Apollonides rozkazał mi opuścić pokój. Wszedł do środka blady, z drżącymi rękami, w asyście kilku żołnierzy, po czym drzwi zatrzaśnięto mi przed nosem. Jak się można było spodziewać, po upadku muru Meto jako agent Cezara był pierwszą osobą, z którą najważniejszy człowiek w Massilii chciał rozmawiać. Ruszyłem korytarzem w stronę głównej części domu. Za rogiem natknąłem się na grupkę zbrojnych, prowadzących szeptem gorączkową dyskusję. Byli tak nią zajęci, że mnie nawet nie zauważyli, w każdym razie nie zareagowali, kiedy ich minąłem. Szedłem dalej, błądząc po wielkim domu, dopóki nie spotkałem Dawusa, który na mój widok roześmiał się radośnie i ścisnął mnie tak mocno, że nie mogłem oddychać. Jego również wypuszczono z celi i najwyraźniej o nim zapomniano. Byłem zmęczony, zdezorientowany i nie miałem pojęcia, co dalej robić. Postanowiłem odszukać Hieronimusa. Drzwi do jego apartamentu były otwarte. Weszliśmy przez niewielki przedpokój do sypialni; kolejne otwarte drzwi prowadziły do innego pokoju z balkonem wychodzącym na ulicę. W całym apartamencie nie było żywego ducha, zniknęli nawet niewolnicy. Wyczerpany położyłem się na miękko wysłanym łożu, aby przez chwilę odpocząć. Oczywiście od razu zasnąłem. Dawus przez jakiś czas czuwał w przedpokoju, ale i jego wreszcie pokonało zmęczenie. Położył się obok mnie i też zapadł w mocny sen.
Obudziliśmy się o świcie. W domu panowało ogólne zamieszanie. Nie było nikogo, kto panowałby nad sytuacją. Służba wałęsała się bez celu, nie mając od kogo przyjmować poleceń. Kiedy jednak chciałem wejść do skrzydła, w którym wieczorem byłem przesłuchiwany przez Apollonidesa, zatrzymali mnie dwaj strażnicy; obaj mieli nieszczęśliwe miny. Spróbowałem perswazji, ale zakrzyczeli mnie, grożąc dobytymi mieczami. Zawróciłem więc, aby jeszcze raz poszukać Hieronimusa, ale wyglądało na to, że zniknął bez śladu. Trafiwszy do westybulu, stwierdziłem, że drzwi frontowe stoją otworem. Wyszedłem na ganek i zobaczyłem, że również brama ogrodu jest otwarta i nikt jej nie pilnuje.
Mury Massilii nie chroniły już miasta, ale przez całą długą noc Rzymianie nie zaatakowali wyłomu. Wstał nowy dzień, lecz Treboniusz wciąż nie ruszał do szturmu. Tymczasem w nocy po mieście rozniosła się plotka o bliskim przybyciu Cezara. Spodziewano się go za dzień… za godzinę… a w końcu lada chwila. Massilią wstrząsały dreszcze paniki. W świątyniach tłoczyli się zapłakani wierni. Doświadczyłem już czegoś podobnego w Brundyzjum, tamtejsza ludność czekała jednak na Cezara jak na wybawcę. Dla Massylczyków jego przybycie oznaczało klęskę, zniszczenie i śmierć. Dobrze wiedzieli, jak postępował z ich sąsiadami w Galii: spalone wsie, mężczyźni wymordowani, kobiety gwałcone, dzieci porwane do niewoli.
Na ulicach panoszyły się chaos i bezprawie. Co za szaleństwo ogarnęło trzeźwy lud massylski, sławny ze swych akademii, umiłowania porządku, niewzruszonego stoicyzmu? O Massylczykach mówi się, że nade wszystko kochają pieniądze i są wcieleniem związanych z nimi cnót: pilności, bystrości i cierpliwości. Tymczasem tego dnia widziałem na ulicach zataczających się pijaków, krwawe bójki, czyjeś nagie zwłoki wiszące na drzewie, rozwścieczony tłum ścigający człowieka w bogatych szatach bankiera i obrzucający go kamieniami. W ostatnich chwilach wspaniałego miasta część jego obywateli zmieniła się w barbarzyńców, myślących jedynie o ostatniej szansie zemsty na nieprzyjaciołach. Massilia sama się rozpadała, zanim Cezar mógł przyłożyć do tego ręki.
Zobaczyłem przed nami oddziałek gladiatorów maszerujący w naszą stronę i gestem dałem znać Dawusowi, żebyśmy się na wszelki wypadek gdzieś schowali. Dowódca jednak już nas spostrzegł. Zatrzymał swoich ludzi i ruszył ku nam. Był to Domicjusz w pełnym bojowym rynsztunku, z peleryną odrzuconą na plecy, aby nie zasłaniała miedzianego dysku z reliefem w kształcie lwiej głowy na jego napierśniku. W tyle, za zbrojnymi, zobaczyłem niewolników pchających wózki pełne skrzyń i kufrów. Domicjusz najwyraźniej zbierał się do opuszczenia Massilii tak samo, jak się w niej zjawił: z bandą obszarpanych gladiatorów, swymi domowymi niewolnikami i resztką z sześciu milionów sesterców, które wywiózł z Rzymu. Podczas oblężenia Korfinium wolał popełnić samobójstwo, niż wpaść w ręce Cezara, lecz próba się nie powiodła. Cezar darował mu wtedy życie i wolność; teraz, kiedy Domicjusz raz jeszcze znalazł się w takiej sytuacji, najwyraźniej nie miał ochoty na dramatyczne gesty i nie spodziewał się, że jego wróg znów okaże się równie łaskawy jak za pierwszym razem. Nie mogłem sobie odmówić ironicznego:
– Już odjeżdżasz, Domicjuszu?
Rudobrody popatrzył na mnie ze złością.
– Podobno ten twój parszywy synalek jednak żyje – powiedział. – Milo miał więc rację.
– Owszem. Ale chociaż Meto się urodził jako niewolnik, to nie powód, byś go nazywał parszywym.
– Czyż wszyscy niewolnicy nie są z definicji parszywcami?
– To samo można by powiedzieć o rzymskich politykach.
Oczy mu rozbłysły gniewem. Zerknąłem nerwowo na jego gladiatorów i przełknąłem ślinę, zastanawiając się, czy nie posunąłem się za daleko. Domicjusz jednak w następnej chwili wybuchnął śmiechem.
– Jaki ojciec, taki syn, choćby i adoptowany. Ależ wy macie tupet! Czasami łapię się na tym, że chciałbym, abyś był po naszej stronie.
– Skąd przypuszczenie, że jestem po innej?
– A nie jesteś?
Nie odpowiedziałem. Spojrzałem na piętrzące się na wózkach skrzynki.
– Pewnie trzymasz w porcie statek, co? – spytałem.
– Nawet trzy. Apollonides chciał je zasekwestrować i wysłać przeciw flocie Cezara, ale kazałem mu się odczepić. – Poślinił palec i wyciągnął rękę w górę, by sprawdzić kierunek wiatru. – Od wczoraj wieje pomyślny wiatr. Mój statek to długa, smukła pięknotka, szybka jak delfin.
– Przyda jej się to, żeby przedrzeć się przez blokadę – zauważyłem. Popatrzyłem na ciemniejące niebo. – Wygląda na to, że Eol może przynieść nam burzowe chmury.
– Ani blokada, ani sztorm nie zatrzyma mnie w tym ziemskim Hadesie!
– Cezar będzie niepocieszony. Jestem pewien, że bardzo chce się z tobą spotkać.
– Tak samo jak ja z nim. Ale nie tu i nie teraz. Kiedy indziej, w innej bitwie!
– A co z Milonem? Nie widzę go w twoim orszaku.
– Milo zostaje tu, gdzie jego miejsce. Jak będzie miał szczęście, to po tym całym zamieszaniu Pompejusz udzieli mu łaskawego przebaczenia i zaprosi z powrotem do Rzymu, gdzie mógłby się zestarzeć i roztyć, łowiąc rybki w Tybrze. Do tego czasu musi się zadowolić massylskimi barwenami. Dość już tego gadania, Gordianusie. Zatrzymałeś mnie już wystarczająco długo!
I po chwili już go nie było, tylko w uszach jeszcze dźwięczał mi jego ostry głos, jakim ponaglał swoich ludzi do szybszego marszu.
Słońce skryło się za ciemnymi chmurami, tak jak przepowiedziałem. Po massylskich uliczkach dął silny wiatr, w powietrzu pachniało deszczem. Mimo to Dawus zasugerował, abyśmy weszli gdzieś wyżej, skąd moglibyśmy widzieć wyłom w murze i obserwować poczynania Treboniusza. Kiedy tak maszerowaliśmy pod górę, szukając dobrego miejsca, przed jedną ze świątyń natknęliśmy się na spory tłum. Niektórzy z zebranych zawodzili żałobne pieśni, inni coś wykrzykiwali i tańczyli w szalonym wirze, reszta stała po prostu nieruchomo, patrząc na to wszystko z odrazą bądź strachem. Wyszukałem wśród nich człowieka zachowującego się w miarę spokojnie i trzeźwego, aby zapytać go, co się dzieje.
– To Ofiarowany – wyjaśnił. – Kapłani Artemidy przygotowują się do wyprowadzenia go na Skałę Ofiarną.
Ruszyłem ku świątyni, przepychając się przez tłum, w czym wydatnie pomagał mi Dawus. W końcu dotarliśmy do schodów świątynnych, gdzie stała znajoma zielona lektyka, na której teraz zamontowano czarno przybrane mary. Ze świątyni wychodziła właśnie grupka kapłanów w białych szatach trzepoczących na wietrze. Każdy niósł misę z kadzidłem i wejście zasnute było wijącymi się pasmami siwego dymu. Po chwili wysunęła się z niego wysoka postać w zielonej szacie. Twarz ukryta za zielonym woalem, co sprawiało, że całość przypominała owiniętą w liść poczwarkę. Chciałem podejść bliżej, ale kordon żołnierzy zagrodził mi drogę. Krzyknąłem imię Ofiarowanego. Hieronimus obejrzał się, spostrzegł mnie i nachylił się do jednego z kapłanów, który zrobił niezadowoloną minę, ale posłusznie zbliżył się i kazał mnie przepuścić. Puściłem się biegiem po schodach.
– Hieronimusie! – Starałem się nie podnosić głosu, ale miałem z tym kłopot. – Co się tu dzieje?
– Czyż to nie oczywiste?
– Nie widzę twojej twarzy. Ten woal…
– Ofiarowany chowa twarz za woalem w swój ostatni dzień. Bogowie patrzą na nas, a widok przeklętego oblicza Ofiarowanego tylko by ich obraził.
Zniżyłem głos do chrapliwego szeptu.
– Hieronimusie, nie wolno ci się na to godzić! Odłóż tę ceremonię choć na krótko! Cezar jest już w drodze. Pozostały zaledwie godziny, może minuty…
– Odłożyć ceremonię? Ale dlaczego?
– Bo jest niepotrzebna. Oblężenie już się praktycznie skończyło. Twoja śmierć niczego nie zmieni. Nie możesz uratować miasta.
– Nie przed zdobyciem, to prawda. Może jednak uratuję je przed ostatecznym zburzeniem? Kto wie, jakie Cezar ma zamysły? Poświęcenie Ofiarowanego może jeszcze spowodować, że zdobywca okaże łaskawość.
– Cezar zrobi, co będzie chciał, bez względu na to, co się stanie z tobą!
– Sza! Nie mów tego kapłanom, ani tym bardziej ludowi Massilii. Od miesięcy mnie rozpieszczali i dostarczali wszelkich przyjemności, przygotowując do przejęcia w jednej chwili wszystkich ich grzechów. Teraz więc chcą doprowadzić dzieło do końca.
– Ale…
– Zamilcz, Gordianusie! Jestem spokojny. Wczoraj w nocy Apollonides wezwał mnie do swego pokoju i wszystko mi powiedział.
– Wszystko?
Ofiarowany skinął głową.
– Wszystko. Wiem, że twój syn żyje, i cieszę się wraz z tobą, Gordianusie. Apollonides wyznał mi, że to jego ojciec zrujnował mojego. Od dawna to podejrzewałem. Powiedział mi też o… Cydimasze. Mój ojciec skoczył ze Skały Ofiarnej. Córkę Apollonidesa z niej zepchnięto. Jego ród jest skończony i cienie moich rodziców mogą czuć ukojenie.
– A ty, Hieronimusie?
– Ja? – Wiatr docisnął woal do jego twarzy, tak że wyraźnie widziałem przez chwilę jego minę: wargi lekko wydęte, brew uniesiona z ironią. – Jestem Massylczykiem, Gordianusie, a Massylczycy nade wszystko szanują umowy. Kiedy zostałem wyznaczony na Ofiarowanego, zawarłem z kapłanami Artemidy i z ludem Massilii rodzaj umowy. Zrobiłem to w pełni świadomie. Oni dotrzymali słowa, kolej więc na mnie. Mam obowiązek poświęcić się bez protestów. Nie wszystkim Ofiarowanym to się udaje. Niektórych trzeba było wiązać, podawać środki odurzające, a nawet stuknąć w łeb i pozbawić przytomności. Ale nie mnie! Ja pójdę na spotkanie ze swym losem z podniesioną głową i przyjmę go z dumą.
Głos uwiązł mi w gardle. Zacząłem gorączkowo szukać słów, którymi mógłbym go przekonać, czegoś, co mógłbym zrobić, aby przerwać tę farsę. Hieronimus położył mi dłoń na ramieniu i ścisnął mocno.
– Gordianusie, wiem, że nie traktujesz tej ceremonii poważnie i nie wierzysz, że może odnieść skutek.
– A ty wierzysz?
– Może tak, a może nie. Moje osobiste przemyślenia niewiele tu znaczą. Ale nie jest wykluczone, że Ofiarowany naprawdę może wziąć na siebie cudze grzechy i unicestwić je wraz z sobą, pozwalając tym, co przeżyją, zacząć wszystko od nowa. Od pierwszej chwili, kiedy cię poznałem, Gordianusie, wyczułem, że dźwigasz brzemię winy. Masz na sumieniu jakieś zło… jakąś zbrodnię… popełnioną być może dla ratowania twojego ukochanego syna. Mam rację?
Nie odpowiedziałem.
– Nieważne. Ja cię rozgrzeszam! – Hieronimus nagle mnie puścił. – I już. Jakikolwiek grzech cię obciążał, opuścił cię i przeszedł na mnie. Wiesz co? Zdaje mi się, że naprawdę coś poczułem.
Gardło miałem tak ściśnięte, że ledwo mogłem z siebie wydobyć głos.
– Hieronimusie…
– Idź już. Nadeszła moja chwila!
Dwaj kapłani schwycili mnie za ramiona, siłą sprowadzili ze schodów i wypchnęli z powrotem w tłum, poza kordon żołnierzy. Patrzyłem bezsilnie, jak Hieronimus powoli wchodzi po stopniach do lektyki i układa się na marach, z zamkniętymi oczami i rękoma skrzyżowanymi na piersiach, jakby już był trupem. Tłum wokół mnie zafalował, żałobne pienia się nasiliły, ktoś niedaleko miotał przekleństwami, inni wykrzykiwali błogosławieństwa. Ludzie zaczęli ciskać czymś w mary, a ja aż się wzdrygnąłem zaniepokojony; szybko jednak stwierdziłem, że to nie kamienie, lecz ususzone kwiaty i zgniecione kawałki pergaminu z wypisanymi na nich imionami. Kapłani wzięli lektykę na ramiona i ruszyli ulicą, osłaniani ze wszystkich stron przez żołnierzy. Przed lektyką i za nią szły grupy innych kapłanów, klaskając w dłonie, śpiewając pieśni i paląc wonne kadzidło.
Obaj z Dawusem podążaliśmy jakiś czas za procesją. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie uliczka zaczęła stromo schodzić w dół, a z grzbietu wzgórza roztaczał się nie zakłócony niczym widok na Skałę Ofiarną. W dziwnym, żółtawym świetle, jakie często ogarnia świat tuż przed burzą, obserwowaliśmy w milczeniu, jak pochód schodzi zboczem ku morzu, przyciągając coraz więcej ludzi. Ponad stłoczonymi w dole domami docierało do nas echem wycie tłumu, przetykane klątwami i błogosławieństwami.
U stóp Skały Ofiarnej procesja się zatrzymała. Żołnierze utworzyli szpaler, którym Hieronimus podszedł do szarobiałej wapiennej ściany i zaczął samotną wspinaczkę na szczyt. Ludzie stojący najbliżej rzucali za nim kwiatami i kulkami pergaminu. Na wierzchołku skały czekali już inni kapłani; stali pod wzniesionym na tę okoliczność zielonym baldachimem pochyleni, by przeciwstawić się silnemu wichrowi. Ci, którym przypadło w udziale trzymanie drążków baldachimu, mieli najtrudniejsze zadanie. Białe szaty i zielone płótno trzepotały i strzelały na wietrze. Wśród kapłanów zobaczyłem postać Apollonidesa; poznałem go po grzywie siwych włosów i błękitnej pelerynie, którą się szczelnie owinął. Skała i mury odcinały się matowym cieniem na tle rozmigotanej gry światła i cienia na falach, ozdobionych przez wicher białymi czepcami piany.
Hieronimus się nie spieszył. Wspinał się powoli, z namaszczeniem, jakby delektując się tą czynnością. A może zaczęły go nachodzić wątpliwości? W końcu dotarł na wierzchołek. Wyróżniał się zielenią stroju na tle bieli szat licznie tam zgromadzonych kapłanów, ale właśnie z powodu panującego tam tłoku nie widziałem wyraźnie, co się dzieje. Nie pomagały mi w tym także łzy napływające do oczu.
Na szczycie Skały Ofiarnej znów śpiewano i palono znacznie więcej kadzidła. Kapryśny wiatr zdawał się bawić dymem i zamiast roznieść go na całą okolicę, kłębił go wokół baldachimu. Kapłani kaszleli i wymachiwali rękami. Trudno oczekiwać, by zapanowali nad wiatrem… ale przecież całe to zamieszanie nie mogło być częścią ceremonii.
– Dawusie, nie widzę dobrze. Mam łzy w oczach… od wiatru. Czyżby Hieronimus… z nimi walczył?
Dawus zmrużył oczy.
– Chyba tak! Otoczyli go w krąg… trzymają go… mają z tym jakiś kłopot. Musi nieźle się im wyrywać! A teraz… to Apollonides!
Dawus nie musiał kończyć. Mrugając, aby pozbyć się łez, patrzyłem z otwartymi z wrażenia ustami na scenę rozgrywającą się na skale i widziałem jej finał wyraźnie. Nie wierzyłem jednak własnym oczom. Jak przedtem Cydimacha, Hieronimus musiał w ostatniej chwili zmienić zdanie. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że kapłani nagle rzucili się na niego, chwytając go i unieruchamiając? Sam Apollonides zdecydowanym ruchem podszedł do Ofiarowanego i złapał zieloną postać w żelazny uścisk. Obydwaj zatoczyli się, zawirowali, kołysząc na wszystkie strony jak w zapaśniczym zwarciu. Kapłani odsunęli się na boki i wyraźnie widać było srebrzystą grzywę pierwszego timouchosa, rozwianą na wietrze. Jego peleryna to łopotała mu za plecami, to owijała się wokół obydwu mężczyzn, aż w końcu zdawali się zlewać w jedno wijące się, niebiesko-zielone stworzenie. Zwarci w uścisku, potykając się i zataczając, zbliżali się do urwiska. Na moment jakby zamarli w bezruchu na samej krawędzi, a w następnej chwili już ich nie było. Dawus głośno wciągnął powietrze.
– Apollonides! Hieronimus pociągnął go za sobą!
Oszołomiony pokręciłem głową.
– A może raczej to Apollonides skoczył, zabierając z sobą Hieronimusa?