Rozdział VII

– Co wiesz o Massilii? – zapytał Hieronimus.

– Że jest bardzo, bardzo daleko od Rzymu – odrzekłem, czując nagłe ukłucie tęsknoty. Pomyślałem o Bethesdzie i Dianie, i o moim domu na Palatynie.

– Ale jeszcze zbyt blisko! Cezar wadzi się z Pompejuszem, a Massilia obrywa ciosy. Pytałem, co wiesz o samym mieście, jak jest zorganizowane, kto w nim rządzi?

– Właściwie to nic nie wiem. To stara grecka kolonia, prawda? Miasto-państwo. Istnieje od czasów Hannibala.

– Jest o wiele starsze! Massilia była już ruchliwym portem, kiedy Romulus żył w chacie nad Tybrem.

– Prastara historia. – Wzruszyłem ramionami. – Wiem, że Massilia stanęła po stronie Rzymu w wojnie z Kartaginą i że od tamtej pory oba miasta zawsze pozostawały w sojuszu. Wiem też, że nie macie króla. Myślę, że miastem rządzi jakaś wybieralna instytucja. W końcu to wy, Grecy, wynaleźliście demokrację.

– Wynaleźliśmy i szybko zarzuciliśmy. Massilią rządzi timokracja. Wiesz, co to znaczy?

– Rządy bogatych. – Zaczynałem czuć się coraz pewniej w grece.

– Rządy bogatych dla bogatych. Arystokracja pieniądza, a nie z urodzenia. Można się tego spodziewać po mieście stworzonym przez kupców.

– W takim miejscu kiepsko jest być biednym – zauważyłem.

– Ano, kiepsko. – Hieronimus utkwił spojrzenie w swoim kubku. – Massilią rządzi Timouchoi, Wielka Rada, ciało złożone z sześciuset członków, którzy piastują tę godność dożywotnio. Wakaty powstają dopiero, gdy ktoś z nich umiera, ale to oni sami nominują nowych kandydatów i na nich głosują.

– Instytucja samowystarczalna. – Skinąłem głową ze zrozumieniem. – Absolutna izolacja.

– O, tak, Wielka Rada wyznaje zasadę podziału na „nas” i „ich”. Tych, co należą do kręgu, i tych spoza niego. Trzeba być bogatym, żeby wejść w jej poczet, ale pieniądze to nie wszystko. Rodzina kandydata musi wykazać się posiadaniem massylskiego obywatelstwa od trzech pokoleń, a on sam powinien mieć dzieci. Korzenie w przeszłości, stawka na przyszłość, a tu i teraz bardzo dużo złota.

– Jakież to konserwatywne – zauważyłem. – Nic dziwnego, że tutejszy system tak się podoba Cyceronowi. Ale czy nie ma tu zgromadzenia ludowego jak w Rzymie, gdzie pospólstwo może dojść do głosu? Nie ma sposobu, aby zwykli ludzie mogli przynajmniej dać upust swojemu rozgoryczeniu?

Hieronimus pokręcił głową.

– Massilia jest rządzona wyłącznie przez Radę. Z sześciuset jej członków wybierana jest Rada Piętnastu, która zajmuje się ogólną administracją. Z tych piętnastu trzech odpowiada za codzienne sprawy miasta. Jeden z nich jest wybierany pierwszym timouchosem, co w dużym przybliżeniu może przypominać wasz konsulat: główny urzędnik miejski w czasie pokoju i najwyższy dowódca wojskowy w czasie wojny. Rada ustanawia prawa, utrzymuje porządek, organizuje rynki, ustala zasady pracy banków, prowadzi sądy, najmuje zaciężne wojska, wyposaża flotę. Trzymają miasto w garści w sposób absolutny. – Jak gdyby dla zademonstrowania tego zacisnął palce na swym kubku tak mocno, że kłykcie mu zbielały, a wyraz jego oczu mnie zaniepokoił.

– A jakie jest twoje miejsce w tym schemacie? – spytałem cicho.

– Ktoś taki jak ja w ogóle nie ma swojego miejsca. Och, teraz oczywiście mam. Jestem Ofiarowanym.

Uśmiechnął się, ale jego głos był pełen goryczy. Zawołał znowu o wino i słudzy przynieśli nowe flaszki falerna. Taka gościnność w oblężonym mieście wydała mi się przesadną rozrzutnością. Po chwili Hieronimus podjął wątek:

– Pozwól, że ci to wyjaśnię. Mój ojciec był w Wielkiej Radzie. On pierwszy w naszej rodzinie wzniósł się tak wysoko. Został nominowany tuż po moich narodzinach. Po kilku latach awansował do Piętnastki. Był jednym z najmłodszych jej członków w historii. Musiał być bardzo ambitnym człowiekiem, żeby tak szybko zajść tak daleko, wyprzedzając ludzi z bogatszych i starszych od naszego rodów. Jak sobie możesz wyobrazić, byli w Radzie tacy, którzy mu zazdrościli i uważali, że przywłaszczył sobie godności, które im się należały. Byłem jego jedynym dzieckiem. Wychowywałem się w domu podobnym do tego, stojącym tu, na szczycie, w dzielnicy starych fortun. Widok z naszego dachu był jeszcze piękniejszy niż ten. A może to tylko nostalgia tak go upiększyła? Widać było stamtąd całą Massilię, port wypełniony statkami, błękitne morze aż po daleki horyzont… Wszystko to będzie twoje, powiedział mi kiedyś ojciec. Musiałem być wtedy bardzo mały, pamiętam bowiem, że podniósł mnie, posadził sobie na ramionach i okręcił się dookoła. Wszystko to będzie twoje…

– Skąd twój ojciec wziął pieniądze? – spytałem.

– Z handlu.

– Jakiego handlu?

– Wszelkie bogactwo w Massilii pochodzi z handlu niewolnikami i winem. Galowie przywożą niewolników rzeką Rodan na sprzedaż do Italii. Italskie statki dostarczają z Ostii i Neapolis wino dla Galów. To handel wymienny, a Massilia w nim pośredniczy, zapewnia statki i pobiera prowizję. To podstawa całej zamożności miasta. Naszą fortunę zapoczątkował mój pradziadek, dziadek ją powiększył, a ojciec pomnożył. Posiadał wiele statków. A potem przyszły złe czasy. Byłem jeszcze bardzo młody i niewiele wiedziałem o interesach ojca. Powiedział mej matce, że został zdradzony przez innych, oszukany przez ludzi z timouchoi, których uważał za swych przyjaciół. Musiał sprzedawać statki jeden po drugim, by spłacić wierzycieli, ale to nie wystarczyło. Potem spłonął doszczętnie nasz magazyn niedaleko portu. Wrogowie ojca oskarżyli go o celowe podpalenie dla zniszczenia ksiąg i uchylenia się od spłaty długów. Ojciec zaprzeczył… – Hieronimus przerwał na długą chwilę. – Gdybym tylko był choć trochę starszy, zdolny zrozumieć to wszystko, co się działo! Nigdy już nie poznam prawdy. Nie dowiem się, czy mój ojciec rzeczywiście sam był winien swej ruiny, czy to inni go zniszczyli. Nie znać prawdy to bolesna rzecz.

– Co się z nim stało?

– Został zawieszony w prawach członka Rady Piętnastu i timouchoi wszczęli postępowanie w celu usunięcia go.

– Wniesiono oskarżenie o przestępstwo?

– Nie! Było znacznie gorzej. On stracił wszystkie pieniądze, nie rozumiesz? W Massilii nic nie jest większym skandalem. Co liczy się najbardziej dla Rzymianina?

– Chyba jego godność.

– No, to sobie wyobraź Rzymianina odartego z całej godności, a może coś zrozumiesz. Bez fortuny człowiek jest tu niczym. Mieć bogactwo i je stracić, to się może przytrafić tylko najgorszym z ludzi, komuś tak nikczemnemu, że nie podobał się bogom. Takiego człowieka trzeba odtrącić, gardzić nim, opluwać go.

– Co się więc stało z twoim ojcem?

– Mamy w Massilii pewne prawo. Wyobrażam sobie, że zostało uchwalone właśnie dla takich jak on. Samobójstwo jest zabronione, a na rodzinę samobójcy nakłada się karę… chyba że wcześniej poprosi on Radę o pozwolenie.

– Pozwolenie na odebranie sobie życia?

– Tak. Mój ojciec złożył taką prośbę. Wielka Rada podeszła do niej jak do kolejnego zwykłego interesu. Oszczędziło im to zakłopotania z powodu konieczności wydalenia go. Zgody udzielono jednogłośnie. Byli nawet tacy uprzejmi, że dostarczyli mu dawkę cykuty. On jednak jej nie zażył.

– Nie?

– Wybrał trudniejszą drogę. Spójrz tam, gdzie ląd styka się z morzem; widzisz tę skalną iglicę wyrastającą z muru miejskiego? Jest tak masywna, że musieli ją ominąć, budując fortyfikacje.

Skała była zupełnie naga, jej szczyt bielał na tle błękitu nieba.

– Widzę.

– Jej oficjalna nazwa to Skała Ofiarna. Czasem ludzie mówią o niej Skała Samobójców. Jeśli jesteś dość zwinny, możesz się na nią wspiąć ze szczytu muru. A ktoś w naprawdę dobrej kondycji może wdrapać się na nią od samej podstawy, wcale nie korzystając z muru. Nie jest taka stroma, jak się wydaje, i daje sporo punktów oparcia. Kiedy już jednak dotrzesz na szczyt, jest to przerażające miejsce. Widok znad krawędzi przyprawia o zawrót głowy: długa, pionowa ściana opadająca wprost w morze. Kiedy wiatr wieje w plecy, ledwo można się tam utrzymać.

– I twój ojciec stamtąd skoczył?

– Pamiętam tamten ranek wyraźnie. Dzień wcześniej jego prośba została przyjęta. Ubrał się na czarno i wyszedł z domu bez słowa. Moja matka płakała i rwała włosy z głowy, ale nie próbowała iść za nim. Wiedziałem, dokąd zmierza. Wyszedłem na dach i patrzyłem. Widziałem, jak dotarł do podstawy skały. Zebrał się tam spory tłum, by obserwować, jak się wspina. Z mojego miejsca wydawał się taki mały… czarna figurka pełznąca po białej skale. Kiedy dotarł na szczyt, nie zawahał się. Nawet się nie zatrzymał. Przekroczył krawędź i zniknął. W jednej chwili tam był, w następnej już go nie widziałem. Matka patrzyła z okna pode mną. Kiedy zniknął, krzyknęła.

– Straszne – powiedziałem. Z wieloletniego przyzwyczajenia przesiewałem w myślach niejasne szczegóły opowiadania. – Co się stało z cykutą?

Ledwo zadałem to pytanie, a już sam się domyśliłem.

– Na drugi dzień wierzyciele przybyli, by nas wyrzucić z domu. Matka nigdy by tego nie zniosła. Znaleźli ją w łóżku, leżącą spokojnie jak we śnie. Złamała prawo, wypijając cykutę przeznaczoną dla ojca. Na dodatek zmieszała ją z winem, a kobietom prawo kategorycznie zabrania jego picia. Nikomu jednak nie zależało, by ją o cokolwiek oskarżać. Nie było już nic do skonfiskowania ani nikogo do ukarania poza mną. Myślę, że według nich zostałem już dostatecznie ukarany za grzechy moich rodziców. – Westchnął głęboko. – Czasami mam jej za złe, że ze mną nie została. Jemu zresztą też. Ale nie mogę ich obwiniać. Ich życie straciło sens.

– Jaki był potem twój los?

– Przez jakiś czas przekazywali mnie sobie z niechęcią krewni, ale dla wszystkich byłem przeklęty. Nie chcieli mnie w swoich domach z obawy, by przekleństwo nie dosięgło ich samych. Na pierwszą oznakę kłopotów… pożar w kuchni, choroba dziecka, niepowodzenie w interesach… wyrzucali mnie, aż w końcu zabrakło mi krewnych. Rozglądałem się za pracą. Mój ojciec zapewnił mi dobrych nauczycieli. Znałem filozofię, matematykę, łacinę. Wiedziałem zapewne więcej o interesach, niż mi się wydawało, mimochodem ucząc się od ojca. Jednak nikt z timouchoi nie chciał mnie zatrudnić. Myślałbyś, że któryś z tych wygnanych Rzymian, którzy co chwila zjawiają się w Massilii, znalazłby dla mnie zajęcie, ale i oni nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego, bojąc się zadrzeć z Radą. Od czasu do czasu udawało mi się popracować jako najzwyklejszy robotnik. Nie jest to łatwe dla wolnego człowieka. Zbyt wielu jest wszędzie niewolników, którzy wykonają taką samą pracę za darmo. Nie mogę powiedzieć, by mi się powiodło w jakiejkolwiek dziedzinie poza utrzymaniem się przy życiu. Były lata, że i to ledwo mi się udawało. Nosiłem wyrzucone przez innych łachmany, jadłem ich odpadki. Przełknąłem wstyd i zacząłem żebrać. Przez długi czas nie miałem dachu nad głową. Słońce i wiatr wyprawiły mi skórę jak garbarze; nawet mi się to przydało, bo twarda skóra dobrze mi służyła, kiedy ludzie w rodzaju starego Kalamitosa okładali mnie laską, nazywając włóczęgą, ladaco, pasożytem, synem wyklętego ojca i bezbożnej matki.

– Czy ten Kalamitos należy do Rady?

– Na Artemidę, nie! Żaden z tej bandy staruchów nie jest bogaty. To rówieśnicy mojego ojca, którzy nigdy wiele nie znaczyli. Kiedy byłem chłopcem, wszyscy oni płonęli z ambicji i zazdrości wobec mojego ojca, a już zwłaszcza Kalamitos. Kiedy ojciec umarł, sprawiało im wielką przyjemność napawanie się moim nieszczęściem i wyładowywanie na mnie swoich żalów. Nie ma większej pociechy dla nędzników niż to, że mogą gardzić kimś jeszcze nędzniejszym od siebie.

Słońce już stało nisko i wiatr zaczął się wzmagać. Otaczające nas drzewa drżały i falowały pod jego podmuchem, a ich cienie powoli się wydłużały.

– Straszna historia – powiedziałem cicho.

– Po prostu prawdziwa.

– Opisałeś Skałę Ofiarną tak dobrze… musiałeś chyba sam się na nią wspiąć.

– I to kilkakrotnie. Za pierwszym razem z ciekawości. Chciałem zobaczyć to, co widział mój ojciec, poznać miejsce, gdzie zakończył życie.

– A potem?

– Aby pójść w jego ślady, kiedy chwila wydawała się odpowiednia. Nigdy jednak nie usłyszałem zewu.

– Zewu?

– Nie wiem, jak to inaczej wytłumaczyć. Za każdym razem, kiedy tam właziłem, byłem zdecydowany skoczyć. Co miałoby mnie trzymać na tym podłym świecie? Kiedy jednak docierałem na szczyt, coś było nie tak. Może spodziewałem się usłyszeć głosy ojca i matki, ale nigdy się to nie zdarzyło. Teraz jednak… już tak niedługo…

– Co miał na myśli Kalamitos, nazywając cię Ofiarowanym?

Hieronimus uśmiechnął się gorzko.

– To jeszcze jedna z naszych uroczych tradycji. W czasach wielkich nieszczęść, jak zaraza, głód czy wojna, kapłani Artemidy wybierają kogoś na ofiarę. Oczywiście musi to zatwierdzić Wielka Rada. Najlepiej, by to było najnędzniejsze stworzenie, jakie mogą znaleźć, jakieś żałosne zero, na którym nikomu nie zależy. Któż zaś lepiej się do tego nadaje, jak nie sierota po samobójcach, istota najniższa z najniższych, irytujący żebrak z rynku, którego każdy by się rad pozbyć? Jest trochę ceremonii; xoanon Artemidy unosi się na chmurach kadzidlanego dymu, kapłani zawodzą pieśni i tak dalej. Ofiarę ubiera się na zielono, a twarz zasłania się zielonym woalem. Bogini nie życzy sobie jej widoku. Kapłani potem oprowadzają wybranego w procesji przez miasto, ludzie zbierają się na ulicach ubrani na czarno jak na pogrzebie, kobiety lamentują, ale na końcu drogi nie czeka grób, tylko wspaniały dom specjalnie przygotowany na jego przybycie. Niewolnicy go kąpią i namaszczają oliwą, po czym ubierają w najlepsze szaty w tym właśnie odcieniu zieleni. To jest kolor Ofiarowanego. Kolejni niewolnicy usługują mu przy stole, pojąc drogim winem i karmiąc najrozmaitszymi przysmakami. Może się swobodnie poruszać po mieście, ma też do dyspozycji piękną lektykę, oczywiście zieloną. Jedyny problem w tym, że właściwie mógłby od razu położyć się w grobie. Nikt nie będzie z nim rozmawiał, a nawet na niego nie spojrzy. Nawet przydzieleni mu niewolnicy będą odwracać wzrok i odzywać się tylko wtedy, gdy trzeba. Wszystkie te luksusy i przywileje to tylko pozory, fałsz. Ofiarowany i żyje, i nie żyje. Nurza się we wszelkich fizycznych przyjemnościach, ale czuje się coraz bardziej samotny, coraz bardziej… nierzeczywisty. Rzekłbyś, niewidzialny. Cóż, może tego właśnie należy się spodziewać. Przez cały ten czas, jeśli wierzyć kapłanom Artemidy, w jakiś mistyczny sposób owa osoba przejmuje na siebie grzechy całego miasta. No, z czymś takim każdy czułby się raczej nieswojo, prawda?

– I czym się to wszystko kończy?

– Ach, jakiś ty niecierpliwy! Lepiej machnąć ręką na przyszłość i żyć obecną chwilą. Ale skoro już zapytałeś… Nie wiem, jak to kapłani określają, ale podejrzewam, że ma tu coś do powiedzenia Rada Piętnastu… W odpowiednim momencie, kiedy już wszystkie grzechy uczepiły się rozpieszczonej, wzdętej, nasyconej osoby Ofiarowanego, nadchodzi czas na inną ceremonię. Znów zapachnie kadzidłem, zabrzmią pieśni, ludzie ubiorą się na czarno, kobiety zapłaczą i zacznie się procesja. Tym razem jednak skończy się… tam. – Wskazał palcem na sterczącą skalną iglicę. – Na Skale Ofiarnej, albo też Samobójców. Nazwa chyba nie ma znaczenia. Tam się zaczęła moja nędza i tam też się zakończy. – Wypuścił z płuc długie westchnienie, a potem się lekko uśmiechnął. – Na pewno się zastanawiasz, mój przyjacielu, czemu cię o nic nie pytam, dlaczego nie wykazuję najmniejszego zaciekawienia dwoma Rzymianami, którzy ni stąd, ni zowąd wynurzyli się z tej fosy wewnętrznej. Odpowiem ci: nie obchodzi mnie, kim jesteście i skąd się tu wzięliście. Nie obchodzi mnie, czy waszym zadaniem jest zamordowanie pierwszego timouchosa, czy też chcecie sprzedać tajemnice Cezara tej zbieraninie rzymskich wygnańców, których morze wyrzuca na massylski brzeg. Po prostu cieszę się waszym towarzystwem! Nie wyobrażasz sobie, Gordianusie, ile dla mnie znaczy to, że siedzę sobie na tarasie u schyłku dnia, dzieląc ten wspaniały widok i to wspaniałe wino z innym człowiekiem, rozkoszując się kulturalną rozmową. Nie czuję się już taki samotny i niewidzialny. Przez chwilę mam wrażenie, że to wszystko dzieje się naprawdę, nie jest tylko oszustwem.

Byłem wyczerpany przeżyciami dnia, a opowiadanie Ofiarowanego wyprowadziło mnie z równowagi. Zerknąłem na Dawusa, który pochrapywał beztrosko, i poczułem ukłucie zazdrości. Podczas naszej rozmowy słońce zdążyło wśliznąć się za horyzont. Nadchodził zmrok. Granica nieba i morza rozmyła się i zatarła, tu i ówdzie plamy srebrzystego światła tańczyły na powierzchni wody. Bliżej nas cienie stawały się głębsze. Od nagrzanych kamiennych płyt tarasu biło jeszcze ciepło dnia, ale gdzieś z wierzchołków drzew spadały już chłodniejsze podmuchy.

– Co to jest? – szepnął nagle Hieronimus, pochylając się naprzód. – Tam, na skale!

Nie wiadomo skąd na zwróconej ku nam ścianie Skały Ofiarnej, mniej więcej w połowie jej wysokości, pojawiły się dwie ludzkie sylwetki. Obie się wspinały; jedna miała znaczną przewagę, ale druga systematycznie ją doganiała.

– Czyżby to była kobieta?

Hieronimus mówił o pierwszej osobie, odzianej w obszerny ciemny płaszcz, który łopocząc na wietrze, odsłaniał coś, co musiało być kobiecą suknią. Jej ruchy były niepewne i niezdarne, jakby była osłabiona czy zdezorientowana. To wahanie pozwalało drugiemu, bo był to z pewnością mężczyzna, szybko się do niej zbliżać. Miał na sobie żołnierską zbroję, ale bez hełmu. Jego ciemne włosy były krótko przystrzyżone, a obnażone ręce i nogi wydawały się ciemne na tle białej skały i jego powiewającej niebieskiej peleryny.

– Co się dzieje? – Dawus ocknął się z drzemki i tarł oczy.

– On ją ściga – szepnąłem.

– Nie, raczej próbuje ją powstrzymać – zaprzeczył Hieronimus.

Kapryśne światło wieczoru płatało moim zmęczonym oczom figle. Im dłużej wpatrywałem się w rozgrywający się na skale dramat, tym trudniej mi było ocenić ruchy obojga wspinających się ludzi. Lepiej ich widziałem kątem oka niż na wprost.

Dawus pochylił się do przodu, nagle spięty i czujny.

– To mi wygląda niebezpiecznie – powiedział.

Kobieta się zatrzymała i spojrzała w dół. Mężczyzna był już bardzo blisko, mógłby prawie dosięgnąć ręką jej stopy.

– Słyszeliście? – spytał szeptem Hieronimus.

– Co takiego? – Odwróciłem ku niemu głowę.

– Tak, ona krzyknęła – potwierdził Dawus.

– To mogła być mewa – zaoponowałem.

Kobieta raptownie przyspieszyła. Po chwili dotarła na szczyt skały. Jej płaszcz załopotał wściekle wokół niej; wiatr musiał tam być rzeczywiście silny. Mężczyźnie ześliznęła się stopa, przez chwilę walczył o odzyskanie równowagi, ale szybko znalazł oparcie i pospieszył za ściganą. Na okamgnienie ich sylwetki stopiły się w jedną. W następnej chwili kobiety już tam nie było. Mężczyzna został sam, zarysowany wyraźnie na tle ołowianej powierzchni morza. Dawus aż jęknął.

– Widzieliście to? On ją zepchnął!

– Nie! – zaprotestował gospodarz. – On próbował ją zatrzymać. Kobieta sama skoczyła!

Odległa figurka uklękła nad urwiskiem, spoglądając w dół. Mężczyzna trwał tak nieruchomo przez długi czas, po czym podniósł się i ruszył w drogę powrotną. Nie schodził jednak tą samą drogą, ale zboczył w kierunku najbliższego odcinka muru, stykającego się ze skałą. Gdy tylko znalazł się w odpowiedniej odległości, zeskoczył na górną platformę. Lądując, potknął się i chyba zranił, kiedy bowiem wstał i zaczął biec, wyraźnie utykał na lewą nogę. Na murze nie było nikogo; Massylczycy przerzucili wcześniej całą załogę na drugą stronę miasta, gdzie zagrażał im taran Treboniusza. Kulejąc, dobiegł do najbliższej wieży i zniknął w jej wnętrzu. Epizod zakończył się równie nagle, jak się zaczął. Scena opustoszała i nie było już nic do zobaczenia.

– Wielka Artemido! – wykrzyknął Hieronimus. – I co o tym sądzicie?

– On ją pchnął – upierał się Dawus. – Wyraźnie to widziałem. Teściu, ty wiesz, jak bystry mam wzrok. Kobieta próbowała się go trzymać, a on ją odepchnął i spadła z urwiska.

– Nie wiesz, o czym mówisz – odparł Hieronimus. – Spałeś, kiedy opowiadałem twojemu teściowi o tej skale. Nazywają ją Skałą Ofiarną albo Samobójców. On jej nie ścigał po ścianie. Wspięła się tam, by się zabić, a on próbował ją powstrzymać. I prawie mu się udało… – Ostre linie wokół jego ust nagle zmiękły. Zakrył twarz dłońmi i jęknął: – Ojcze! Matko!

Dawus spojrzał na mnie, nic nie rozumiejąc. Jak miałem mu wyjaśnić cierpienie Ofiarowanego? Od tego trudnego zadania wybawiło mnie przybycie zdyszanego niewolnika, młodego Gala o czerwonej twarzy i jasnych, zmierzwionych włosach.

– Panie! – krzyknął do Hieronimusa. – Na dole są ludzie! Sam pierwszy timouchos, a z nim rzymski prokonsul! Żądają widzenia się z… twoimi gośćmi! – Niewolnik rzucił podejrzliwe spojrzenie na mnie i na Dawusa.

Było to pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. W następnej chwili usłyszeliśmy tupot wielu nóg po schodach i na taras wysypał się oddział żołnierzy z wyciągniętymi mieczami.

Загрузка...