To był chyba mój dzień na przyjmowanie gości. Ledwo Arausio zdążył wyjść, niewolnik przybiegł do Hieronimusa z wieścią, że przybyło dwóch innych ludzi i chcą się widzieć z Gordianusem Poszukiwaczem.
– Grecy czy Galowie? – spytał gospodarz.
– To Rzymianie. Nazywają się Publicjusz i Minucjusz.
Ofiarowany uniósł brwi, spoglądając na mnie pytająco.
– Sądziłem, że nie masz w Massilii znajomych, Gordianusie.
– Nie mam pojęcia, kim oni są – odrzekłem. – Może i oni przychodzą z pytaniem o incydent na Skale Ofiarnej.
– Może. Przyjmiesz ich?
– Dlaczego nie?
Po chwili na taras weszli dwaj mężczyźni, nieco ode mnie młodsi. Wyższy i łysiejący okazał się Publicjuszem, Minucjusz zaś był niskiego wzrostu i miał kręcone włosy. Nawet nie znając ich imion, rozpoznałbym w nich Rzymian po stroju. W Massilii Grecy noszą chitony do kolan albo udrapowane chlamidy, Galowie zaś tuniki i czasami spodnie. Ci dwaj jednak mieli na sobie togi, jak gdyby udawali się na oficjalne spotkanie na Forum Romanum; któż zaś, jeśli nie Rzymianin, wkładałby togę w ciepły dzień w obcym mieście, do tego oblężonym?
Togi moich gości wyglądały na świeżo uprane i były nienagannie ułożone. Przez głowę przemknęło mi pytanie, czy pomagali sobie nawzajem je nakładać; czy tak daleko od Rzymu bowiem można znaleźć niewolnika, który by to potrafił? Pomimo ich poważnej postawy było w nich coś komicznego. Mogliby być parą zadziwionych miejskim rozmachem rolników, przybyłych na Forum z petycją do któregoś z urzędników. Wydawało mi się absurdalne, zwłaszcza przy obecnym stanie rzeczy w Massilii, że chciało im się ubierać tak oficjalnie tylko po to, by złożyć wizytę Gordianusowi Poszukiwaczowi. Zachowywali się równie sztywno, jak wyglądali: kiedy Hieronimus mnie przedstawił, unieśli głowy, celując we mnie podbródkami i jednocześnie oddali mi wojskowy salut, bijąc się prawymi pięściami w piersi, aż zadudniło. Najwyraźniej brali mnie za kogoś innego. Już miałem powiedzieć coś w tym rodzaju, kiedy Publicjusz przemówił. Emocje widać wzięły górę nad godną postawą, tak że aż zaczął się zacinać.
– Czy jesteś… to znaczy, czy ty naprawdę… jesteś tym Gordianusem?
– Chyba tak – odrzekłem. – To nazwisko raczej nie jest często spotykane.
– Oczywiście, że to on! – Jego niższy towarzysz szturchnął go w bok. – Może być tylko jeden Gordianus Poszukiwacz.
– Któż to wie? – powiedziałem. – Niektórzy z filozofów nauczają, że każdy człowiek jest wyjątkowy, ale są i tacy, którzy twierdzą, że każdy z nas ma swój duplikat.
Publicjusz roześmiał się w głos.
– I ten dowcip! Oczywiście, mogłem się tego spodziewać. Słyniesz ze sprytu i tak dalej. – Pokręcił głową, patrząc na mnie z rozjaśnioną twarzą. – Nie mogę w to uwierzyć. Naprawdę widzę cię we własnej osobie!
Oczy mu błyszczały, jakby był Jazonem, a ja złotym runem. Pod tym płomiennym spojrzeniem poczułem się nieswojo. Minucjusz zauważył to i rzekł:
– Jesteś ostrożny, Gordianusie. I słusznie, w tym przeklętym mieście… – Zniżył głos do scenicznego szeptu. – Wszędzie pełno szpiegów. I oszustów.
– Oszustów?
– Fałszywców, samozwańców, kłamców i łajdaków. Tych, którzy zwodzą łatwowiernych.
– Opisujesz Massilię czy Rzym?
Mówiłem poważnie, ale oni znów wzięli moje słowa za żart i zachichotali. Z kimże oni mnie mylą? – pomyślałem. Z jakimś popularnym komediantem? Z wędrownym filozofem ze stadkiem wyznawców?
– Myślę, obywatele, że musicie szukać jakiegoś innego Gordianusa – skwitowałem.
– Na pewno nie – zaprotestował Publicjusz. – Czyż nie ty jesteś ojcem Metona, bliskiego towarzysza Cezara?
Zesztywniałem.
– Jestem nim – potwierdziłem.
– Tym samym Gordianusem, który walczył wraz ze swym synem Metonem, wówczas ledwie dorosłym, pod sztandarem wielkiego Lucjusza Sergiusza Katyliny…
– Katyliny Wybawcy! – zaintonował Minucjusz z nagłym zachwytem w głosie, składając dłonie i kierując wzrok ku niebu.
– …w bitwie pod Pistorią?
– Tak – odrzekłem cicho. – Byłem pod Pistorią… z Metonem. I z Katyliną. Ale to było tak dawno temu…
– Trzynaście lat minęło w styczniu – zauważył Minucjusz. – Trzynastka to mistyczna liczba!
– Ty i twój syn jesteście jedynymi z wyznawców Katyliny, którzy przeżyli tę bitwę – ciągnął Publicjusz. – Wszyscy pozostali zginęli wraz z Wybawcą. Nic na tym świecie nie dzieje się bez powodu. Wszyscy jesteśmy częścią boskiego planu. Bogowie wybrali ciebie, Gordianusie, i twego syna, abyście ponieśli w przyszłość pamięć ostatnich chwil Katyliny.
– Doprawdy? Wszystko, co pamiętam, to wiele zgiełku, zamieszania, krzyków i morze krwi.
I strach, dodałem w duchu. Nigdy nie zaznałem takiego strachu jak wtedy, gdy rzymskie oddziały wysłane przeciwko Katylinie zaczęły okrążać nas pod tym miasteczkiem w północnej Italii. Byłem tam, w niedopasowanej zbroi, z mieczem w ręku, z jednej tylko przyczyny: mój syn, gnany krewkim entuzjazmem szesnastolatka, zdecydował się złączyć swój los z losem nieszczęsnego przywódcy przegranej sprawy, a skoro nie mogłem mu tego wyperswadować, byłem zdecydowany zginąć wraz z nim. Okazało się jednak, że to Meto mnie ocalił, opuszczając pole bitwy, aby wywlec mnie nieprzytomnego w bezpieczne miejsce; w ten sposób tylko my dwaj ze wszystkich żołnierzy Katyliny przeżyliśmy tę masakrę. Następnego dnia w obozie zwycięzców ujrzałem głowę Katyliny zatkniętą na tyce. Był on człowiekiem niezwykle czarującym i dowcipnym, emanującym zaraźliwą zmysłowością. Nic nie mogło dobitniej uzmysłowić mi rozmiarów jego klęski niż ta martwa głowa z otwartymi ustami i pustymi oczami. Wciąż jeszcze widuję ją w nocnych koszmarach. Tak oto zakończyła się batalia, do której prowadził Katylina swoich wyznawców. Tak skończył człowiek, którego ci dwaj ludzie, nie wiadomo dlaczego upierali się zwać Wielkim i Wybawcą.
– Pistoria! – zakrzyknął Publicjusz, wymawiając tę nazwę z namaszczeniem godnym świątyni. – I ty tam byłeś, u boku samego Wybawcy! Słyszałeś jego ostatnie słowa?
– Słyszałem mowę, jaką wygłosił do żołnierzy.
Była cierpka i pełna ironii, wyzuta i ze strachu, i ze złudzeń. Katylina stał w obliczu klęski z szeroko otwartymi oczami, do końca przewrotnie arogancki.
– I byłeś świadkiem jego ostatnich chwil?
– Meto i ja byliśmy niedaleko Katyliny, kiedy zaczęła się bitwa. – Westchnąłem na to wspomnienie. – Wbił drzewce swojego sztandaru w ziemię i tam walczył do końca. Widziałem, jak sztandar pada…
– Orzeł samego Mariusza! – Publicjusz aż sapnął z wrażenia. – Powierzony został Katylinie na przechowanie dla przyszłego wybawcy!
Obaj mężczyźni wznieśli ręce i zaczęli skandować:
– Orli sztandar! Orli sztandar!
– Taak… – mruknąłem. Zaczynałem czuć się coraz bardziej nieswoj o w towarzystwie tych dwóch żarliwych wyznawców nieżyjącego bohatera. – Skoro byliście tak oddanymi stronnikami Katyliny, dlaczego i wy nie znaleźliście się pod Pistorią?
Tak jak skandowali unisono, tak jednocześnie się zarumienili. Publicjusz odchrząknął i rzekł:
– My i jeszcze kilku innych przybyliśmy do Massilii przed Katyliną, aby mu przygotować tu grunt. Niemal do samego końca zamierzał on uciec właśnie tutaj, by później triumfalnie powrócić do Rzymu. Ostatecznie jednak, niestety, nie mógł opuścić kraju i ludu, który chciał wybawić od tyranii senatu. Katylina przedłożył męczeństwo nad wygnanie. Wydał Rzymowi bój pod Pistorią i tam padł. To nam, garstce jego zwolenników w Massilii, przypadło w udziale podtrzymywać pamięć o nim.
– A także płomień jego marzenia – dodał Minucjusz.
– A teraz bogowie przywiedli tu ciebie, Gordianusie Poszukiwaczu. I ciebie, i twojego syna! To może być tylko znak, że wiara, którą żyliśmy przez te wszystkie lata, jest prawdziwa, że bogowie spojrzeli na nas i dali nam swe błogosławieństwo.
– Mój syn… Skąd wiedzieliście, że tu był?
– On sam nas odszukał. Przyszedł oczywiście potajemnie. Kiedy wyjawił nam, kim jest…
– Nie kto inny, lecz sam Meto, który walczył u boku Katyliny pod Pistorią, który z Cezarem przekroczył Rubikon!
– Nie mogliśmy w to uwierzyć. Był to znak, ma się rozumieć. Znak łaski bogów…
– Jakiej łaski, ty głupcze! – warknąłem. – Mój syn nie żyje!
Zapadło pełne skrępowania milczenie. Moi dwaj goście popatrzyli na siebie z ukosa, nie odzywając się, ale dając sobie jakieś znaki ruchami brwi i strojąc miny, jakby wiedli nad czymś niemą dysputę. Wreszcie Publicjusz wystąpił naprzód i ujął mnie za rękę, zwisającą bezwładnie u boku.
– Chodź z nami, Gordianusie. Mamy ci coś do pokazania. I do powiedzenia.
– Powiedzcie mi więc tu i teraz.
Pokręcił z powagą głową.
– Nie, nie tutaj. – Rzucił okiem na Hieronimusa i szepnął: – To miejsce jest nieodpowiednie. – Miał na myśli: „nieczyste”, z uwagi na osobę Ofiarowanego. – Chodź, Gordianusie. Musisz to zobaczyć i wysłuchać, co chcemy ci powiedzieć.
Przełknąłem z wysiłkiem ślinę. Odwiedziny galijskiego kupca odwróciły moją uwagę; zagadka, jaką mi przedstawił, sprawiła, że otrząsnąłem się na chwilę z własnego nieszczęścia. To, co usłyszałem od tych dwóch spóźnionych wyznawców Katyliny, cisnęło mnie znów w żałosną przeszłość i w jeszcze bardziej nieszczęśliwą teraźniejszość. Cóż mogli mi istotnego pokazać? Co powiedzieć, o czym sam się dotąd nie dowiedziałem? Spojrzałem na Dawusa, który spostrzegł moje niezdecydowanie i skomentował je wzruszeniem ramion, jakby mówiąc „Dlaczego nie? Co mamy do stracenia, teściu, utknąwszy tu, na końcu świata?”
– Niech będzie – powiedziałem głośno. – Pójdziemy z Dawusem z wami.
– A dokąd to zabieracie moich gości? – wtrącił się Hieronimus, któremu obaj Rzymianie równie mało przypadli do gustu jak mnie.
– To musi pozostać tajemnicą, Ofiarowany. – Publicjusz zadarł nos.
– Ale ja jestem ich gospodarzem, dlatego mam obowiązek dbać o ich bezpieczeństwo. Zanim opuszczą mój dom, musisz powiedzieć mi, dokąd się udajecie.
Publicjusz i Minucjusz naradzali się przez chwilę szeptem, w końcu ten pierwszy odwrócił się do nas i rzekł:
– Chyba nic się nie stanie, jak powiem to tobie. – Pogardliwie zaakcentował ostatnie słowo. – Zabieramy Gordianusa do domu Gajusza Werresa.
Werres! To nazwisko było synonimem korupcji, bezgranicznej chciwości, zdzierstw i najgorszego rodzaju błędów w rządzeniu. Idąc za naszymi dwoma przewodnikami przez ulice Massilii, zastanawiałem się, co też może łączyć te dwie zbłąkane owieczki z trzody Katyliny z tym najbardziej osławionym z rzymskich wygnańców.
To Cycero był oskarżycielem Gajusza Werresa na procesie, który odbył się z górą dwadzieścia lat temu. Chodziło o poważny skandal, dzięki któremu słynny orator wysunął się na pozycję najznamienitszego adwokata w Rzymie, a który złamał karierę Werresa i zmusił go do ucieczki do Massilii, zanim jeszcze sąd mógł wydać potępiający go wyrok. Oskarżono go o grabież i ucisk ludu Sycylii podczas jego trzyletniej kadencji jako namiestnika tej wyspiarskiej prowincji. Rzymscy namiestnicy zawsze słynęli z wyzysku powierzonych sobie terytoriów i napełniania własnych trzosów kosztem ludów, którymi zarządzali, podczas gdy senat, którego członkowie jak jeden mąż żyją nadzieją, że któregoś pięknego dnia będą mogli robić to samo, patrzył na to przez palce. Jak daleko musiał się posunąć Gajusz Werres, świadczy już to, że postawiono go za to przed sądem.
Według Cycerona, który również był urzędnikiem administracji państwowej na Sycylii, Werres nie tylko łupił miejscową ludność i grabił skarbce tamtejszych miejscowości, ale na dodatek praktycznie ogołocił wyspę ze wszelkich dzieł sztuki. Jego zachłanny apetyt na nie graniczył z manią. Uwielbiał zwłaszcza wykonane techniką enkaustyczną obrazy na drewnie, po części dlatego, że łatwo je było transportować, i pieczołowicie zgromadził kolekcję najpiękniejszych dzieł, jakie mógł wydrzeć z każdego obiektu publicznego i z każdego prywatnego zbioru na Sycylii. Największą jednak jego pasją były posągi. Przed jego przybyciem każdy rynek, nawet w najuboższym miasteczku, zdobiła bądź to statua jakiegoś miejscowego bohatera, bądź figura szczególnie czczonego bóstwa. Po nastaniu rządów Werresa wszystkie cokoły opustoszały… z wyjątkiem tych miejscowości, w których zmusił on lokalne władze do postawienia jego własnych posągów, każąc im za ten „przywilej” płacić niewyobrażalne sumy. Ktokolwiek ośmielił się mu sprzeciwić, był bezlitośnie karany. Poczynania Werresa bardziej przypominały piracką napaść niż działanie zarządcy prowincji.
Natychmiast po zakończeniu trzyletniej kadencji i jego powrocie do Rzymu Sycylijczycy zażądali od senatu rekompensaty, a jednocześnie zaczęli szukać sposobu na postawienie przed sądem człowieka, który ich obrabował. Cycero przyjął sprawę i pomimo wszelkich kombinacji i matactw Werresa, a także niechęci senatorów do sądzenia swego kolegi, wyspiarzom udało się dopiąć swego. Dowody zebrane przeciw byłemu namiestnikowi, były tak obciążające, że zmusiły senat do działania. Proces jeszcze trwał, kiedy Werres zdecydował się raczej uciec z Rzymu, niż stanąć w obliczu wyroku skazującego. Ten koneser sztuki zapoczątkował nową modę, wybierając na miejsce schronienia Massilię; w ciągu dwudziestu lat politycznego chaosu, jaki potem nastąpił, w jego ślady szła fala za falą rzymskich wygnańców.
Wiedziałem naturalnie, kim jest Gajusz Werres – któż z Rzymian tego nie wie? – ale nigdy nie widziałem go na oczy. Wiedziałem też, że mieszka w Massilii, lecz nigdy mi przez myśl nie przeszło, że nasze ścieżki się skrzyżują. Ale też od chwili kiedy wynurzyliśmy się z zalanego tunelu, nie wydarzyło się nic przewidywalnego lub oczekiwanego. Coraz częściej miałem wrażenie, że Massilia to jakiś obcy świat, rządzący się własnymi, szczególnymi zasadami logiki, do których, chcąc nie chcąc, muszę się dostosować.
Dom Werresa stał w pobliżu willi Hieronimusa, gdzieś po drodze do domu Milona. Ograniczona murami Massilia jest niewielkim miastem, więc i modna wśród prominentnych osobistości dzielnica nie była rozległa. Sam jednak dom zadziwił mnie przepychem. W Rzymie myśli się, że banici żyją w nędzy i ruinie, a przynajmniej w skromnych warunkach. Okazało się jednak, że posiadłość Werresa jest jeszcze bardziej ostentacyjnie bogata niż Ofiarowanego. Jej malowana na żółto i różowo fasada z obramowanym kolumnami wejściem przyciągała wzrok. Niewolnik wpuścił nas od razu; moi katylinarczycy najwyraźniej byli tu częstymi gośćmi. Westybul był wyłożony żółtym marmurem, pociętym skręconymi czerwonymi żyłkami i, jak w każdym rzymskim domu, miał w ścianach nisze, w których stały popiersia przodków gospodarza. Tak mi się w każdym razie zdawało na pierwszy rzut oka. Kiedy jednak moje oczy przyzwyczaiły się do panującego tu półmroku, stwierdziłem, że nie są to bynajmniej podobizny antenatów Werresa, chyba że chciałby on wywodzić swe pochodzenie od Peryklesa, Ajschylosa i Homera. W zarezerwowanych dla świętych rodowych pamiątek niszach stały eksponaty z jego kolekcji posągów!
Niewolnik poprowadził nas w głąb willi. Obrazy i rzeźby były dosłownie wszędzie. Wiele malowideł wisiało na ścianach, ale sporo ich stało wciśniętych za cokoły posągów, a gdzieniegdzie po prostu leżały w stosach. Jednak mimo swej liczby obrazy, nawet te najżywsze i najbarwniejsze – portrety, sceny bukoliczne, ilustracje do Iliady czy Odysei, erotyki – ginęły gdzieś w tle. W willi dominowały rzeźby. Stały nie tylko w ściennych niszach czy w zwykłych miejscach przed kolumnadami lub pod łukami; w niektórych komnatach całe dziesiątki, a może i setki posągów stłoczone były tak, że pozostawało między nimi tylko wąskie przejście. Nie mogłem się dopatrzyć żadnej celowości w ich ustawieniu: Diana z napiętym łukiem wbijała łokieć w nos jakiegoś anonimowego sycylijskiego notabla, mierząc grotem wprost w głowę stojącego o parę stóp Jowisza, którego surowe spojrzenie skierowane było na dwa naturalnej wielkości marmurowe jelenie wspinające się na tylne nogi. Dom był duży, a pokoje przestronne, ale nie był to pałac; takie nagromadzenie dzieł sztuki wymagałoby zaś właśnie królewskiego pałacu, aby je właściwie wyeksponować. Krocząc tak przez korytarze i kolejne pokoje, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że trafiłem na wielkie, tłoczne, ale złowrogo milczące przyjęcie, na które sproszono przedziwną mieszaninę gości z marmuru i brązu: bogów i zwierzęta, umierających Galów i baraszkujących satyrów, nagich efebów i dawno zmarłych poetów. Takie traktowanie dzieł sztuki, a zwłaszcza podobizn bogów, bez szacunku dla ich wyjątkowej siły i niepowtarzalności było niemal świętokradztwem. Zadrżałem.
– Po cóż, na Hades, mnie tu przyprowadziłeś? – szepnąłem do Publicjusza.
– Zaraz sam zobaczysz – odszepnął.
W końcu dotarliśmy do położonego pośrodku domu ogrodu. Z ławki podniósł się na powitanie mężczyzna niezwykłej tuszy, ubrany w czerwoną tunikę. Jego idealnie okrągłą głowę okalał pierścień białych włosów. Spomiędzy fałd tłuszczu na szyi wyglądał sznur drobnych perełek i lapisowych paciorków. Na palcach nieznajomego połyskiwały liczne złote i srebrne sygnety, wśród których dostrzegłem coś, co wyglądało na żelazny pierścień rzymskiego obywatela. Werres nie miał prawa go nosić. Wyrok sądu pozbawił go obywatelstwa.
– Publicjuszu! Minucjuszu! Jak miło was znowu widzieć! Witajcie w moich progach.
– Przysięgam na Artemidę, on jest za każdym razem coraz grubszy – mruknął Publicjusz pod nosem, po czym rzekł już głośniej: – Gajuszu Werresie! Jak uprzejmy jesteś, przyjmując nas w swym domu. Przyprowadzamy z sobą dwóch gości, którzy dopiero co przybyli z Rzymu.
– Ach, Rzym… – Ptasie oczka Werresa zabłysły. – Tak bliski, a zarazem taki daleki! Ale któregoś dnia…
– Tak, któregoś dnia… – podchwycił tęsknie Publicjusz. – I kto wie, czy ten dzień nie jest już bliski, przy takim obrocie spraw. Świat wywrócił się do góry nogami.
– I wytrząsnął z siebie tych dwóch – wszedł mu w słowo Werres, mierząc mnie i Dawusa badawczym spojrzeniem.
– Ach, tak! Pozwól, że ich przedstawię. Gajuszu Werresie, to jest Gordianus, zwany Poszukiwaczem – Publicjusz wskazał na mnie i dodał przyciszonym głosem: – ojciec Metona.
Jeśli spodziewał się, że to wywrze wrażenie na Werresie, to się rozczarował. Gospodarz obejrzał mnie od stóp do głów, jakby oceniał oferowany mu przedmiot. Ta niegrzeczność była niemal przyjemna po służalczej przymilności obu katylinarczyków.
– Kiedy ostatni raz byłem w Rzymie, uważano cię za gończego psa Cycerona – burknął, wypluwając imię oratora niczym przekleństwo.
– Możliwe – odparłem, mierząc go zimnym spojrzeniem. – Jednak już dawno tam nie byłeś, Gajuszu Werresie. W każdym razie nie miałem nic wspólnego z twoim procesem.
Werres skwitował to niewyraźnym mruknięciem. Obrócił uwagę na Dawusa i uniósł brwi.
– A ten wielkolud?
– To mój zięć Dawus.
Werres założył ręce na piersi i pociągnął się za fałdę na szyi.
– Model wart samego Myrona – orzekł. – Chciałbym go zobaczyć nago. Ale w jakiej postaci? Jest za dorosły na Merkurego. Rysy ma za mało inteligentne, by uchodzić za Apolla, nie dość szorstkie jak na Wulkana ani wystarczająco zmęczone, by zrobić z niego Herkulesa, choć może kiedyś… Nie, już wiem! Dać mu hełm i miecz, a byłby z niego Mars. Tak, zwłaszcza z tą gniewną miną…
Biorąc malującą się na twarzy Dawusa konsternację za oznakę złości, Publicjusz wtrącił szybko:
– Gordianus i Dawus przybyli do miasta zaledwie parę dni temu. Był to dzień, w którym taran…
– Tak, tak, wiem – przerwał mu Werres. – Do tej pory każdy w Massilii słyszał już tę historię. Dwaj Rzymianie przepłynęli przez zalaną szczurzą norę i zostali złowieni przez Ofiarowanego, który ich teraz tuczy… choć po co, nikt nie ma pojęcia, skoro on sam któregoś dnia stanie się głównym daniem.
To zdawkowe bluźnierstwo wprawiło obu katylinarczyków w zakłopotanie; Publicjusz zagryzł wargę, Minucjusz spuścił oczy. Było oczywiste, że z tej trójki to Werres ma najsilniejszą osobowość. Był tyranem i nim pozostał, choć jego królestwo skurczyło się do czterech ścian jego własnej willi.
– No, dobra. Chyba się domyślam, po co przyszliście – ciągnął. – Nie dla mojego Jowisza z Kyziko, rzeźbionego w kości słoniowej, ani dla Apolla, którego przywiozłem z Syrii. Nie pragniecie kontemplować piękna mojego efeskiego Aleksandra albo ucieszyć oka rzadkim widokiem miniatury Meduzy dłuta ucznia Praksytelesa. Wiecie, że węże na jej głowie są wyrzeźbione z jednego kawałka karneolu? Niesamowicie misterna robota. Największy jest nie grubszy od mojego małego palca. Syrakuzanie ostrzegali mnie, że na pewno się połamią, gdybym ośmielił się choć dotknąć rzeźby… Ale żaden nawet nie został zadrapany, kiedy wysyłałem Meduzę do Rzymu, a potem tu, do Massilii.
– To fascynujące, Gajuszu Werresie – rzekł Publicjusz tonem wskazującym na to, że już nie raz słyszał tę historię. – My jednak przyszliśmy tu dziś zobaczyć… to jest, pokazać Gordianusowi, aby mógł raz jeszcze spojrzeć…
– Tak, tak, wiem, po co przyszliście. Zawsze po to samo.
Werres zawołał niewolnika, szepnął mu coś na ucho i odprawił go. Niewolnik wrócił po chwili ze skwierczącą lampą oliwną i wielkim kluczem z brązu o licznych nacięciach. Po co mu lampa, pomyślałem, skoro słońce jeszcze stoi wysoko? Werres wziął klucz i odesłał sługę.
– Chodźcie za mną – skinął na nas.
Wyszliśmy z ogrodu. Długi korytarz prowadził na tyły domu, gdzie strome schody wiodły do podziemi. Na dole przejście było tak wąskie, że musieliśmy iść gęsiego. Trzej miejscowi ruszyli przodem, Dawus zaś za mną na końcu. Podłoga była nierówna, a filujący płomień za słaby, by ją oświetlić, wydobywał za to z mroku gęste welony pajęczyn nad naszymi głowami. Miejscami sufit się zapadał, tak że Publicjusz i Dawus, najwyżsi z nas, musieli się schylać. Wreszcie stanęliśmy przed masywnymi drzwiami z brązu. Rozległ się zgrzyt, kiedy Werres wsunął klucz w zamek i zaczął nim manipulować. Droga nie wymagała specjalnego wysiłku, ale mimo to słyszałem, jak Publicjusz i Minucjusz ciężko oddychają. W słabym świetle lampy zobaczyłem też, że obaj drżą. Dawus wziął mnie za ramię i szepnął do ucha:
– Teściu, to mi się nie podoba. Kto wie, co jest w tym pomieszczeniu? Może więzienie, może izba tortur albo…
Albo kryjówka, pomyślałem. Katylinarczycy mówili o Metonie, o tym, że ich odszukał i odwiedził. Powiedzieli, że mają mi coś do pokazania, coś, co mogę ujrzeć tylko w domu Werresa. Poczułem nagły przypływ irracjonalnego podniecenia i złapałem się na tym, że dyszę tak samo ciężko jak pozostali.
Drzwi otworzyły się do wewnątrz, skrzypiąc zardzewiałymi zawiasami. Werres wszedł do środka, zostawiając nas w ciemnościach.
– No, wchodźcie – krzyknął przez ramię.
Publicjusz i Minucjusz ruszyli naprzód, wyraźnie dygocząc. Dawus stanowczym ruchem zatrzymał mnie i wszedł za nimi. Ja znalazłem się w tajemniczym pomieszczeniu ostatni.