Za dziesięć dziesiąta tego wieczoru Brunetti opuścił budynek stacji w Mestre, zszedł po schodach i skierował się w lewo, ustaliwszy wcześniej, na podstawie mapy zamieszczonej na początku weneckiej książki telefonicznej, gdzie się znajduje Via Fagare. Przed stacją jak zwykle stało kilkanaście nieprzepisowo zaparkowanych samochodów, lecz ruch był niewielki. Brunetti przeszedł przez jezdnię i na najbliższym rogu skręcił w prawo, w stronę centrum. Sklepiki po obu stronach ulicy miały zaciągnięte stalowe żaluzje; zupełnie jakby spuściły przyłbice, aby chronić się przed niebezpieczeństwami nocy.
Sporadyczne podmuchy wiatru podrywały papiery i liście na chodniku. Brunetti szedł przed siebie, starając się nie zwracać uwagi na odgłosy ruchu ulicznego, ale było to niemożliwe. Wszyscy zawsze narzekali na klimat Wenecji, wilgotny i nieprzyjemny, ale dla Brunettiego znacznie gorszy był ogłuszający hałas czyniony przez pojazdy, do którego dochodził jeszcze ohydny smród spalin; nie rozumiał, jak można akceptować samochody, uważać je za składnik codziennego życia. Z roku na rok coraz więcej wenecjan, zmuszonych zastojem gospodarczym i niebotycznymi czynszami, porzucało swoje miasto i przeprowadzało się tutaj, w ten smród i zgiełk. Brunetti zdawał sobie sprawę, że powody ekonomiczne mogą skłonić ludzi do przeprowadzki. Ale żeby dobrowolnie skazywać się na coś takiego? Korzyści były mizerne.
Po kilku minutach marszu za następną przecznicą zobaczył pionowy neon; litery biegnące od dachu budynku do mniej więcej dwóch metrów nad chodnikiem układały się w napis: B- -in-ta. Nie wyjmując rąk z kieszeni płaszcza, Brunetti wszedł do środka przez uchylone drzwi.
Właściciel baru widocznie obejrzał zbyt wiele filmów amerykańskich, bo knajpa do złudzenia przypominała jeden z tych lokali, w których Victor Mature rozstawiał wszystkich po kątach. Ścianę za barem zajmowało ogromne lustro, lecz na jego powierzchni osiadło tyle kurzu i dymu, że prawie nic się w nim nie odbijało. Zamiast całych rzędów butelek, jak w typowych włoskich knajpach, stał tu tylko jeden lichy rządek, w dodatku wyłącznie bourbona i szkockiej, sam bar zaś nie był długą prostą ladą z ekspresem do kawy, lecz miał kształt podkowy, wewnątrz której urzędował barman, ciasno obwiązany w talii poplamionym fartuchem.
Po obu stronach sali stały stoliki. Przy tych z lewej siedziało po trzech lub czterech mężczyzn grających w karty; po prawej – mieszane pary uprawiające zupełnie inny rodzaj gry losowej. Na ścianach wisiały wielkie fotosy amerykańskich gwiazd, niechętnie spozierających na wnętrze, na którego wieczne oglądanie zostały skazane.
Przy barze stało czterech mężczyzn i dwie kobiety. Pierwszy z mężczyzn, niski i krępy, trzymał szklankę obiema rękami, jakby chciał ją chronić przed zakusami innych, i wpatrywał się w jej zawartość. Drugi, wyższy i szczuplejszy, zwrócony tyłem do baru, wolno obracał głowę, przyglądając się to karciarzom, to licytacji odchodzącej przy pozostałych stolikach. Trzeci był łysy; najwyraźniej della Corte. Ostatni, chudy jak strach na wróble, stał między dwiema dziewczynami, które coś do niego mówiły, i zerkał nerwowo to na jedną, to na drugą. Popatrzył na Brunettiego, gdy ten wchodził do środka; dziewczyny też odwróciły się w stronę przybysza. Wzrok Parek, kiedy przecinały nić ludzkiego żywota, nie mógł być bardziej posępny.
Brunetti podszedł do della Cortego, szczupłego mężczyzny o mocno pomarszczonej twarzy oraz sumiastych wąsach, i klepnął go w ramię.
– Ciao, Bepe, come stai? – Mówił z ciężkim weneckim akcentem i znacznie głośniej, niż to było konieczne. – Przepraszam za spóźnienie, ale moja żona, wredna suka… – Urwał i wykonał ręką gniewny gest, który miał wyrażać, co myśli o wszystkich żonach i wszystkich wrednych sukach. – Amico mio, whisky proszę! – zawołał do barmana, potem spojrzał na szklankę stojącą przed della Cortem. – A dla mojego przyjaciela jeszcze raz to samo, ale na mój koszt!
Zwracając się do barmana, starał się obrócić do niego całym ciałem, wszystkie ruchy wykonywać z przesadną ekspresją. Przytrzymując się ręką lady, aby nie stracić równowagi, mruknął pod nosem:
– Suka…
Otrzymawszy whisky, podniósł szklankę i opróżnił ją jednym haustem, po czym odstawił z głośnym stuknięciem na kontuar i wierzchem dłoni otarł usta. Natychmiast pojawiła się przed nim druga pełna szklanka, ale zanim zdążył ją podnieść, della Corte wyciągnął po nią rękę.
– Cin cin, Guido – powiedział, unosząc szklankę, jakby wznosił toast za ich wieloletnią przyjaźń. – Cieszę się, że udało ci się jej wyrwać. – Pociągnął jeden łyk, drugi. – Wybierasz się z nami na polowanie w najbliższą sobotę?
Nie ustalili z góry żadnego scenariusza, ale Brunetti uznał, że ten temat jest równie dobry jak każdy inny dla dwóch podtatusiałych pijaczków w taniej knajpie w Mestre. Odpowiedział, że chętnie by się wybrał, ale żona, wredna suka, chce, żeby został i zabrał ją gdzieś na kolację, bo tego dnia wypada ich rocznica ślubu. Po cholerę mają w domu kuchenkę? Nie może sama czegoś upichcić? Przez kilka minut prowadzili rozmowę w tym stylu; potem jedna z par wstała od stolika i opuściła lokal. Della Corte zamówił po kolejce i pociągnął Brunettiego za rękaw w stronę wolnego stolika. Pomógł mu usiąść. Kiedy podano im trunki, komisarz podparł ręką brodę i spytał cicho:
– Długo tu jesteś?
– Ponad pół godziny – odparł della Corte, głosem zupełnie trzeźwym i o wiele kulturalniej brzmiącym niż przed chwilą.
– I co?
– Co pewien czas wpadają tu faceci i podchodzą do gościa przy barze, tego z babkami. – Della Corte zbliżył szklankę do ust. – Dwa razy jedna z nich usiadła z jakimiś typami na drinka. Raz wyszła z jednym i wróciła sama po dwudziestu minutach.
– Szybka robota – skomentował Brunetti.
Della Corte skinął głową, po czym znów się napił.
– Gość wygląda, jakby był na heroinie – rzekł po chwili, patrząc w stronę baru. Uśmiechnął się szeroko, kiedy jedna z dziewczyn przechwyciła jego spojrzenie.
– Jesteś pewien?
– Przez sześć lat pracowałem w wydziale narkotyków. Widziałem setki takich jak on.
– Co nowego w Padwie? – spytał Brunetti.
Choć obaj udawali, że nie obchodzą ich inni klienci, cały czas pilnie wszystkich obserwowali, starając się zapamiętać twarze.
Della Corte potrząsnął głową.
– Wysłałem jednego z moich zaufanych ludzi do laboratorium, żeby sprawdził, czy niczego więcej nie brakuje.
– No i?
– Ktokolwiek tam myszkował, dobrze pozacierał ślady. Znikły notatki patologa i próbki tkanek pobrane podczas wszystkich sekcji przeprowadzonych tego dnia.
– A ile ich było?
– Trzy.
– W Padwie? – spytał Brunetti, nie kryjąc zdziwienia.
– Dwie starsze osoby zmarły w szpitalu po zjedzeniu zepsutego mięsa. Salmonella.
Brunetti pokiwał głową.
– Kto mógł to zrobić? – spytał. – Komu mogło na tym zależeć?
– Najbardziej osobie, która podała Faverze roipnal.
Brunetti znów pokiwał głową, po czym widząc, że barman obchodzi stoliki, dał mu znak, żeby przyniósł po następnej kolejce, mimo że stojące przed nim i kapitanem szklanki były właściwie nie tknięte.
– Laboranci tak mało zarabiają, że wiele są gotowi zrobić za dwieście tysięcy lirów – dodał della Corte.
Do baru weszło dwóch mężczyzn; śmiali się i rozmawiali głośno, jak ludzie, którzy chcą, aby obcy zwrócili na nich uwagę.
– Są jakieś postępy w sprawie Trevisana? – spytał kapitan.
Brunetti potrząsnął głową z przesadną powagą, z jaką pijacy traktują najbardziej trywialne kwestie.
– Więc co dalej?
– Chyba jeden z nas powinien skosztować towarku – odparł komisarz, kątem oka patrząc na zbliżającego się barmana. Kiedy ten postawił szklanki na stole, Brunetti uśmiechnął się szeroko. – Drinki dla pań! – polecił, wskazując pijackim gestem dziewczyny przy barze.
Wróciwszy za kontuar, barman nalał dwa kieliszki musującego białego wina – Brunetti domyślił się, że jest to najlichsze prosecco, a nie francuski szampan, za który jednak przyjdzie mu zapłacić – następnie podszedł na koniec lady, gdzie stał chudzielec z dziwkami; coś powiedział do mężczyzny, a przed jego towarzyszkami postawił kieliszki. Chudzielec zerknął na Brunettiego, po czym pochylił się w lewo i szepnął coś do niskiej, śniadej dziewczyny o szerokich ustach i rudawych włosach opadających na ramiona. Popatrzyła na kieliszki, po czym w głąb sali, na Brunettiego. Komisarz uśmiechnął się do niej, dźwignął z krzesła i skłonił niezgrabnie.
– Zwariowałeś? – spytał della Corte, uśmiechając się od ucha do ucha i wyciągając rękę po szklankę.
Zamiast mu odpowiedzieć, Brunetti pomachał do trójki przy barze, po czym odsunął nogą puste krzesło i wskazał dziewczynie miejsce. Wzięła kieliszek i ruszyła w ich stronę. Brunetti, szczerząc do niej w uśmiechu zęby, spytał cicho della Cortego:
– Przyjechałeś samochodem?
Kapitan przytaknął.
– Świetnie. Kiedy podejdzie, zostaw nas, wyjdź i zaczekaj w samochodzie. Potem jedź za nami.
Kiedy dziewczyna podeszła do stolika, della Corte odsunął krzesło i wstał, niemal się z nią zderzając. Wydawał się zaskoczony jej pojawieniem.
– Dobry wieczór, signorina – rzekł w końcu, znów mówiąc z ciężkim regionalnym akcentem. – Proszę usiąść.
Dziewczyna przygładziła spódnicę i usiadła obok Brunettiego. Kiedy się do niego uśmiechnęła, zauważył, że pod grubą warstwą makijażu kryje się zupełnie ładna twarz; ruda miała równe zęby, ciemne oczy i mały, wesoło zadarty nos.
– Buona sera – powiedziała niemal szeptem. – Dziękuję za szampan.
Della Corte pochylił się nad stolikiem i wyciągnął rękę do Brunettiego.
– Muszę już iść, Guido – rzekł. – Zadzwonię do ciebie w tygodniu.
Brunetti zignorował wyciągniętą rękę; cała jego uwaga była skupiona na dziewczynie. Della Corte spojrzał w stronę mężczyzn przy barze, uśmiechnął się, wzruszył ramionami i wyszedł z knajpy, zamykając za sobą drzwi.
– Ti chiami Guido? – spytała dziewczyna, bez ceregieli przechodząc na „ty”, co najlepiej wskazywało na to, jakiego typu znajomość właśnie została zawarta.
– Tak, Guido Bassetti. A tobie jak na imię, słodziutka?
– Mara – oświadczyła i roześmiała się, jakby powiedział coś bardzo zabawnego. – Czym się zajmujesz, Guido? Powiedz, dobry jesteś w tym, co robisz?
Brunettiego uderzyły dwie rzeczy: po pierwsze, że ruda mówi z obcym akcentem – jej rodzimym językiem musiał być jednak język romański, hiszpański albo portugalski – a po drugie, że jej pytanie ma wyraźnie prowokacyjny podtekst.
– Jestem hydraulikiem – oznajmił z dumą, jednocześnie wykonując wulgarny gest, aby pokazać, że zrozumiał aluzję zawartą w pytaniu.
– Och, to niezwykle ciekawe! – zawołała Mara i ponownie się roześmiała, ale już po chwili zabrakło jej pomysłów na podtrzymanie konwersacji.
Brunetti zobaczył, że w drugiej szklance ma jeszcze sporo whisky, a trzecia wciąż stoi przed nim nie tknięta. Pociągnął łyk z drugiej, po czym odsunął ją na bok i podniósł trzecią.
– Bardzo ładna z ciebie dziewczyna, Maro – rzekł, choć z jego głosu łatwo można było odczytać, iż fakt ten nie będzie miał wpływu na transakcję, której zamierza dokonać.
Ruda przyjęła komplement obojętnie.
– Czy ten gość to twój przyjaciel? – Wskazał ruchem głowy chudzielca, który stał teraz samotnie przy barze, bo druga dziewczyna też gdzieś odeszła.
– Tak – odparła Mara.
– Mieszkasz w pobliżu? – spytał tonem człowieka, który nie chce tracić czasu na próżne gadanie.
– Tak.
– Możemy tam iść?
– Tak. – Znów się uśmiechnęła.
Widział, jak dziewczyna zmusza się, aby w jej oczach pojawiło się ciepło i zainteresowanie. Sam przybrał chłodną minę.
– Ile? – rzucił oschle.
– Sto tysięcy – odparła szybko, jakby już niezliczone razy odpowiadała na to pytanie.
Brunetti roześmiał się, pociągnął ze szklanki, po czym wstał, specjalnie odsuwając krzesło tak gwałtownym ruchem, aby przewróciło się na ziemię.
– Oszalałaś, mała. W domu czeka na mnie żona. Da mi to samo za darmo.
Wzruszyła ramionami i spojrzała na zegarek. Była jedenasta, a w ciągu ostatnich dwudziestu minut nikt nowy nie wszedł do baru. Brunetti domyślił się, że dziewczyna zastanawia się, jakie ma szansę podłapać mniej oszczędnego klienta.
– Pięćdziesiąt – powiedziała w końcu.
Brunetti odstawił wciąż nie dopitą whisky i ujął dziewczynę za ramię.
– No dobra, mała, pokażę ci, co potrafi prawdziwy facet!
Wstała bez oporu. Trzymając ją za ramię, Brunetti podszedł do baru.
– Ile płacę? – spytał.
– Sześćdziesiąt trzy tysiące – oznajmił bez zająknienia barman.
– Zwariowałeś pan? – spytał gniewnie Brunetti. – Za trzy porcje whisky? W dodatku bardzo podłej jakości?
– Oraz dwie szklanki whisky pańskiego przyjaciela i dwa kieliszki szampana dla pań.
– Dla pań! – powtórzył sarkastycznie Brunetti, ale sięgnął do kieszeni po portfel i rzucił na kontuar pięć banknotów: pięćdziesięciotysięczny, dziesięciotysięczny i trzy jednotysięczne. Już miał schować portfel, kiedy Mara przytrzymała jego rękę.
– Zapłać od razu mojemu przyjacielowi – rzekła, wskazując brodą chudzielca, który bez uśmiechu obserwował Brunettiego.
Brunetti rozejrzał się, zaczerwieniony, zmieszany, z miną człowieka, który pragnie, żeby ktoś mu wyjaśnił, jak ma się zachować. Ponieważ nikt nie ruszył na ratunek, wyjął z portfela pięćdziesięciotysięczny banknot i cisnął na kontuar, nie patrząc na chudzielca; ten z kolei nawet nie raczył spojrzeć na pieniądze. Potem, jakby chciał ocalić resztki nadwątlonej dumy, Brunetti złapał dziewczynę za ramię i pociągnął w stronę drzwi. Zatrzymała się tylko na moment przy wyjściu, żeby zdjąć z wieszaka kurtkę ze sztucznego futra imitującego lamparcią skórę, po czym wypadła na zewnątrz. Brunetti z rozmachem zatrzasnął drzwi.
Na ulicy Mara skręciła w lewo i ruszyła przodem. Starała się iść szybko, ale w wąskiej spódnicy i na wysokich obcasach nie było to łatwe, więc Brunetti bez trudu dotrzymywał jej kroku. Przy najbliższym rogu jeszcze raz skręciła w lewo, po czym stanęła przed wejściem do trzeciego budynku. Klucz już miała w ręce. Nacisnęła klamkę i weszła do środka, nie sprawdzając, czy Brunetti za nią podąża. W wąską ulicę wjechał samochód. Gdy kierowca dwukrotnie zamrugał światłami, Brunetti ruszył za dziewczyną.
Na pierwszym piętrze otworzyła pierwsze drzwi po prawej i zniknęła wewnątrz, pozostawiając je otwarte. Brunetti zobaczył niski tapczan nakryty kapą w barwne paski, biurko i dwa krzesła; pojedyncze okno było zamknięte i zasłonięte żaluzją. Kiedy dziewczyna dotknęła kontaktu, w pokoju zapaliła się wisząca na końcu krótkiego przewodu niskowatowa żarówka nie przysłonięta kloszem.
Nie patrząc na swego klienta, Mara zdjęła kurtkę i powiesiła ostrożnie na oparciu jednego z krzeseł.
Potem usiadła na brzegu tapczanu, pochyliła się i rozpięła paski butów. Uwolniwszy stopy, westchnęła z ulgą. Wciąż nie patrząc na Brunettiego wstała, rozpięła spódnicę i przerzuciła ją przez oparcie tego samego krzesła, na którym wisiała kurtka. Pod spódnicą nie miała na sobie nic. Wyciągnęła się na tapczanie.
– Musisz dopłacić, jeśli chcesz dotykać moich piersi – powiedziała, po czym obróciła się, żeby poprawić kapę, którą niechcący pofałdowała.
Brunetti usiadł na wolnym krześle – tym, na którym nie leżało jej ubranie.
– Skąd jesteś, Maro? – zapytał, mówiąc normalnie, bez lokalnego akcentu.
Spojrzała na niego, zdziwiona albo pytaniem, albo zmianą wymowy.
– Posłuchaj pan, panie hydraulik – zaczęła głosem bardziej znużonym niż ostrym – nie przyszedłeś tu rozmawiać, ja też nie, więc załatwmy to szybko, żebym mogła wrócić do pracy, dobrze? – Położyła się na plecach i rozsunęła nogi.
Brunetti odwrócił wzrok.
– Skąd jesteś, Maro? – powtórzył.
Złączyła nogi, opuściła je i usiadła na tapczanie.
– Słuchaj, jak chcesz się pieprzyć, to bierz się do dzieła, dobra? Nie mam czasu tkwić tu całą noc i z tobą gadać. A skąd jestem, to nie twoja zakichana sprawa.
– Z Brazylii? – zaryzykował, kierując się jej akcentem.
Prychnęła gniewnie, wstała i sięgnęła po spódnicę. Trzymając ją tuż nad podłogą, wsunęła w nią nogi, po czym podciągnęła wyżej i kilkoma szarpnięciami zapięła suwak. Jedną stopą zaczęła szukać pod tapczanem butów. Wyłowiwszy je, usiadła na skraju tapczana i zaczęła zapinać paski.
– Twój przyjaciel może pójść siedzieć – oznajmił Brunetti tym samym spokojnym tonem. – Przyjął ode mnie pieniądze. To wystarczy, żeby na kilka miesięcy wylądował w więzieniu.
Paski okalające w kostkach nogi dziewczyny były już zapięte na klamerki, lecz Mara ani nie spojrzała na Brunettiego, ani nie wykonała żadnego ruchu, żeby wstać z łóżka. Słuchała go, siedząc z pochyloną głową.
– Nie chciałabyś, żeby coś takiego go spotkało, prawda? – spytał komisarz.
Prychnęła z niechęcią i niedowierzaniem.
– Zastanów się, Maro, co ci zrobi, kiedy wyjdzie z paki. Będzie miał do ciebie pretensje, bo nie zorientowałaś się, że zaczepił cię glina.
Wyciągnęła rękę.
– Ma pan jakieś dokumenty.
Podał jej legitymację służbową.
– Czego pan chce? – spytała, zwracając ją.
– Wiedzieć, skąd jesteś.
– Po co? Żeby mógł mnie pan tam odesłać? – Popatrzyła mu prosto w oczy.
– Nie jestem z policji imigracyjnej, Maro. Nie obchodzi mnie, czy przebywasz tu legalnie, czy nie.
– Więc czego pan chce? – spytała gniewnie.
– Już powiedziałem. Chcę wiedzieć, skąd jesteś.
Wahała się przez moment, jakby zastanawiała się, czy udzielenie odpowiedzi może jej w czymś zaszkodzić, ale nie doszukała się żadnego podstępu.
– Z Sao Paulo.
Czyli trafnie odgadł brazylijski akcent.
– Od dawna tu jesteś?
– Dwa lata – odparła.
– Od początku pracujesz jako prostytutka? – spytał, usiłując wypowiedzieć ostatnie słowo bez potępienia, jakby stanowiło określenie takiego samego zawodu jak każdy inny.
– Tak.
– Cały czas dla tego samego faceta?
– Nie powiem panu, jak się nazywa – oznajmiła, spoglądając hardo na komisarza.
– Wcale cię o to nie pytam, Maro. Chcę tylko wiedzieć, czy cały czas od przyjazdu pracujesz dla niego.
Powiedziała coś, ale tak cicho, że Brunetti nie dosłyszał.
– Słucham?
– Nie.
– A cały czas w tym barze?
– Nie.
– Gdzie pracowałaś wcześniej?
– Gdzie indziej – odparła wymijająco.
– Jak długo pracujesz w Pinetcie?
– Od września.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego pracujesz teraz w barze?
– Z powodu pogody. Nie nawykłam do chłodów, zeszłej zimy pochorowałam się przez to ciągłe sterczenie na ulicy. Więc tej zimy pozwolił mi pracować w barze.
– Rozumiem – rzekł Brunetti. – Ile poza tobą ma dziewczyn?
– W barze?
– Tak.
– Trzy.
– A na ulicy?
– Nie wiem. Cztery? Sześć? Nie wiem.
– Czy poza tobą są inne Brazylijki?
– Tak, dwie.
– A inne dziewczyny skąd pochodzą?
– Nie wiem.
– Jak to jest z tym telefonem?
– Co? – zapytała, wytrzeszczając oczy; była szczerze zdumiona.
– Chodzi mi o telefon w barze. Do kogo zwykle ludzie dzwonią? Do twojego faceta?
Pytanie wyraźnie ją zdziwiło.
– Nie – odparła. – Wszyscy korzystają z tego aparatu.
– Ale z kim chcą rozmawiać ci, którzy dzwonią do baru?
Zastanawiała się przez moment.
– Nie wiem.
– Nie z twoim facetem?
Wzruszywszy ramionami, odwróciła głowę. Dopiero gdy Brunetti strzelił jej palcami przed nosem, przeniosła na niego wzrok.
– To jak? Dzwoni ktoś do niego?
– Czasami – przyznała. Zerknęła na zegarek. – Powinniśmy już kończyć.
Brunetti też spojrzał na zegarek; właśnie minął kwadrans.
– Ile czasu ci daje?
– Zwykle piętnaście minut. Starszym facetom, jeśli to stali klienci, pozwala na trochę więcej. Ale jeśli zaraz nie wrócę, zacznie mi zadawać pytania. Będzie chciał wiedzieć, dlaczego trwało tak długo.
Nie ulegało dla komisarza wątpliwości, że dziewczyna odpowie na każde pytanie, jakie zada jej alfons. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie lepiej, aby facet wiedział, że interesuje się nim policja. Popatrzył na opuszczoną twarz Mary, próbując odgadnąć, ile może mieć lat. Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia?
– No dobra – powiedział wstając.
Zaskoczona, cofnęła się lękliwie, po czym podniosła głowę.
– To wszystko? – zapytała.
– Nie będzie szybkiego numerku?
– Słucham? – spytał zdziwiony.
– Zwykle kiedy gliny nas zgarniają i przesłuchują, na koniec żądają numerku. – Nikogo nie osądzała; jej głos był obojętny, przebijało z niego jedynie znużenie.
– Nie, nie będzie żadnego numerku – odparł, kierując się do wyjścia.
Wstała i wsunęła w rękawy kurtki najpierw jedną, potem drugą rękę. Brunetti przytrzymał dla niej drzwi; oboje wyszli na korytarz. Mara zamknęła drzwi na klucz i udała się na dół. Pchnęła drzwi frontowe, po czym skręciła w prawo, do baru. Brunetti ruszył w przeciwną stronę. Na końcu ulicy przeszedł przez jezdnię i zatrzymał się pod latarnią; po kilku chwilach podjechał della Corte.