Rozdział 23

Brunetti spędził poranek szukając wśród swoich akt raportu Interpolu o prostytucji i równocześnie czekając, aż centrala połączy go z komisariatem w Tarvisio. Telefonistka okazała się szybsza niż Brunetti. Przez następny kwadrans komisarz słuchał relacji kapitana carabinieri o wypadku; na koniec rozmowy poprosił, żeby przysłano mu faksem wszystkie materiały ze śledztwa.

Znalezienie raportu zajęło mu dwadzieścia minut; przeczytanie – pół godziny. Nie była to przyjemna lektura, a w ostatnie zdanie ledwo mógł uwierzyć: „Według danych szacunkowych policji z różnych państw oraz organizacji międzynarodowych, sprawa dotyczy pół miliona kobiet”. Podobnie jak inni wyżsi funkcjonariusze policji w całej Europie, wiedział, że opisany w raporcie proceder ma miejsce; do tej pory jednak nie miał pojęcia o jego skali.

Z reguły rekrutacja odbywała się mniej więcej tak, jak to było w wypadku Mary: młodej kobiecie z jednego z krajów rozwijających się proponowano wyjazd do Europy i szansę na nowe życie. Czasami w grę wchodziła miłość, szalona miłość, ale najczęściej składano dziewczynie ofertę pracy w charakterze pomocy domowej, rzadziej w charakterze tancerki. Mówiono jej, że w Europie będzie mogła żyć jak człowiek, zarabiała dosyć, żeby pomagać rodzinie, później może nawet uda się jej ściągnąć rodzinę do siebie, do Europy Zachodniej, tego prawdziwego raju na ziemi.

Po przyjeździe, podobnie jak Marę, dziewczyny spotykało gorzkie rozczarowanie. Okazywało się, że podpisana przed przyjazdem umowa o pracę była w rzeczywistości obietnicą zapłacenia ogromnej sumy, czasem i pięćdziesięciu tysięcy dolarów osobie, która sprowadziła je do Europy. Dziewczyny nie wiedziały, co robić. Były w obcym kraju, bez paszportu, bo oddały go „opiekunowi”, w dodatku wierzyły, że samą swoją obecnością łamią prawo; wmawiano im, iż jeśli nie spłacą długu, mogą w każdej chwili zostać aresztowane i skazane na długoletnie więzienie. Mimo to wiele z nich protestowało; twierdziły, że nie boją się aresztowania. Gwałt zbiorowy zwykle przełamywał ich opór. Jeśli to nie pomagało, uciekano się do bardziej drastycznych metod. Niektóre dziewczyny umierały. Wieść się roznosiła. Coraz mniej próbowało się stawiać.

Burdele krajów rozwiniętych powoli zaczęły się zapełniać egzotycznymi kobietami o ciemnych włosach i śniadej cerze: pojawiły się Tajlandki, których łagodność i skromność tak mile łechczą męskie poczucie wyższości; mieszanej krwi Dominikanki, a przecież wiadomo, jak bardzo ciemna rasa lubi się pieprzyć; no i oczywiście Brazylijki – nie darmo wieść niesie, że każda gorącokrwista carioca to urodzona kurwa.

Ponieważ koszty sprowadzania kobiet z odległych krajów były wysokie, z zainteresowaniem śledzono wypadki w Europie Wschodniej, gdzie tysiące niebieskookich blondynek straciły pracę, a ich oszczędności zżarła inflacja. Siedemdziesiąt lat komunizmu i ubóstwa sprawiło, że padały łatwą ofiarą tych, którzy roztaczali przed nimi uroki Zachodu; przybywały samochodami osobowymi, ciężarówkami, pieszo, niektóre nawet pokonywały część drogi saniami, byleby tylko znaleźć się w tym baśniowym eldorado. Dopiero na miejscu przekonywały się, że nie mają żadnych praw, dokumentów, nadziei.

Brunetti nie miał powodu kwestionować raportu, choć liczba pół miliona wydała mu się mocno przesadzona. Na końcu znajdowała się lista osób i organizacji, które przygotowały dokument; jej lektura przekonała go, że liczba nie jest wyssana z palca. Mimo to pół miliona nie mieściło się w głowie. W wielu prowincjach Włoch nie mieszkało aż tyle kobiet. Pół miliona to dość, żeby zaludnić spore miasto.

Kiedy skończył czytać, położył raport na środku biurka, ale po chwili odsunął go od siebie, jakby nie chciał nim więcej kalać rąk. Wyjął z szuflady ołówek i kartkę papieru, po czym zapisał na niej trzy nazwiska: majora brazylijskiej policji, którego poznał przed kilkoma laty na seminarium policyjnym w Paryżu, właściciela firmy importowo-eksportowej z siedzibą w Bangkoku oraz pewnej prostytutki. Wszyscy troje, z takiego lub innego powodu, byli jego dłużnikami; najlepiej mogli mu się odwdzięczyć informacjami.

Spędził przy telefonie następne dwie godziny, jednakże naciśnięcie kilku klawiszy centralnego komputera SIP sprawiło, że za rozmowy te nie przyszedł do komendy rachunek. Wprawdzie Brunetti dowiedział się niewiele więcej niż to, co przeczytał w raporcie, ale obraz całej sprawy, jaki mu się ukształtował, był pełniejszy i bardziej osobisty.

Major de Vedia w Rio nie podzielał zatroskania Brunettiego ani jego oburzenia… Miał własne kłopoty. Tego tygodnia aresztowano siedmiu jego podwładnych za stworzenie szwadronu śmierci i zabijanie dzieci ulicy na zlecenie miejscowych kupców, którym wadziło, że koczują przed ich sklepami.

– Guido, dziewczyny, którym udaje się wyjechać do Europy, mogą mówić o szczęściu – powiedział de Vedia, zanim się rozłączył.

Znajomy w Bangkoku też nie rozumiał, o co właściwie chodzi Brunettiemu.

– Panie komisarzu, ponad połowa tutejszych prostytutek choruje na AIDS. Te, które wyjechały z Tajlandii, wygrały los na loterii.

Najbardziej cennym źródłem informacji okazała się Pia, prostytutka. Zastał ją w domu; dyżurowała przy Carolinie, suce rasy golden retriever, która lada chwila miała wydać na świat swój pierwszy miot. Pia wiedziała o sprowadzaniu kobiet do burdeli i zdziwiła się, że policja zawraca sobie tym głowę. Kiedy usłyszała, że zainteresowanie Brunettiego wywołała śmierć trzech biznesmenów, wybuchnęła śmiechem. Śmiała się długo i głośno. Kiedy się opanowała, powiedziała, że dziewczyny przywożone są z całego świata; niektóre pracują na ulicach, ale większość w domach publicznych, gdzie łatwiej sprawować nad nimi kontrolę. Tak, często bywają bite; przez tych, dla których pracują, albo przez klientów. Miałyby się skarżyć? A niby komu? Nie mają papierów, wmówiono im, że już sama ich obecność we Włoszech jest przestępstwem, wiele nie zna włoskiego. W końcu w ich zawodzie umiejętność prowadzenia błyskotliwej konwersacji nie jest szczególnie wymagana.

Pia nie czuła do obcych specjalnej wrogości, choć nie kryła, że stanowią dla niej niepożądaną konkurencję. Ani ona, ani jej koleżanki nie pracowały dla alfonsów i zdołały się już czegoś dorobić – każda miała samochód, mieszkanie, czasem nawet willę – podczas gdy cudzoziemki nie posiadały nic i dlatego nie mogły sobie pozwolić na odrzucenie klienta bez względu na to, czego żądał. Cudzoziemki i narkomanki miały najgorzej; na wszystko musiały się godzić, do wszystkiego można było je zmusić. Bezsilne, stawały się ofiarami przemocy i, co gorsza, nosicielkami chorób.

Kiedy Brunetti spytał, ile ich jest w regionie Veneto, Pia roześmiała się cierpko i powiedziała, że nie umie do tylu liczyć. Zaraz potem Carolina zaszczekała tak głośno, że nawet Brunetti ją usłyszał, i trzeba było kończyć rozmowę.

– Kto tym kieruje, Pia? – zapytał w nadziei, że uzyska tę cenną informację, zanim dziewczyna się rozłączy.

– To wielki interes. Równie dobrze mógłby pan spytać, kto kieruje bankami i giełdą. Szefami są ci sami doskonale ostrzyżeni ludzie w eleganckich, szytych na miarę garniturach. W niedzielę chodzą do kościoła, w ciągu tygodnia do swoich firm, a kiedy nikt nie patrzy, obliczają, ile znów się wzbogacili na kobietach, które zarabiają na nich własnym ciałem. Jesteśmy takim samym towarem jak każdy inny. Zobaczy pan, pewnego dnia będziemy notowane na giełdzie. Wiem nawet, jak można by nazwać firmę, która wypuści akcje. – Pia zaśmiała się, powiedziała dość niecenzuralne słowo, po czym rozległo się wycie Caroliny i dziewczyna rzuciła słuchawkę.

Na tej samej kartce papieru, na której wcześniej zapisał trzy nazwiska, Brunetti zaczął przeprowadzać kilka prostych obliczeń. Uznał, że jeden numer powinien kosztować średnio pięćdziesiąt tysięcy lirów; nie wiedział jednak, ilu klientów przeciętnie ma w ciągu dnia prostytutka. Dla ułatwienia rachunków przyjął, że dziesięciu. Nawet po odliczeniu sobót i niedziel, choć wątpił, aby dziewczyny mogły sobie pozwolić na wolny weekend, wyszło mu dwa i pół miliona lirów tygodniowo, a więc dziesięć milionów miesięcznie. Dla wygody przyjął, że prostytutka zarabia sto milionów lirów rocznie, po czym podzielił tę sumę przez pół, aby uwzględnić błędy, jakie mógł popełnić w swoich założeniach. Następnie usiłował pomnożyć wynik przez pół miliona; nie wiedział, jak nazwać tak ogromną sumę. Policzył zera. Było ich piętnaście. Tak, Pia miała rację: to był wielki interes.

Instynkt i doświadczenie mówiły mu, że nie zdoła wyciągnąć więcej informacji ani od Mary, ani od jej alfonsa. Połączył się z Vianellem i spytał, czy udało się znaleźć optyka, który sprzedał okulary znalezione w restauracji w Padwie. Vianello zasłonił ręką mikrofon, żeby zagłuszyć to, co mówił do kogoś; po chwili jednak jego głos ponownie rozległ się w słuchawce, tym razem napięty od gniewu.

– Zaraz u pana będę, panie komisarzu – powiedział sierżant, odkładając słuchawkę.

Kiedy wszedł do gabinetu Brunettiego, twarz miał czerwoną jak po gwałtownym wybuchu złości. Zamknął cicho drzwi i podszedł do biurka przełożonego.

– Riverre – rzekł gwoli wyjaśnienia, podając nazwisko funkcjonariusza, który był przekleństwem jego życia i zakałą całej weneckiej policji.

– Co znowu zrobił?

– Znalazł wczoraj optyka i nawet sporządził służbową notatkę, ale zostawił ją na swoim biurku. Powiedział mi o tym dopiero teraz, kiedy go spytałem.

Brunetti, gdyby był w lepszym nastroju, zażartowałby, że powinni się cieszyć, iż w ogóle sporządził notatkę, ale tego ranka nie miał ani dobrego humoru, ani cierpliwości do braku kompetencji swoich podwładnych. Zresztą obydwaj wiedzieli z doświadczenia, że komentowanie postępowania Riverrego jest stratą czasu.

– Co to za optyk?

– Carraro, na Calle della Mandorla.

– Podał nazwisko klientki?

Vianello przygryzł dolną wargę i zacisnął gniewnie dłonie.

– Riverre nie spytał o nazwisko. Dowiedział się tylko, że właśnie tam sprzedano te konkretne oprawki. Powiedział, że takie otrzymał polecenie, więc je wypełnił i koniec.

Brunetti wydobył z szuflady książkę telefoniczną i odszukał właściwy numer. Optyk oznajmił, że spodziewał się kolejnego telefonu z policji i natychmiast podał Brunettiemu nazwisko i adres kobiety, która kupiła okulary. Sądził, że policja znalazła okulary i po prostu chce je zwrócić właścicielce. Brunetti nie zamierzał wyprowadzić do z błędu.

– Nie sądzę, aby zastał ją pan teraz w domu – rzekł doktor Carraro. – Powinna być w pracy.

– A gdzie pracuje, dottore? – spytał ciepłym, serdecznym tonem Brunetti.

– Prowadzi biuro podróży w pobliżu uniwersytetu; mieści się mniej więcej w połowie drogi między uniwersytetem a sklepem z dywanami.

– Ach tak, wiem, gdzie to jest – powiedział Brunetti, przypominając sobie wystawę z barwnymi plakatami, którą mijał mnóstwo razy. – Dziękuję, dottore. Dopilnuję, żeby okulary zostały zwrócone tej pani. – Odłożył słuchawkę i spojrzał na Vianellego. – Regina Ceroni. Mówi ci coś to nazwisko?

Sierżant potrząsnął głową.

– Prowadzi biuro podróży. Przy uniwersytecie.

– Pójść z panem, panie komisarzu?

– Nie, zajrzę tam sam, w drodze na obiad.


Brunetti stał w listopadowej mżawce i patrzył na zalaną słońcem plażę. Na hamaku zawieszonym między dwiema ogromnymi palmami leżała młoda kobieta, najwyraźniej odziana tylko w dół od bikini. Za nią fale załamywały się łagodnie na piaszczystym brzegu, a dalej aż po horyzont ciągnęło się lazurowe morze. Mógł się tam znaleźć za jedyne milion osiemset tysięcy lirów, łącznie z przelotem (zakwaterowanie w pokoju dwuosobowym).

Pchnął drzwi i wszedł do biura. Przy komputerze siedziała atrakcyjna młoda brunetka. Uśmiechnęła się na jego widok.

Buongiorno – rzekł, odwzajemniając uśmiech. – Czy jest signora Ceroni?

– Kogo mam zapowiedzieć?

– Nazywam się Brunetti.

Uniosła dłoń, dając mu znak, aby chwilę zaczekał, nacisnęła kilka klawiszy i wstała. Na lewo od niej zaklekotała drukarka, budząc się do życia, po czym zaczął się z niej wysuwać bilet lotniczy.

– Momencik – powiedziała dziewczyna, kierując się w stronę pojedynczych drzwi na końcu pomieszczenia. Zapukała i nie czekając na odpowiedź, weszła do środka. Po chwili wyłoniła się i trzymając drzwi otwarte, skinęła na Brunettiego.

Drugie pomieszczenie było znacznie mniejsze, ale swoje skąpe rozmiary z nadwyżką nadrabiało elegancją. Wykonane z teku biurko lśniło jak lustro; brak szuflad świadczył o tym, iż jest ono przedmiotem bardziej dekoracyjnym niż użytkowym. Na podłodze leżał złocisty jedwabny isfahan, równie piękny jak ten w gabinecie teścia Brunettiego.

Kobieta siedząca przy biurku miała jasne włosy ściągnięte gładko do tyłu; przytrzymywał je rzeźbiony grzebień z kości słoniowej. Proste uczesanie kontrastowało z materiałem i krojem kostiumu, który był ciemnoszary, jedwabny, o szerokich, watowanych ramionach i bardzo wąskich rękawach. Kobieta liczyła trzydzieści kilka lat, choć trudno było ocenić, czy bliżej jej do trzydziestki, czy do czterdziestki; było to zasługą albo precyzyjnie wykonanego makijażu, albo szykownego wyglądu. Na nosie miała okulary w grubych ramkach; lewa soczewka była u dołu lekko wyszczerbiona – odprysnął od niej kawałek szkła mniej więcej wielkości ziarna groszku.

Kobieta spojrzała na Brunettiego i uśmiechnęła się, nie rozchylając ust, po czym zdjęła okulary i bez słowa położyła je na leżących przed nią papierach. Zauważył, że jej oczy mają dokładnie ten sam odcień co kostium; nie mógł to być przypadek. Brunettiemu przypomniały się słowa, jakimi Figaro opisuje dziewczynę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia hrabia Almaviva: jasne włosy, różane policzki, oczy, które mówią.

Si?

– Signora Ceroni?

– Tak.

– Przyszedłem zwrócić pani okulary. – Brunetti wyjął futerał z kieszeni, ani na moment nie odrywając wzroku od kobiety.

Na jej twarzy odmalowała się radość, co sprawiło, że wyglądała jeszcze ładniej.

– Och, to wspaniale! – ucieszyła się Regina Ceroni. – Gdzie je pan znalazł?

Brunetti wychwycił lekki akcent, chyba słowiański, w każdym razie niewątpliwie wschodnioeuropejski.

W milczeniu podał jej przez biurko skórzany futerał. Położyła go przed sobą, nie zaglądając do środka.

– Nie sprawdzi pani, czy to jej okulary?

– Nie muszę, poznaję futerał – powiedziała z uśmiechem. – Skąd pan wiedział, że są moje?

– Obdzwoniliśmy prawie wszystkich optyków w mieście.

– Obdzwoniliśmy? – zapytała, po czym nagle przypomniała sobie o wymogach grzeczności: – Boże, gdzie moje maniery? Proszę, niech pan usiądzie.

– Dziękuję. – Brunetti usiadł na jednym z trzech foteli stojących przed biurkiem.

– Przepraszam, ale Roberta nie podała mi pańskiego nazwiska.

– Brunetti. Guido Brunetti.

– Dziękuję, signor Brunetti, że zechciał się pan fatygować. Gdyby pan do mnie zadzwonił, chętnie bym sama odebrała okulary. Nie musiałby pan jechać przez całe miasto.

– Przez całe miasto?

Na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie, które po chwili znikło.

– No tak. Moje biuro mieści się daleko od centrum.

– Faktycznie.

– Nie wiem, jak panu dziękować.

– Mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie zgubiła okulary?

Ponownie obdarzyła go uśmiechem.

– Gdybym wiedziała, znalazłabym je sama.

Popatrzyła na swojego gościa przez szerokość biurka, a kiedy Brunetti się nie odezwał, spuściła wzrok i sięgnęła po futerał. Wyjęła okulary, po czym najpierw mocno odciągnęła w bok jeden uchwyt, a następnie oba; oprawki wygięły się, ale nie pękły.

– Zdumiewające, prawda? – powiedziała, nie podnosząc oczu.

Brunetti nadal milczał.

– Nie chciałam mieć z tym nic wspólnego – oznajmiła spokojnym głosem.

– To znaczy z nami? – spytał, zakładając, że skoro wie, iż musiał do niej jechać przez całe miasto, musi wiedzieć, z kim ma do czynienia.

– Tak.

– Dlaczego?

– Był człowiekiem żonatym.

– Niedługo rozpocznie się dwudziesty pierwszy wiek, signora.

– Co ma pan na myśli? – spytała, spoglądając na niego zdezorientowana.

– To, czy ktoś jest żonaty, nie ma wielkiego znaczenia.

– Miało dla jego żony – oznajmiła gniewnie. Podniosła okulary i schowała do skórzanego futerału.

– Ale chyba jego śmierć zmieniła sytuację.

– Bynajmniej. Nie chciałam, żeby podejrzewano, iż miałam coś z tym coś wspólnego.

– A miała pani?

– Panie komisarzu – rzekła, zadziwiając Brunettiego użyciem jego policyjnego stopnia – zajęło mi pięć lat, zanim stałam się obywatelką tego kraju, a przecież w każdej chwili mogę utracić obywatelstwo, jeśli policja zacznie się mną interesować. Dlatego nie chciałam zwracać na siebie uwagi.

– A jednak pani zwróciła.

Wydęła nerwowo wargi.

– Miałam nadzieję, że uda mi się tego umknąć.

– Wiedziała pani, że zostawiła okulary w restauracji?

– Wiedziałam, że zgubiłam je tego dnia, ale liczyłam na to, że gdzie indziej.

– Czy miała pani z nim romans?

Widział, że zastanawia się, jak odpowiedzieć; w końcu skinęła głową.

– Od dawna?

– Od trzech lat.

– Czy zamierzała pani zmienić ten stan rzeczy?

– Co to znaczy? Nie rozumiem pytania.

– Czy chciała pani za niego wyjść?

– Nie. Istniejący układ w zupełności mi odpowiadał.

– Czyli jaki?

– Widywaliśmy się co kilka tygodni.

– I co wtedy?

Podniosła na komisarza wzrok.

– Znów nie rozumiem pańskiego pytania.

– Coście robili, kiedyście się spotykali?

– A co zwykle robią kochankowie, kiedy się spotykają, panie komisarzu?

– Śpią ze sobą.

– Dobra odpowiedź. Tak, spaliśmy ze sobą.

Czuł, że jest zła, ale jej złość nie była wywołana przez niego.

– Gdzie? – spytał.

– Słucham?

– Gdzie spaliście ze sobą?

– W łóżku – odparła przez zaciśnięte wargi.

– Gdzie? Milczenie.

– Gdzie w łóżku? Tu w Wenecji czy w Padwie?

– I tu, i tam.

– W mieszkaniu czy w hotelu?

Zanim mogła odpowiedzieć, telefon na biurku zabrzęczał cicho; podniosła słuchawkę.

– Zadzwonię później – powiedziała po chwili i rozłączyła się. Przerwa w rozmowie z Brunettim była bardzo krótka, ale wystarczyła, żeby Regina Ceroni się opanowała. – Przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć pytanie?

– Spytałem, gdzie sypialiście ze sobą. – Dobrze wiedział, że dzięki telefonowi miała czas zastanowić się nad tym, co mu powiedziała. Chciał jednak usłyszeć, jak zmienia swoje zeznania.

– W moim mieszkaniu.

– A w Padwie?

– Słucham? – spytała, udając zdziwienie.

– Gdzie spotykaliście się w Padwie?

Uśmiechnęła się przepraszająco.

– Chyba wcześniej nie zrozumiałam pytania. Zwykłe spotykaliśmy się tutaj. W Wenecji.

– Jak często się widywaliście?

Jej sposób bycia stał się bardziej serdeczny, jak to zwykle bywa w wypadku ludzi, którzy zamierzają kłamać.

– Nasz romans właściwie już się skończył, choć nadal się lubiliśmy. Byliśmy po prostu przyjaciółmi. Co jakiś czas jedliśmy razem kolację albo tu, albo w Padwie.

– Pamięta pani, kiedy ostatni raz spotkaliście się w Wenecji?

Odwróciła głowę, zastanawiając się, co powiedzieć.

– Hm. Nie, nie pamiętam. Chyba latem.

– Czy jest pani mężatką?

– Nie. Rozwódką.

– Mieszka pani sama?

Skinęła głową.

– Jak się pani dowiedziała o śmierci Favera?

– Z gazety, nazajutrz rano.

– I nie zadzwoniła pani do nas?

– Nie.

– Mimo że widziała się z nim pani poprzedniego wieczoru?

– Tym bardziej nie chciałam dzwonić. Jak już wspomniałam, nie mam zaufania do władzy.

W chwilach przygnębienia Brunetti podejrzewał, że nikt nie ma zaufania do władzy, ale nie zamierzał dzielić się tą myślą z Reginą Ceroni.

– Skąd pani pochodzi?

– Z Jugosławii. Z Mostaru.

– A od jak dawna mieszka we Włoszech?

– Od dziewięciu lat.

– Jak to się stało, że się pani tu osiedliła?

– Przyjechałam jako turystka, ale znalazłam pracę i postanowiłam zostać.

– W Wenecji?

– Tak.

– Gdzie pani pracowała? – spytał, choć wiedział, że można znaleźć te informacje w aktach Ufficio Stranieri.

– Początkowo w barze, potem w biurze podróży. Znam kilka języków, więc nie miałam trudności ze znalezieniem pracy.

– A teraz to wszystko należy do pani? – Wykonał dłonią zamaszysty ruch obejmujący całe biuro. – Jest pani właścicielką, prawda?

– Tak.

– Od dawna?

– Od trzech lat. Zajęło mi ponad cztery lata, zanim zebrałam odpowiednią sumę, żeby wpłacić zaliczkę poprzednim właścicielom. Ale teraz biuro jest już wyłącznie moje. To kolejny powód, dlaczego chciałam uniknąć kłopotów.

– Nawet jeśli nie miała pani nic do ukrycia?

– Jeśli mam być szczera, panie komisarzu, w trakcie moich poprzednich kontaktów z policją przekonałam się, że to, czy ktoś ma coś do ukrycia, czy nie, jest nieistotne. Czasami bywa wręcz odwrotnie. Uznałam, że ponieważ nic nie wiem o śmierci pana Favera i nie dysponuję żadnymi informacjami, które mogłyby wam pomóc, nie muszę dzwonić.

– O czym rozmawialiście wtedy przy kolacji, podczas ostatniego spotkania?

Pochyliła głowę, wracając pamięcią do tamtego wieczoru.

– O różnych rzeczach. Jak to starzy przyjaciele. O jego pracy. O mojej. O dzieciach.

– O jego żonie?

Ściągnęła niechętnie wargi.

– Nie, nie rozmawialiśmy o jego żonie. Oboje uważaliśmy, że nie byłoby to w dobrym guście.

– Czego jeszcze dotyczyła wasza rozmowa?

– Nie przypominam sobie nic konkretnego. Wspomniał, że chce kupić nowy samochód i zastanawia się jaki, ale nie potrafiłam mu doradzić.

– Nie prowadzi pani?

– Nie. W Wenecji nie ma takiej potrzeby, prawda? – Uśmiechnęła się. – Zupełnie nie znam się na samochodach. Jak większość kobiet.

Brunettiego zdziwiło, że nagle pozuje na słabą, bezbronną istotę; nie pasowało mu to do kobiety, która przed chwilą rozmawiała z nim jak równy z równym.

– Kelner z restauracji, w której jedliście kolację, powiedział, że signor Favero pokazał pani jakieś dokumenty…

– A tak. Właśnie wtedy wyjęłam z torby okulary. Używam ich do czytania.

– Co to były za dokumenty?

Przez moment milczała. Albo usiłowała sobie faktycznie przypomnieć, albo próbowała wymyślić jakieś kłamstwo.

– Prospekt spółki, w którą radził mi zainwestować. Ponieważ moje biuro przynosi zyski, uważał, że powinnam zacząć inwestować pieniądze. „Niech pracują dla ciebie”, tak właśnie powiedział. Ale nie byłam zainteresowana.

– Pamięta pani, co to za spółka?

– Nie, przykro mi. Nie zwracam uwagi na takie rzeczy.

Brunetti nie wierzył, że Regina Ceroni mówi prawdę.

– Czy to istotne?

– W bagażniku samochodu Favera znaleźliśmy wiele papierów – skłamał. – Chcielibyśmy wiedzieć, czy któreś z nich są ważne.

Widział wyraźnie, że korci ją, by spytać, co to za papiery, ale ugryzła się w język.

– Czy nie zauważyła pani nic szczególnego? Nic dziwnego? Może signor Favero wydał się pani czymś zaniepokojony? Może zdenerwowany? – Przemknęło mu przez głowę, iż powinno ją zdziwić, że dopiero teraz zadaje to pytanie.

– Był mniej rozmowny niż zwykle, ale to pewnie dlatego, że miał dużo pracy. Kilka razy powtórzył, że jest bardzo zajęty.

– Wspomniał, co go tak pochłania?

– Nie.

– Co państwo robili po kolacji?

– Odwiózł mnie na dworzec i wróciłam do Wenecji.

– Którym pociągiem?

– Przyjechałam na miejsce chyba około wpół do jedenastej – odparła po krótkim namyśle.

– Trevisan jechał tym samym pociągiem, tyle że innego dnia – powiedział Brunetti i po wyrazie twarzy pani Ceroni poznał, że nazwisko adwokata nie jest jej obce.

– To ten prawnik, którego zastrzelono w czasie podróży? – spytała po chwili.

– Tak. Znała go pani?

– Był klientem naszego biura. Załatwialiśmy bilety i rezerwacje dla niego i jego pracowników.

– Dziwne, nie sądzi pani?

– Co?

– Że dwóch ludzi, których pani znała, rozstało się z życiem tego samego tygodnia.

– Wcale nie wydaje mi się to takie dziwne – oznajmiła chłodnym, obojętnym tonem. – Chyba nie sugeruje pan, że między tymi zabójstwami istnieje jakiś związek?

Wstał, pozostawiając jej pytanie bez odpowiedzi.

– Dziękuję, że zechciała mi pani poświęcić trochę czasu. – Wyciągnął na pożegnanie rękę.

Regina Ceroni wstała i obeszła biurko; poruszała się z wdziękiem.

– To ja dziękuję, że pofatygował się pan aż tutaj, aby zwrócić mi okulary.

– Spełniłem swój obowiązek.

– Mimo wszystko serdecznie panu dziękuję.

Podeszła z nim do drzwi, otworzyła je i przepuściła go przodem. W drugim pomieszczeniu młoda brunetka wciąż siedziała przy biurku, a z drukarki zwisał długi arkusz biletów. Signora Ceroni odprowadziła gościa do drzwi wejściowych. Komisarz ponownie uścisnął jej dłoń, po czym ruszył w stronę domu. Właścicielka biura podróży stała na tle plaży i obserwowała go, dopóki nie znikł za rogiem.

Загрузка...