Po sesji z Marą i jej alfonsem Brunetti nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z wdową Trevisan i wspólnikiem jej zmarłego męża – było to jedno z określeń Martucciego, niekoniecznie najlepiej oddające jego rolę w tej sprawie – lecz mimo to zadzwonił do niej i powiedział, że dla dobra śledztwa musi koniecznie porozmawiać z nią i, jeśli to możliwe, z mecenasem Martuccim. Sprawdzono już ich wersje tego, co robili w wieczór morderstwa Trevisana; pokojówka Trevisanów potwierdziła, że pani nie wychodziła z domu, a przyjaciel Martucciego oświadczył, że dzwonił do niego o wpół do dziesiątej i zastał go w domu.
Doświadczenie nauczyło komisarza, że najlepiej pozwolić, aby podejrzani sami wybrali miejsce na spotkanie z przedstawicielem prawa; z reguły wybierali lokum, w którym czuli się najpewniej, co z kolei dawało im złudne poczucie, że panują nad przebiegiem rozmowy. Tak jak było do przewidzenia, signora Trevisan zaproponowała własne mieszkanie. Brunetti zjawił się punktualnie o piątej trzydzieści. Wciąż negatywnie nastawiony do świata po rozmowie z Frankiem Silvestrim, z góry krzywił się na myśl o ewentualnych przejawach gościnności wdowy; jeśli zaoferuje mu drinka, będzie to oznaczało, że udaje kobietę światową; jeśli herbatę, będzie to oznaką jej drobnomieszczaństwa.
Ale kiedy signora Trevisan, ubrana w prostą granatową sukienkę, wprowadziła go do salonu, w którym znajdowało się za mało foteli, a za dużo bibelotów mających świadczyć o znakomitym guście właścicielki, Brunetti zdał sobie sprawę, że zbyt wysoko ocenił swoją pozycję. Nikt nie zamierzał traktować go tu jak przedstawiciela władz, lecz jak intruza. Wprawdzie wdowa podała mu rękę, a Martucci wstał na jego widok, lecz najwyraźniej postanowili zachować tylko najbardziej podstawowe wymogi uprzejmości. Ich poważny sposób bycia i posępne miny miały go przekonać, że zakłóca żałobę; wspólną żałobę po utracie najdroższego męża i serdecznego przyjaciela. Jednakże po spotkaniu z sędzią Beniaminem Brunetti był do obojga nastawiony sceptycznie; poza tym wcześniejsza rozmowa z Frankiem Silvestrim nastawiła go sceptycznie do całej ludzkości.
Szybko wyrecytował zwyczajowe podziękowania za to, że zechcieli się z nim zobaczyć. Martucci kiwnął głową; wdowa Trevisan nie dała żadnego znaku, że w ogóle cokolwiek słyszała.
– Signora Trevisan, pragnę uzyskać od pani informacje na temat finansów męża – oświadczył Brunetti.
Nie zareagowała; nawet nie spytała, o jakie dokładnie informacje mu chodzi.
– Czy może mi pani powiedzieć, co się stanie z kancelarią?
– O to może pan spytać mnie – wtrącił Martucci.
– Pytałem pana dwa dni temu – rzekł Brunetti. – Niewiele mi pan powiedział.
– Obecnie wiem znacznie więcej.
– Czy to znaczy, że wdowa udostępniła panu testament? – Brunetti z zadowoleniem spostrzegł, że jego bezceremonialność zaskoczyła ich oboje.
– Signora Trevisan poprosiła mnie, żebym poprowadził sprawy spadkowe jej męża – oznajmił spokojnym, uprzejmym tonem Martucci. – To chyba wszystko wyjaśnia.
– Owszem – przyznał Brunetti. Zaskoczyło go, że Martucci nie daje się wyprowadzić z równowagi, ale przecież był prawnikiem nawykłym do tego, by panować nad sobą i nie okazywać emocji podczas najbardziej skomplikowanych negocjacji handlowych. – A więc co się stanie z kancelarią?
– Signora Trevisan będzie miała sześćdziesiąt procent.
Komisarz milczał tak długo, że w końcu Martucci poczuł się zmuszony dodać:
– A ja czterdzieści procent.
– Kiedy sporządzono testament?
– Przed dwoma laty – odpowiedział bez wahania prawnik.
– A kiedy pan podjął pracę w kancelarii, avvocato Martucci?
Signora Trevisan skierowała swoje blade oczy na Brunettiego i odezwała się po raz pierwszy, odkąd weszli do salonu.
– Chciałabym wiedzieć, commissario, jakiemu celowi służy ta rozmowa poza zaspokojeniem pańskiej wulgarnej ciekawości?
– Jej jedynym celem jest uzyskanie informacji, które pomogą mi znaleźć osobę winną śmierci pani męża.
– Uważam, że pańskie pytania miałyby sens tylko wówczas, gdyby istniał związek między testamentem męża a jego śmiercią – oznajmiła, opierając łokcie na poręczach fotela i składając dłonie jak do modlitwy. – Czy może moje rozumowanie wydaje się panu naiwne?
Kiedy Brunetti nic nie odrzekł, pozwoliła sobie na cień ironicznego uśmiechu.
– Naiwne, infantylne, prostoduszne? – dodała.
– Cenię prostotę, signora – odparł Brunetti, zadowolony, że przynajmniej jedno z nich udało mu się wyprowadzić z równowagi. – Dlatego zadaję proste pytania, na które łatwo można udzielić odpowiedzi. Jak właśnie to, jak długo signor Martucci pracował u pani męża.
– Dwa lata – oświadczył prawnik.
Brunetti skoncentrował na nim całą uwagę.
– W jaki sposób zmarły rozporządził resztą swojego majątku? – zapytał.
Martucci miał zamiar odpowiedzieć, gdy wdowa powstrzymała go ruchem dłoni.
– Pozwoli pan, avvocato, że ja odpowiem na to pytanie. – Po czym zwracając się do Brunettiego, rzekła: – Większość swojego dobytku, jak jest zwyczajowo przyjęte, Carlo pozostawił w równych częściach mnie i dzieciom. Poczynił pewne zapisy na rzecz krewnych i przyjaciół, ale główna część masy spadkowej przypada nam. Czy ta odpowiedź zaspokaja pańską ciekawość?
– Tak. Owszem.
– Jeśli to już wszystko… – Martucci uniósł się nieco, jakby chciał wstać.
– Mam jeszcze kilka pytań. – Brunetti spojrzał na wdowę. – Do pani.
Skinęła głową, posyłając Martucciemu uspokajające spojrzenie.
– Czy ma pani samochód?
Przez chwilę milczała.
– Nie rozumiem pańskiego pytania – powiedziała w końcu.
– Czy ma pani samochód? – powtórzył Brunetti.
– Tak.
– Jaki?
– A co to ma za znaczenie? – wtrącił Martucci.
Signora Trevisan zignorowała pytanie mecenasa.
– BMW. Trzyletnie. Zielone – odparła.
– Dziękuję – powiedział z kamienną twarzą Brunetti. – Czy pani brat pozostawił jakąś rodzinę?
– Nie. Z żoną był w separacji, a dzieci nie miał.
– Przecież musi pan mieć tego rodzaje informacje w aktach! – ponownie wtrącił się do rozmowy Martucci.
Brunetti puścił jego wypowiedź mimo uszu.
– Czy pani brat miał coś wspólnego z prostytutkami? – spytał, starannie dobierając słowa.
Martucci zerwał się na równe nogi, ale komisarz nawet na niego nie spojrzał; wpatrywał się w wdowę, która – gdy tylko padło pytanie – gwałtownie uniosła głowę. Na moment uciekła wzrokiem w bok, jakby pytanie wciąż dźwięczało jej w uszach, po czym utkwiła oczy w komisarzu. Dopiero po chwili na jej twarzy odmalował się gniew.
– Mój brat nie musiał korzystać z usług dziwek – oświadczyła, jakby z premedytacją podnosząc głos.
Jej złość udzieliła się Martucciemu.
– Nie pozwolę panu obrażać pamięci brata pani Trevisan! Pańskie insynuacje są niesmaczne i obelżywe. – Urwał, żeby nabrać powietrza, a Brunetti niemal widział, jak umysł prawnika przełącza się na najwyższe obroty. – Signora Trevisan może pana oskarżyć o zniesławienie. Jeśli zajdzie taka potrzeba, ma świadka w mojej osobie. – Martucci popatrzył na wdowę, a następnie na komisarza, ale oboje zignorowali jego wybuch.
Brunetti nie odrywał wzroku od wdowy, ona też już nie starała się uciec oczami od jego spojrzenia. Martucci ponownie otworzył usta, żeby kontynuować tyradę, ale po chwili je zamknął, stropiony tym, że wdowa i komisarz tak intensywnie się w siebie wpatrują, a także nieświadom faktu, iż ważniejsze od obelgi imputowanej pytaniem jest sformułowanie, którym się Brunetti posłużył.
Komisarz czekał, aż signora Trevisan i wspólnik jej męża zdadzą sobie sprawę, że on, Brunetti, spodziewa się nie wyrazów oburzenia, lecz jasnych odpowiedzi. Widział, jak wdowa zastanawia się nad pytaniem. Miał nadzieję, że szczerość, jaką dostrzegał w jej oczach, sprawi, iż jej odpowiedź również będzie szczera, ale akurat w chwili kiedy kobieta chciała się odezwać, głos ponownie zabrał Martucci.
– Żądam przeprosin! – zawołał.
Brunetti nawet na niego nie spojrzał. Martucci podszedł dwa kroki do przodu i stanął między nim a wdową, przerywając ich kontakt wzrokowy.
– Żądam przeprosin – powtórzył, patrząc z góry na komisarza.
– Tak, oczywiście, bardzo proszę – powiedział obojętnie Brunetti. – Przepraszam.
Dźwignąwszy się z fotela, stanął obok Martucciego, ale signora Trevisan zdążyła spuścić oczy i najwyraźniej nie zamierzała ich podnosić. Interwencja mecenasa zabiła w niej wszelką ochotę do zwierzeń; naleganie nic by nie dało.
– Jeśli zdecyduje się pani odpowiedzieć na moje pytanie, proszę zadzwonić na komendę – oznajmił, po czym bez słowa obszedł Martucciego, opuścił salon i mieszkanie.
W drodze do domu myślał o tym, jak niewiele brakowało, aby nawiązał prawdziwy kontakt z wdową. Czasem w rozmowie ze świadkiem lub podejrzanym tak się zdarzało: jakaś przypadkowa uwaga lub słowo powodowało, że rozmówca nagle się otwierał i wyjawiał coś, co normalnie starałby się ukryć. Ciekaw był, co signora Trevisan zamierzała powiedzieć. Co miał Lotto wspólnego z prostytutkami? Kim była kobieta w mercedesie? Czy to ona jadła kolację z Faverem tego wieczoru, kiedy go zamordowano? I co mogło do tego stopnia zdenerwować kobietę z restauracji, że zapomniała okularów wartych milion lirów? Czy coś, co wydarzyło się podczas kolacji, czy też coś, o czym wiedziała, że wydarzy się później? Zewsząd osaczały Brunettiego pytania; miał wrażenie, że niczym Erynie krążą nad nim i śmieją z niego – śmieją, bo nie zna odpowiedzi, a co gorsza, nawet nie wie, które z pytań są ważne.
Po wyjściu z budynku, w którym mieszkała signora Trevisan, odruchowo skręcił w kierunku mostu Accademia i domu. Był tak zamyślony, że dopiero po paru minutach zorientował się, iż ulica jest dziwnie zatłoczona. Spojrzał na zegarek, zdumiony, dlaczego w tej części miasta jest aż tyle ludzi, w dodatku pół godziny przed zamknięciem sklepów. Kiedy przyjrzał się dokładniej przechodniom, nie miał wątpliwości, że to Włosi; żadna inna nacja nie nosiła się tak elegancko.
Zwolnił kroku i po prostu pozwolił, aby potok ludzi niósł go w stronę Campo Santo Stefano. Od strony najbliższego mostu dolatywał głos wzmocniony przez megafony, ale komisarz nie był w stanie rozróżnić poszczególnych słów.
Tłum podążający wąską uliczką wyniósł go na mroczniejący plac. Tuż przed sobą Brunetti ujrzał pomnik, który w myślach zawsze nazywał „bezą”, ponieważ był wykonany z wyjątkowo białego i porowatego marmuru. Inni wenecjanie – z powodu książek, które w dość osobliwy sposób sterczały spod surduta kamiennej postaci – używali bardziej dosadnych określeń.
Po prawej ręce Brunettiego, przy kościele Santo Stefano, zbudowano drewniane rusztowanie. Znajdowało się na nim kilka krzeseł, a na dwóch rogach stały ogromne głośniki. Z drewnianych słupów na tyłach trybuny zwisały smętnie trzy flagi: trójbarwna włoska; wenecka, z lwem Świętego Marka; oraz nowy sztandar byłej Partii Demokracji Chrześcijańskiej.
Komisarz podszedł bliżej pomnika i przestąpił przez metalową barierkę otaczającą postument. Przed rusztowaniem czekało ze sto osób. Na jego oczach od tłumu odłączyło się trzech mężczyzn i jedna kobieta; zaczęli wchodzić po stopniach na trybunę. Wtem z głośników popłynęła muzyka. Brunetti pomyślał, że to chyba hymn państwowy, ale muzyka rozbrzmiewała tak głośno i towarzyszyły jej tak silne trzaski, że nie sposób było odgadnąć.
Młodzieniec w dżinsach i skórzanej kurtce lotniczej podał jednemu z mężczyzn, którzy weszli na trybunę, mikrofon na długim sznurze. Przez chwilę mężczyzna trzymał go w prawej ręce, uśmiechając się do tłumu, po czym przełożył do lewej ręki, żeby uścisnąć dłonie pozostałych osób na trybunie. Młodzieniec w skórzanej kurtce dał komuś znak, żeby wyłączył muzykę, ale ta nadal płynęła z głośników.
Mężczyzna na trybunie podniósł mikrofon do ust i coś powiedział, lecz muzyka zagłuszyła jego słowa. Wyciągnął mikrofon przed siebie i postukał w niego dłonią; odgłos był taki, jakby oddano sześć przytłumionych strzałów.
Kilka osób odłączyło się od tłumu i weszło do baru. Sześć innych skierowało się ku frontowi kościoła i zagłębiło w Calle della Mandorla. Młodzieniec w skórzanej kurtce wdrapał się na rusztowanie i zaczął manipulować przy drutach idących do jednego z głośników. Głośnik ucichł, ale z drugiego nadal wydobywała się głośna muzyka i trzaski. Młodzieniec przeszedł szybko przez trybunę i ukląkł przy drugim głośniku.
Ludzie powoli zaczęli się rozchodzić. Z trybuny zeszła kobieta i znikła w tłumie; zaraz po niej zeszło dwóch mężczyzn. Młodzieńcowi nie udało się wyłączyć muzyki, więc podbiegł do mężczyzny z mikrofonem i zaczęli się naradzać. Kiedy Brunetti oderwał od nich wzrok, przed trybuną była zaledwie garstka osób.
Komisarz wrócił na drugą stronę barierki i skierował się do mostu Accademia. Właśnie mijał niewielką budkę z kwiatami na końcu placu, kiedy nagle muzyka i trzaski urwały się, po czym męski głos, wzmocniony samym tylko gniewem, zawołał z trybuny:
– Cittadini, Italiani…
Brunetti jednak się nie zatrzymał ani nawet nie obejrzał. Zdał sobie sprawę, że ma ochotę naradzić się z Paolą. Chociaż było to wbrew regulaminowi, zawsze informował ją o postępie śledztwa i opowiadał jej, jakie wrażenie wywarły na nim przesłuchiwane osoby oraz jakich udzielały mu odpowiedzi. Paola miała zwyczaj – którego nie potrafił jej oduczyć – mówić już na samym początku, kogo uważa za winnego. Tym razem nie rzucała oskarżeń, bo faktycznie materiał dowodowy na nikogo nie wskazywał; jupitery omiatające mrok w poszukiwaniu mordercy na nikim się dotąd nie skupiły. Paola była znakomitą słuchaczką; zadawała mądre pytania i domagała się prostych, logicznych odpowiedzi. Często starając się rozwiać jej wątpliwości, sam zaczynał lepiej rozumieć całą sprawę. Ale podczas tego śledztwa nic mu nie sugerowała, nie wymądrzała się, nie próbowała kierować jego podejrzeń na żadną z osób, z którymi rozmawiał. Słuchała go z zaciekawieniem i to wszystko. Kiedy wrócił do domu, Paoli jeszcze nie było, ale Chiara już nie mogła się go doczekać.
– Papa! – zawołała ze swojego pokoju, kiedy usłyszała, jak otwierają się drzwi.
Chwilę później pojawiła się na korytarzu, trzymając w ręku otwarte pismo. Po żółtym skraju okładki poznał, że to „Airone”; lśniący papier, obfitość zdjęć i prosty styl wręcz niewolniczo naśladowały podobne publikacje amerykańskie.
– Co takiego, kotku? – spytał, pochylając się, żeby pocałować córkę w czubek głowy, po czym odwrócił się, aby powiesić płaszcz w szafie ściennej przy drzwiach.
– Organizują konkurs. Ten, kto wygra, otrzyma darmową prenumeratę.
– Przecież już masz prenumeratę! – Sam jej wykupił na Gwiazdkę.
– Nie o to chodzi, tatusiu.
– A o co? – Ruszył korytarzem w stronę kuchni. Zapalił światło i podszedł do lodówki.
– Chodzi o fakt wygrania – odparła, drepcząc mu po piętach.
Brunetti pomyślał, że może byłoby lepiej, aby Chiara czytała pisma mniej amerykańskie. Znalazł orvieto, zerknął na etykietę i wstawił butelkę z powrotem, po czym wyjął soave, które rozpoczęli do kolacji ubiegłego wieczoru. Wziął kieliszek, napełnił go i pociągnął łyk wina.
– No dobrze, Chiaro, co to za konkurs?
– Trzeba wymyślić imię dla pingwina.
– Imię dla pingwina? – powtórzył tępo.
– Tak. Zobacz.
Jedną ręką wyciągnęła do niego pismo, a drugą wskazała zdjęcie. Zobaczył coś, co przypominało zbitą masę kłaków, identyczną jak ta, którą Paola zawsze wyciągała z odkurzacza.
– Co to? – Zbliżył pismo do światła.
– Maleńki pingwin. Urodził się miesiąc temu w rzymskim zoo i dotąd nie ma imienia. Więc zorganizowano konkurs i wygra ten, kto wymyśli najlepsze imię.
Kiedy Brunetti dokładnie przyjrzał się zdjęciu, istotnie dostrzegł dziób oraz parę okrągłych czarnych ślepków. I dwie żółte łapki. Na sąsiedniej stronie znajdowało się zdjęcie dorosłego pingwina, ale Brunetti daremnie usiłował się doszukać podobieństwa między pisklęciem a dojrzałym ptakiem.
– Jakie wymyśliłaś? – spytał, przerzucając kartki; hieny, ibisy i słonie przelatywały mu przed oczami.
– Piegus.
– Jak?
– Piegus – powtórzyła.
– Pingwin ma się nazywać Piegus? – Ponownie otworzył pismo na stronie z warunkami konkursu i przyjrzał się zdjęciu dorosłego ptaka. – Piegus?
– Pewnie. Wszyscy inni będą chcieli go nazwać Kelner albo Dyrygent. Moja propozycja będzie oryginalna.
Z pewnością, pomyślał Brunetti.
– Może lepiej zachowaj to imię na inną okazję – rzekł, odstawiając butelkę do lodówki.
– Na jaką? – spytała, zabierając mu pismo.
– Kiedy ogłoszą konkurs na imię dla zebry.
– Och, tatusiu, ale z ciebie potrafi być głuptas! – powiedziała dziewczyna i ruszyła do swojego pokoju, zupełnie nieświadoma, jaką mu przyjemność sprawiła swoim komentarzem.
Brunetti przeszedł do jadalni i podniósł książkę, którą wczoraj wieczorem przed udaniem się na spoczynek położył otwartą na stole, wierzchem do góry. Skoro żony nie było i nie miał nic lepszego do roboty, mógł się znów emocjonować wojną peloponeską.
Paola zjawiła się godzinę później. Otworzyła kluczem drzwi i od razu przyszła do jadalni. Rzuciła płaszcz na oparcie kanapy, po czym usiadła obok Brunettiego, nawet nie zdejmując szalika.
– Guido, czy myślałeś kiedyś, że jestem szalona?
– Często – oświadczył, odwracając stronę książki.
– Nie, mówię poważnie. Muszę być szalona, skoro pracuję dla tych kretynów.
– Jakich kretynów? – spytał, wciąż nie podnosząc głowy znad książki.
– Tych, którzy kierują uniwersytetem.
– O co chodzi tym razem?
– Trzy miesiące temu poprosili mnie, żebym wygłosiła wykład w Padwie dla pracowników anglistyki. Na temat angielskiej powieści. Jak myślisz, dlaczego od dwóch miesięcy czytam te wszystkie książki?
– Bo je lubisz. Czytasz je od dwudziestu lat.
– Och, przestań, Guido. – Szturchnęła go lekko łokciem w bok.
– I co się stało?
– Dziś wstąpiłam do rektoratu odebrać pocztę i usłyszałam, że zaszła pomyłka, że powinnam przygotować wykład o amerykańskiej poezji. Tylko nikomu nie przyszło do głowy, żeby mnie powiadomić. Myśleli, że żadna różnica, skoro i powieści, i wiersze pisane są po angielsku.
– I co będzie?
– Dowiem się jutro. Mają zawiadomić Padwę, że wykład będzie o angielskiej powieści… O ile Il Magnifico wyrazi zgodę.
Oboje ich ogromnie bawiła ta cudowna pozostałość z epoki kamienia łupanego wyższej edukacji, mianowicie, że rektora uniwersytetu tytułuje się Il Magnifico Rettore; była to jedyna rzecz świadcząca o tym, że życie akademickie może mieć swoje uroki, o jakiej Brunetti dowiedział się w ciągu dwudziestu lat małżeństwa z pracownikiem naukowym.
– Jak myślisz, co zrobi? – spytał żonę.
– Pewnie rzuci monetę.
– No to powodzenia – rzekł, odkładając książkę. – Amerykańska literatura nieszczególnie ci leży, prawda?
– W ogóle mi nie leży, na miłość boską! – zawołała, kryjąc twarz w dłoniach. – Purytanie, kowboje, piskliwe kobiety. Wolałabym już nauczać „literatury srebrnego widelca”.
– Co takiego?
– „Literatura srebrnego widelca” to powieści o prostej fabule, pisane po to, aby uczyć ludzi, którzy doszli do pieniędzy, jak się mają zachowywać w towarzystwie.
– Dla japiszonów? – spytał, autentycznie zaciekawiony.
Paola wybuchnęła śmiechem.
– Nie, Guido, nie dla japiszonów. Pisano je w osiemnastym wieku, kiedy do Anglii napływało mnóstwo pieniędzy z kolonii i trzeba było nauczyć tłuste żony tkaczy z Yorkshire, kiedy i do czego używa różnych widelców. – Zadumała się na moment. – Ale właściwie proza Breta Eastona Ellisa, współczesnego powieściopisarza amerykańskiego, jest bardzo podobna.
Wtuliła twarz w ramię męża i zaczęła chichotać. Chichotała tak długo, aż opadła z sił, choć Brunetti nie miał pojęcia, co ją tak bawi.
– A co u ciebie? – zapytała, kiedy wreszcie przestała się śmiać. Ściągnęła szalik i rzuciła na stół.
Brunetti położył otwartą książkę na kolanach, wierzchem do góry.
– Rozmawiałem z dziwką i jej alfonsem, a potem z wdową po Trevisanie i jej prawnikiem. – Mówiąc powoli, żeby nie pominąć żadnych szczegółów, opowiedział jej wszystko, co wydarzyło się w ciągu dnia, kończąc na reakcji wdowy na jego pytanie o prostytutki.
– Czy pani brat miał coś wspólnego z prostytutkami? – Paola powtórzyła dokładnie jego słowa. – Myślisz, że wiedziała, co masz na myśli?
Brunetti skinął głową.
– A prawnik nie zrozumiał?
– Nie, i chyba nie udawał. Nie zorientował się, że pytanie ma podwójny sens, że wcale nie pytam o to, czy jej brat sypiał z prostytutkami.
– Jednakże ona wiedziała, o co chodzi?
Brunetti znów skinął głową.
– Tak. Jest o wiele bardziej bystra od niego.
– Kobiety zwykle są bardziej inteligentne – oświadczyła Paola. – A jak ci się zdaje, co Lotto mógł mieć wspólnego z prostytutkami?
– Nie wiem, ale ona dobrze wie, sądząc po jej reakcji.
Paola zamilkła, żeby nie zakłócać toku jego myśli. Brunetti pocałował jej dłoń, po czym położył sobie na udzie.
– To jedyna wspólna nić – zaczął po chwili, mówiąc bardziej do siebie niż do żony. – Trevisan i Favero obaj mieli zapisany numer baru w Mestre. Baru, w którym przesiaduje ten alfons. Frankowi Silvestriemu stale dostarczane są nowe dziewczyny. Niewiele wiem o Lotcie poza tym, że prowadził finanse kancelarii Trevisana. – Podniósł rękę Paoli i przebiegł palcem po niebieskich żyłkach na wierzchu jej dłoni.
– To mało, prawda?
Pokiwał głową.
– A ta dziewczyna, z którą rozmawiałeś, Mara, o co cię właściwie pytała?
– Czy wiadomo mi coś o dziewczynach, które zginęły tego lata. Wspomniała też o jakieś rozbitej ciężarówce. Nie wiem, co miała na myśli.
Wolno, niczym wiekowy karp podpływający do powierzchni wody, coś – jakiś obraz, jakieś odległe wspomnienie – poruszyło się w pamięci Paoli. Zaczęła mgliście kojarzyć jakiś artykuł o kraksie tira i kobietach. Oparła głowę o kanapę i zamknęła oczy. Ujrzała śnieg. Ten drobny szczegół wystarczył, aby nagle wszystko sobie przypomniała.
– Guido, wczesną jesienią… chyba byłeś wtedy w Rzymie na konferencji… gdzieś w pobliżu austriackiej granicy rozbiła się ciężarówka. Dokładnie nie pamiętam, ale zdaje się, że wpadła w poślizg na oblodzonej szosie i uderzyła w coś. W skrzyni jechały kobiety, było ich osiem czy dziesięć, i wszystkie zginęły. Dziwna historia. Jednego dnia pisały o niej wszystkie gazety, a potem nagle cisza. Przynajmniej ja już nic więcej nie czytałam. – Paola poczuła, jak palce męża zaciskają się na jej nadgarstku. – Myślisz, że właśnie o tę ciężarówkę chodziło dziewczynie?
– Zaraz, zaraz. Czytałem wzmiankę o wypadku zamieszczoną w raporcie Interpolu. W raporcie o kobietach przywożonych do Włoch, żeby pracowały tu jako prostytutki. Jeśli dobrze pamiętam, zginął również kierowca?
Paola skinęła głową.
– Chyba tak.
Miejscowa policja niewątpliwie będzie miała akta tej sprawy; jutro do nich zadzwoni. Usiłował sobie przypomnieć coś więcej o raporcie Interpolu, ale nawet nie był nawet, czy nie sporządziła go inna agencja. Diabli wiedzą, czy zdoła go odnaleźć. Postanowił, że jutro wszystkim się zajmie.
Paola łagodnie ścisnęła go za rękę.
– Dlaczego do nich chodzicie?
– Hm? – Jej pytanie wyrwało go z zamyślenia.
– Dlaczego chodzicie do prostytutek? – zapytała, tym razem wyrażając się jaśniej. – Mówię o mężczyznach w ogóle. Nie mam na myśli ciebie.
Uniósł ich splecione dłonie i wykonał nimi w powietrzu nieokreślony gest.
– Po seks. Czysty seks. Bez żadnych warunków, bez zobowiązań. Nawet nie trzeba być miłym ani uprzejmym.
– Nie wydaje mi się to zbyt pociągające. Ale dla większości kobiet seks bez uczucia jest mało atrakcyjny.
– No właśnie – powiedział Brunetti. – No właśnie.
Paola puściła jego dłoń i wstała. Przez moment przyglądała się mężowi, po czym udała się do kuchni, żeby przygotować kolację.