymał przy ostatnich drzwiach po lewej. Nacisnął przycisk domofonu obok nazwiska Trevisan, a kiedy rozległo się brzęczenie, pchnął drzwi i ruszył na drugie piętro.
U góry schodów stał w otwartych drzwiach szpakowaty mężczyzna o pokaźnym brzuchu, ukrytym pod drogim, świetnie skrojonym garniturem.
– Komisarz Brunetti?
– Tak. Pan Lotto?
Mężczyzna skinął głową, ale ręki gościowi nie podał.
– Proszę wejść. Siostra czeka na pana – powiedział takim tonem, jakby Brunetti spóźnił się kilka godzin, mimo iż był trzy minuty przed czasem.
Po obu stronach przedpokoju ciągnęły się lustra, toteż niewielkie pomieszczenie wydawało się pełne sobowtórów. Patrząc na posadzkę wykonaną z lśniących, kwadratowych płytek białego i czarnego marmuru, komisarz miał wrażenie, że on i jego odbicia poruszają się po szachownicy, a to z kolei sprawiło, że zaczął traktować Lotta jak przeciwnika.
– Jestem wielce zobowiązany pani Trevisan, że zechciała się ze mną zobaczyć – rzekł.
– Mówiłem jej, że nie musi – oznajmił szorstko Lotto. – Z nikim nie musi się widzieć. Taka tragedia.
Widząc jego niechętne spojrzenie, Brunetti usiłował odgadnąć, czy Lotto ma na myśli tragiczną śmierć szwagra, czy też obecność policjanta w domu, który pogrążony jest w żałobie.
Idąc przodem, Lotto wprowadził Brunettiego do niedużego pokoju po lewej. Komisarz rozejrzał się z zaciekawieniem, ale nie umiał się zorientować, jaką rolę pełni to pomieszczenie: nie było w nim książek ani telewizora, a jedynymi meblami służącymi do siedzenia były cztery ustawione w rogach krzesła. Ciemnozielone zasłony zakrywały dwa okna w jednej ze ścian. Pomiędzy nimi znajdował się okrągły stolik, na którym stał wazon suchych kwiatów. W pokoju nie było nic, co by zdradzało jego funkcję czy charakter.
– Proszę tu zaczekać – powiedział Lotto i wyszedł.
Przez chwilę Brunetti stał bez ruchu, po czym podszedł do okna i odciągnął zasłonę. Przed sobą miał Canale Grande, którego powierzchnia migotała w blasku słońca, na lewo zaś Palazzo Dario; złote płytki mozaiki zdobiącej fasadę odbijały blask idący od wody, rozszczepiając go na setki światełek i ciskając z powrotem na gładką taflę. Kanałem płynęły łodzie, wraz z nimi czas.
Wtem Brunetti usłyszał otwierające się drzwi. Odwrócił się, żeby przywitać się z wdową Trevisan, jednakże zamiast niej weszła do pokoju nastolatka o ciemnych włosach opadających na ramiona; na widok komisarza cofnęła się pośpiesznie, zamykając za sobą drzwi. Po kilku minutach drzwi znów się otworzyły, ale tym razem do środka weszła kobieta, na oko czterdziestokilkuletnia, ubrana w prostą czarną sukienkę i buty na wysokich obcasach, dzięki którym niemal dorównywała Brunettiemu wzrostem. Jej twarz była tego samego kształtu co twarz nastolatki, włosy również opadały jej na ramiona i też były ciemne, choć swoją barwę wyraźnie zawdzięczały farbie. Oczy, szeroko osadzone, lśniły inteligencją i – zdaniem Brunettiego – bardziej ciekawością niż od wezbranych łez.
Pani Trevisan przeszła przez pokój i wyciągnęła na powitanie dłoń.
– Commissario Brunetti?
– Tak, signora. Bardzo mi przykro, że spotykamy się w takich okolicznościach. Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć.
– Jestem gotowa uczynić wszystko, co pomoże panu znaleźć mordercę Carla. – Głos miała miękki, słowa wymawiała z przydechem typowym dla Florencji. Rozejrzała się wokół, jakby po raz pierwszy w życiu widziała ten pokój. – Dlaczego Ubaldo wprowadził pana akurat tutaj? – spytała, po czym kierując się w stronę drzwi, rzekła: – Proszę za mną.
Wyszli na korytarz; skręciła w prawo i otworzyła inne drzwi prowadzące do większego pomieszczenia, którego trzy okna wychodziły na Campo San Maurizio oraz na jakiś budynek, prawdopodobnie biurowiec lub bibliotekę. Podeszła do dwóch głębokich foteli, usiadła w jednym, komisarzowi wskazała drugi.
Brunetti usiadł; zamierzał założyć nogę na nogę, ale zdał sobie sprawę, że w niskim fotelu nie będzie mu w takiej pozycji zbyt wygodnie. Umieścił więc łokcie na oparciach i splótł ręce na brzuchu.
– Co chciałby pan wiedzieć, commissario? – spytała pani Trevisan.
– Czy na przykład w okresie ostatnich kilku tygodni, a może nawet miesięcy mąż nie wydawał się pani czymś zdenerwowany albo czy jego zachowanie nie zmieniło się w jakiś znaczący sposób?
Kobieta odczekała chwilę, by upewnić się, że skończył i po krótkim zastanowieniu odparła:
– Nie, niczego takiego nie zauważyłam. Carlo zawsze intensywnie pracował. W ciągu ostatnich kilku lat jeszcze bardziej intensywnie niż zwykle, co wynikało ze zmian politycznych, otwarcia się nowych rynków. W ostatnim czasie nie był też bardziej nerwowy niż normalnie; przejmował się swoją pracą, ale robił to zawsze.
– Czy opowiadał pani o jakiejś sprawie, którą gryzł się szczególnie, albo o jakimś niezadowolonym kliencie?
– Nie, właściwie nie.
Brunetti milczał.
– Miał jednego nowego klienta – kontynuowała po chwili wdowa. – Duńczyka, który chciał otworzyć firmę importową, chodziło chyba o sprowadzanie serów i masła, i który miał kłopoty z powodu nowych przepisów EWG. Carlo szukał sposobu, żeby transporty szły przez Francję, nie przez Niemcy. A może odwrotnie. Ale mimo że sprawa ta zajmowała mu wiele czasu, trudno powiedzieć, by spędzała mu sen z powiek.
– A w kancelarii? Jak układały się stosunki męża z podwładnymi? Przyjaźnie? Nie było żadnych zgrzytów, zatargów?
Splotła dłonie i utkwiła w nich wzrok.
– Nie. Nigdy o czymś takim nie wspominał. A jestem pewna, że powiedziałby mi, gdyby tak było.
– Czy to prawda, że był jedynym właścicielem swojej firmy prawniczej? Że inni adwokaci byli tylko etatowymi pracownikami?
– Słucham? – Na jej twarzy odmalowała się niepewność. – Chyba nie zrozumiałam pańskiego pytania.
– Czy pani mąż dzielił się zyskami przynoszonymi przez kancelarię z innymi prawnikami, czy tylko wypłacał im pensje?
Oderwała wzrok od splecionych na kolanach rąk i popatrzyła na komisarza.
– Przykro mi, ale nie znam odpowiedzi. Niewiele wiem o interesach męża. Musi pan porozmawiać z jego księgowym.
– A kto nim jest?
– Ubaldo.
– Pani brat?
– Tak.
– Aha. – Po chwili Brunetti kontynuował: – Muszę też spytać panią o państwa życie prywatne.
– O nasze życie prywatne? – zdziwiła się, jakby słyszała o czymś takim po raz pierwszy. Kiedy Brunetti nic nie powiedział, skinęła przyzwalająco głową.
– Jak długo byli państwo małżeństwem?
– Dziewiętnaście lat.
– Ile ma pani dzieci?
– Dwoje. Claudio ma siedemnaście lat, Francesca piętnaście.
– Czy chodzą do szkoły tu, w Wenecji?
Przyjrzała mu się bacznie.
– Dlaczego pan o to pyta?
– Moja córka, Chiara, ma czternaście lat, więc pomyślałem, że dziewczynki mogą się znać. – Uśmiechnął się, próbując ją przekonać, że pytanie jest całkiem niewinne.
– Claudio uczy się w Szwajcarii, a Francesca tutaj. Mieszka z nami. To znaczy ze mną – poprawiła się, pocierając dłonią czoło.
– Czy określiłaby pani swoje małżeństwo jako szczęśliwe?
– Tak – odparła o wiele szybciej, niż Brunetti odpowiedziałby na to samo pytanie, choć jego odpowiedź też byłaby twierdząca. Pani Trevisan nie uznała jednak za stosowne nic dodać czy wyjaśnić.
– Czy pani mąż miał bliskich przyjaciół lub współpracowników?
Podniosła wzrok, po czym natychmiast spuściła oczy.
– Nasi najbliżsi przyjaciele to Mirto i Graziella Nogare. Mirto jest architektem, mieszkają na Campo Sant’ Angelo. Są chrzestnymi Franceski. O współpracownikach nic nie wiem; musi pan zapytać Ubalda.
– A inni przyjaciele, signora?
– Po co panu to wszystko?
– Chcę się dowiedzieć jak najwięcej o pani mężu.
– Po co?
– Dopóki nie zrozumiem, jakim był człowiekiem, nie będę wiedział, dlaczego stało się to, co się stało.
– Nie wie pan, dlaczego napadają na ludzi? – Jej ton był prawie sarkastyczny.
– To nie był napad rabunkowy. Ten, kto zastrzelił pani męża, nie chciał go okraść. Chciał go zabić.
– Nikt nie mógł mieć powodu, żeby zabić Carla.
Brunetti, który już nie pamiętał, ile razy słyszał podobne słowa, nie odezwał się. Nagle signora Trevisan wstała.
– Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? Jeśli nie, pragnę zostać z córką.
Brunetti podniósł się z fotela i wyciągnął rękę.
– Jeszcze raz dziękuję, że zechciała pani ze mną porozmawiać. Wiem, jaki to trudny okres dla pani i jej rodziny. Życzę sił, żeby mogła go przetrwać. – Miał świadomość, że jego słowa brzmią jak puste frazesy. Ale gdy nie dostrzega się oznak żałoby, słowa współczucia zawsze brzmią fałszywie.
– Dziękuję, commissario. – Wdowa potrząsnęła jego dłonią i skierowała się do drzwi. Otworzywszy je, przepuściła gościa przodem, po czym odprowadziła go korytarzem do drzwi frontowych. Po drodze nie spotkali nikogo.
Brunetti skinął głową na pożegnanie, wyszedł na klatkę schodową i ruszył w dół. Usłyszał trzask zamykanych drzwi. Wydało mu się dziwne, że po blisko dwudziestu latach małżeństwa żona może nic nie wiedzieć o interesach męża. Tym dziwniejsze, że jej brat był jego księgowym. O czym rozmawiali przy rodzinnym stole? O piłce nożnej? Każdy, kogo Brunetti znał, nienawidził prawników. Brunetti też nienawidził prawników. Dlatego nie mógł uwierzyć, aby prawnik, w dodatku znany i zamożny, nie miał wrogów. Zamierzał porozmawiać o tym nazajutrz z Lottem i przekonać się, czy księgowy będzie bardziej skory od siostry do udzielania informacji.