Nie było ono ani więzieniem, ani izbą tortur, ale czymś, czego zgodnie z logiką można było oczekiwać za ciężkimi drzwiami z brązu w podziemiach domu bogatego człowieka: skarbcem. Izbę wypełniały pysznie zdobione skrzynie z biżuterią, urny monet, małe posążki ze srebra i talizmany rzeźbione w drogocennych kamieniach. Ściany obwieszone były starą bronią i militariami, jakie uwielbiają kolekcjonerzy. Wśród tego rozgardiaszu było coś, co natychmiast przyciągnęło mój wzrok. Stało samotnie w odległym rogu pomieszczenia, na niewielkiej przestrzeni wolnej od wszelkich innych przedmiotów, aby było doskonale widoczne.
Rozpoznałem tę rzecz natychmiast. Poczułem nagłe, bolesne ukłucie nostalgii. Po raz pierwszy widziałem ją w okolicznościach podobnych do dzisiejszych: oświetloną nikłym światłem lampy w mrocznej przestrzeni. Było to w kopalni na północ od Rzymu, gdzie Katylina urządził kryjówkę dla siebie i najbliższego kręgu swych stronników. Przedmiot ów był wykonany z litego srebra i zatknięty na wysokim drzewcu, ozdobionym czerwono-złotym proporcem. Przedstawiał orła z wysoko uniesionym dziobem i rozpostartymi skrzydłami. Gdyby nie połysk srebra, mógłby być prawdziwym ptakiem, zastygłym w chwale.
– Orzeł Katyliny! – szepnąłem.
– Pamiętasz więc! – zakrzyknął Publicjusz.
Jasne, że pamiętałem. Jak mógłbym zapomnieć? Po raz ostatni widziałem go padającego na ziemię pod Pistorią, w bitewnym chaosie, jak znaczył miejsce, gdzie poległ Katylina.
Publicjusz dotknął mego ramienia i szepnął do ucha:
– To właśnie chciał odnaleźć twój syn. Na tym naprawdę polegała jego misja w Massilii!
Patrzyłem na srebrnego orła zafascynowany grą światła i cienia na jego skrzydłach.
– Co ty mówisz? Nie rozumiem.
– Przed Katyliną to Mariusz, mentor i bohater Cezara, niósł ten orli sztandar w kampanii przeciwko Teutonom i Cymbrom, tu, w Galii.
– To było bardzo dawno temu – powiedziałem.
– Tak, jeszcze zanim Cezar się urodził. Mariusz pokonał oba plemiona i powrócił triumfalnie do Rzymu ze sztandarem. Wiele lat później gotował się, by ponieść go na kolejną wojnę, przeciwko Mitrydatesowi na Wschodzie. Wówczas jednak Sulla, jego przyboczny, zwrócił się przeciw niemu i rozpętał wojnę domową. Zaatakował sam Rzym! W końcu Mariusz poległ, a orli sztandar wpadł w krwawe ręce jego przeciwnika. Sulla ogłosił się dyktatorem, ale niedługo to trwało, ponieważ wkrótce umarł toczony przez robactwo zrodzone w jego własnym ciele. Straszna śmierć, ale też na taką zasługiwał. Bogowie osądzili go sprawiedliwie. A potem… nikt właściwie nie wie, w jaki sposób… sztandar trafił do rąk Katyliny.
– Wybawcy! – zakrzyknął Minucjusz, kładąc dłoń na sercu.
– Katylina przechowywał go potajemnie przez wiele lat, czekając na właściwy czas – dokończył Publicjusz.
Skinąłem głową.
– Cycero twierdził, że Katylina trzymał orła Mariusza w ukrytej komnacie i oddawał mu cześć, knując swe zbrodnie.
– Zbrodniarzem był właśnie Cycero! – krzyknął wzburzony Publicjusz. – Taki człowiek nigdy by nie zrozumiał prawdziwej mocy tego sztandaru. Katylina trzymał go w bezpiecznym miejscu, dopóki nie nadeszła chwila, by pod jego znakiem znów ruszyć do boju przeciwko tym samym siłom, z którymi walczył Mariusz: z ciemięzcami słabych, gorszycielami niewinnych, fałszywymi ludźmi, jacy wypełniają senat i kpią z cnót, które niegdyś uczyniły Rzym wielkim!
Minucjusz podjął wątek, mówiąc szybko i z trudem łapiąc powietrze:
– Właściwy czas jednak jeszcze nie nadszedł. Katylina działał przedwcześnie i jego sprawa skazana była na klęskę. Tylko niewielu nas, którzy uciekliśmy do Massilii, pozostało, by stać na straży jego pamięci, bogowie zaś jeszcze przez jakiś czas pozwolili wężom, które zawładnęły senatem, utrzymać swą potęgę. Mordercy Katyliny odcięli mu głowę i chwalili się nią jak trofeum… ale nigdy nie odnaleźli orlego sztandaru! Gdyby im się to udało, zniszczyliby go, stopili, zamienili w bezkształtną bryłę i cisnęli w morze. Orzeł jednak im się wymknął.
– Szukaliśmy go latami – powiedział Publicjusz. Odsunął kolegę na bok i łapiąc mnie za tunikę, przybliżył twarz do mojej. – Wynajmowaliśmy agentów, oferowaliśmy nagrody, wędrowaliśmy fałszywymi tropami…
– Ci, którzy próbowali nas oszukać i wykorzystać, pożałowali tego! – wtrącił Minucjusz.
– Orzeł jednak jakby się pod ziemię zapadł. Rozpaczaliśmy…
– Niektórzy z nas stracili nadzieję…
– Baliśmy się, że wróg jednak znalazł sztandar i go zniszczył. – Publicjusz wciągnął głośno powietrze i podniósł wzrok na srebrnego ptaka. – Tymczasem on przez wszystkie te lata był tutaj! Tu, w Massilii, bezpieczny i nienaruszony w tym skarbcu! Ukryty pod ziemią, w ciemnościach, za masywnymi drzwiami. Jak gdyby wiedział, gdzie ma się spotkać ze swym następnym właścicielem.
Spojrzałem na orła, a potem ponad ramionami obu katylinarczyków na Gajusza Werresa, który zacisnął usta i się nie odzywał.
– A zatem to Werres jest waszym nowym przywódcą? – spytałem.
– Wcale nie! – zakrzyknął Publicjusz. – Werres jest tylko strażnikiem sztandaru i ma go w swej pieczy dla prawdziwego właściciela. Gdzieżby znalazło się dla tego orła lepsze miejsce, przynajmniej tymczasowo, niż to, zapomniane i bezpieczne?
– Któż więc jest owym prawdziwym właścicielem? – spytałem.
– Przecież to chyba oczywiste! Cezar, ma się rozumieć. On dokończy dzieło zapoczątkowane przez Mariusza i Katylinę. On rozwiąże senat; już zresztą przepędził tych niegodziwców na wygnanie! Cezar odrodzi państwo rzymskie…
– Odrodzi świat! – zakrzyknął Minucjusz.
– Takie jest jego przeznaczenie. I dokona tego pod tym oto sztandarem. Kiedy runą mury Massilii i miasto otworzy bramy przed Cezarem, i sam imperator wjedzie tu w chwale, orzeł będzie na niego czekał. Myślisz, że to przypadek, iż pierwszym celem Cezara po zdobyciu Rzymu była Massilia? O, nie! Już do niego dotarły pogłoski, że właśnie tutaj się znajduje sztandar Mariusza. Przybył tu, by go odszukać. Ale Rada stanęła po stronie Pompejusza i zamknęli przed nim bramy. Głupcy! Aby odzyskać, co mu się należy, Cezar zmuszony był rozpocząć oblężenie. Człowiek jego kalibru dysponuje jednak i subtelniejszymi narzędziami od katapult i wież bojowych. Przysłał tu twego syna Metona, który walczył niegdyś u boku Katyliny, aby pomieszał szyki wrogom i szukał zaginionego sztandaru.
– A teraz przybywasz ty – szepnął Minucjusz. – Ty, ojciec Metona! Ty również walczyłeś pod Pistorią wraz z Wybawcą. Kiedy Cezar powróci, by zająć Massilię, ty będziesz świadkiem chwili, w której obejmie w posiadanie orli sztandar. Widzisz, jak bogowie prowadzą wszystko ku kulminacji? Nici, które przędą z naszych śmiertelnych żywotów, układają się w deseń widoczny tylko z niebios. My tu, na ziemi, możemy się go tylko domyślać. – Pokręcił głową z uśmiechem zadziwienia nad tym splotem wydarzeń.
Wąskie pomieszczenie wydało mi się nagle duszne i ciasne, a rozrzucone bezładnie skarby równie jarmarczne jak ciżba posągów w komnatach nad naszymi głowami. Sam orli sztandar, któremu przez chwilę szczery entuzjazm obu akolitów przydał magicznego uroku, był w końcu też tylko przedmiotem, pięknym i drogocennym, ale wykonanym ludzką ręką dla jakże ludzkich celów, a teraz zepchniętym do roli kolejnego wśród tysięcy eksponatów w posiadaniu bezwstydnego chciwca.
Pokręciłem głową.
– A co mnie to wszystko obchodzi? Mój syn nie żyje.
Publicjusz i Minucjusz wymienili znaczące spojrzenia. Publicjusz odchrząknął i rzekł:
– Otóż w tym się mylisz, Gordianusie. Twój syn nie zginął.
Wlepiłem w niego nagle otępiały wzrok. Kątem oka zobaczyłem, że orzeł jakby się poruszył; złudzenie wywołane grą światła.
– Co powiedziałeś?
– Meto żyje. Och, wszyscy… poza nami… myślą, że zginął. Tylko my wiemy, że tak się nie stało. My go widzieliśmy.
– Widzieliście Metona? Żywego? Gdzie? Kiedy?!
– Niejeden raz od chwili, kiedy to rzekomo utonął. – Minucjusz wzruszył ramionami. – Przychodzi, kiedy się tego najmniej spodziewamy. Częścią jego zadania jest przygotowanie drogi Cezarowi, a do tego celu oczywiście srebrny orzeł musi być gotowy…
– Do Hadesu ze srebrnym orłem! – krzyknąłem, przerywając mu. Dawus złapał mnie za ramię. – Do Hadesu z Cezarem! Może się tam spotkać z Katyliną, nie dbam o to! Gdzie jest Meto? Kiedy mogę go zobaczyć?
Cofnęli się obydwaj jak przed ciosem, spojrzeli na sztandar, po czym spuścili oczy, jak gdyby wstydzili się, że przyprowadzili tu bluźniercę.
– Wiele wycierpiałeś, Gordianusie – wycedził Publicjusz przez zaciśnięte zęby. – Doceniamy twoje poświęcenie. Mimo to nie może ono usprawiedliwiać bezbożności.
– Bezbożności? Przywiodłeś mnie do tego… do takiego… – Nie mogłem znaleźć odpowiednich słów, by opisać dom Werresa. – I ty mnie oskarżasz o bezbożność? Chcę się, widzieć z moim synem. Gdzie on jest?
– Nie wiemy – odrzekł potulnie Minucjusz. – Przychodzi do nas w wybranym tylko przez siebie czasie i miejscu. Podobnie jak Katylina…
– Co?
– O tak, na ulicach Massilii całkiem często widujemy Katylinę. – Minucjusz pokręcił głową. – Mówisz, że on jest w Hadesie, ale się mylisz. Jego lemur nigdy nie spoczął, nigdy nie opuścił ziemi od bitwy pod Pistorią. Wybawca chciał tu przybyć za życia, więc jego lemur zjawił się tu po śmierci. Przybiera czasami postać wróżbity, skrywając się pod opończą i kapturem, aby nikt nie widział jego twarzy ani rany po uciętej głowie…
Przypomniał mi się wieszczek nazwany przez żołnierzy Rabidusem, który nie wiedzieć skąd zjawił się w świątyni z xoanon Artemidy i jechał z nami aż po zniszczony las nieopodal Massilii. Zakapturzona postać powiedziała mi: „Nic w tej okolicy nie jest tym, czym się wydaje”, a nieco później do eskortujących nas żołnierzy: „Wiem, po co ten Rzymianin tu przyjechał. On przybył szukać syna. Powiedz Rzymianinowi, żeby wracał do domu. Nie ma tu żadnego interesu. W żaden sposób nie może pomóc swemu synowi”.
Skarbiec wydał mi się nagle zimny jak grobowiec. Zadrżałem i zacisnąłem mocno zęby.
– A więc Meto przychodzi do was… – Gardło jakby mi nagle spuchło, słowa z trudem wydobywały się z krtani. – Meto przychodzi do was jako lemur. Tak jak Katylina?
Publicjusz wzruszył ramionami. W jego głosie nie było już gniewu.
– Kto to wie? Czy zresztą ma to znaczenie? Meto odegrał swą rolę w historii orlego sztandaru, tak jak wcześniej Katylina. Tak jak może i ty odegrasz swoją, Gordianusie. Po co inaczej bogowie przywiedliby cię do Massilii?
– No właśnie, po co? – mruknąłem.
Czułem wewnętrzną pustkę, podobnie jak w najgorszych chwilach w domu Ofiarowanego. Opuściły mnie resztki gniewu, nadziei, a nawet pogardy, jaką żywiłem dla tych minoderyjnych wyznawców dziwnego kultu. Spojrzałem na Werresa, który patrzył na mnie z ironią, ledwo wstrzymując śmiech. Zabrakło mi energii nawet na to, by czuć doń odrazę. Nie pozostały we mnie żadne uczucia.
– Zabierz mnie stąd, Dawusie – szepnąłem. – Muszę wyjść na powietrze.
Wyszliśmy z pomieszczenia, ale lampę wciąż trzymał Werres, a bez niej w korytarzu panowała zupełna ciemność. Przypomniało mi to zatopiony tunel; poczułem, że robi mi się słabo. Odczekaliśmy, aż gospodarz zamknie brązowe drzwi, potem przycisnęliśmy się do ściany, aby go przepuścić. Werres z trudem nas minął i wysunął się na czoło. Wymuszony kontakt fizyczny z jego otyłym ciałem napełnił mnie wstrętem. Zapach jego perfum, wymieszany z odorem potu i dymu z lampy, przyprawiał o mdłości.
Wdrapaliśmy się po schodach do wnętrza domu i bez słowa ruszyliśmy do ogrodu i dalej, do westybulu. Przy drzwiach katylinarczycy zawahali się. Ale nawet jeśli mieli jeszcze coś do powiedzenia, nie byłem w nastroju do słuchania.
– Nie musicie nas odprowadzać do domu Hieronimusa – powiedziałem. – Sami tam trafimy.
– W takim razie pożegnamy się z wami tutaj – odrzekł Minucjusz.
Kolejno uścisnęli mi rękę, patrząc wymownie w oczy.
– Bądź silny, Gordianusie – rzekł Publicjusz. – Chwila naszego wybawienia jest bliska. Żadne z pytań nie pozostanie bez odpowiedzi.
Obaj ruszyli w swoją drogę. Zachwiałem się, ogarnięty nagłą słabością, i oparłem się na Dawusie. Za sobą usłyszałem śmiech Werresa.
– Obydwaj są kompletnymi wariatami oczywiście – zauważył. – I nie są w tym osamotnieni. W Massilii niemało jest takich fanatyków, sławiących Katylinę i jego tak zwaną wizję. Nie do wiary, ale tak jest. Kompletni wariaci, co do jednego.
Odwróciłem się i spojrzałem mu w oczy.
– A ty, Gajuszu Werresie? Jakiego słowa użyłbyś do opisania siebie?
– Chyba zachłanny. – Werres wzruszył ramionami. – I bystry, mam nadzieję. Kiedy dziesięć lat temu jeden z moich znajomych zaproponował mi kupno tego srebrnego orła, pomyślałem, że to może być niezła inwestycja. To unikat, oczywiście, i cenny nabytek, ale nigdy bym nie przypuszczał, że kiedyś kupię za niego powrót do Rzymu.
– O czym ty mówisz?
– Twoi dwaj przyjaciele może i mają siano w głowach, ale w jednym się nie mylą: Cezarowi rzeczywiście zależy na tym sztandarze. Bynajmniej nie z jakichś mistycznych pobudek ani też z powodów politycznych. Wszyscy dawni stronnicy Mariusza i tak już przy nim stanęli. Nie, on chce go mieć z przyczyn sentymentalnych. Mariusz był w końcu jego mentorem, a przy tym krewnym. Z Katyliną zaś się przyjaźnili. Zawsze podejrzewałem, że Cezar otwarcie poparłby Katylinę, gdyby chwila była po temu odpowiednia.
– Ci dwaj uważają, że Cezar zmierzał prosto do Massilii właśnie po ten sztandar.
Werres się roześmiał.
– Każdy, kto choć trochę zna się na mapach, wie, dlaczego Cezar się tu zjawił. Tak się składa, że Massilia leży na drodze do Hiszpanii, gdzie Cezar musi się rozprawić z wojskami Pompejusza, zanim będzie mógł przedsięwziąć cokolwiek innego. Niemniej pragnie tego orła… a ja akurat go mam. Z pewnością taka zdobycz warta będzie rehabilitacji jednego nieszkodliwego wygnańca…
– Oczekujesz, że Cezar przywróci ci obywatelstwo w zamian za sztandar?
– To chyba uczciwa wymiana?
– A zatem tylko wykorzystujesz katylinarczyków?
– Tak samo jak oni mają nadzieję wykorzystać mnie. Budzą we mnie odrazę, zapewne z wzajemnością. Jest jednak coś, co nas łączy: tęsknota. Chcemy wrócić do Rzymu. Chcemy wrócić do domu.
– I ja tego chcę, Gajuszu Werresie – szepnąłem.
Ruszyliśmy z Dawusem w drogę powrotną. W głowie miałem zamęt. Katylinarczycy z okrucieństwem wzbudzili we mnie nadzieję, zdawkowo nadmieniając, że widzieli się z Metonem po jego upadku do morza, a potem mi ją gwałtownie odebrali. Werres miał rację; są wariatami. A mimo to… gdzieś w głębi ducha uparcie się trzymałem nawet tych strzępków wiary w to, że Meto jakimś cudem przeżył. Czy to dlatego, że nie widziałem jego zwłok na własne oczy, nie umiałem przyjąć brutalnej prawdy o jego śmierci? Niepewność dawała miejsce wątpliwości, a ta z kolei dopuszczała nadzieję. Ale fałszywa nadzieja rani dotkliwiej niż rozpacz wynikająca z pewności.
Jak miałem rozumieć wzmiankę o wizytach zakapturzonej zjawy, która według Publicjusza i Minucjusza była lemurem Katyliny, a mnie nieodparcie kojarzyła się z tajemniczym wieszczkiem nazwanym przez rzymskich strażników świątyni w winnicy Rabidusem? Czy naprawdę mogłem spotkać w tej dziczy ducha Katyliny? Czy to on próbował mnie zawrócić z drogi do Massilii, wiedząc, że mój syn już nie żyje?
W wyobraźni raz za razem widziałem, jak Meto spada z wysokiego muru w morską toń. Widok ten w końcu zaczął się nakładać na utrwalony w pamięci incydent ze wspinającą się na Skałę Ofiarną kobietą, która zniknęła nam z oczu, jakby ją ktoś zepchnął albo ona sama skoczyła… a może spadła?
Szedłem ulicami Massilii w oszołomieniu, ledwo dostrzegając otoczenie, i zdałem się zupełnie na przewodnictwo Dawusa. W pewnej chwili dotknął mego ramienia i szepnął mi do ucha:
– Teściu, nie jestem pewien, ale chyba ktoś nas śledzi.
Aż podskoczyłem zaskoczony. Zamrugałem i rozejrzałem się wokoło, po raz pierwszy zauważając, że na ulicach są też inni ludzie. Było ich więcej, niż sądziłem. Mimo oblężenia życie w Massilii toczyło się dalej.
– Ktoś nas śledzi? Dlaczego tak uważasz?
– Dwaj faceci są stale jakieś sto kroków za nami. Właśnie obeszliśmy dookoła kilka domów, a oni wciąż tam są.
Odwróciłem się i stwierdziłem, że znów stoimy pod domem Werresa. Byłem widocznie tak otępiały, że nie zdawałem sobie sprawy, iż Dawus prowadzi mnie w kółko.
– Czy oni się do nas zbliżają? – spytałem.
– Nie, raczej utrzymują stały dystans. Myślę, że…
– No, mów.
– Myślę, że mogli nas śledzić już wcześniej, od chwili, gdy opuściliśmy dom Ofiarowanego. Wtedy nie miałem pewności, ale to muszą być ci sami ludzie.
– To pewnie agenci Wielkiej Rady. Chcą mieć oko na rzymskich gości Ofiarowanego. Jeżeli władze trzymają nas pod obserwacją, nic na to nie poradzimy. Rozpoznajesz któregoś? Może widziałeś ich wśród żołnierzy Apollonidesa?
– Trzymają się za daleko, żebym mógł się im dobrze przyjrzeć. – Dawus pokręcił głową i zmarszczył brwi. – A co, jeśli oni nie są nasłani przez Radę? Jeśli to ktoś inny kazał nas śledzić?
– To mi się wydaje nieprawdopodobne – odparłem. Zaraz jednak pomyślałem, że jedno, czego się w Massilii nauczyłem, to oczekiwać nieoczekiwanego. Zerknąłem za siebie, starając się, by wyglądało to naturalnie. – Którzy to?
– Teraz ich nie zobaczysz. Zeszli nam z widoku. Ale, teściu, czy nie widzieliśmy już gdzieś tego tam?
Odwróciłem głowę, patrząc tam, gdzie Dawus, w wąską boczną uliczkę, gdzie przed zamkniętym sklepem zebrała się grupa około dwudziestu kobiet ściskających w rękach puste koszyki; szeptały między sobą i rzucały wokoło ukradkowe spojrzenia. Było boleśnie oczywiste, że przyciągnęła je tu obietnica jakiegoś czarnorynkowego spekulanta, który zobowiązał się dostarczyć w umówione miejsce o umówionej godzinie jakieś przemycone produkty. Co też pomyśleliby o tym timouchoi?
– Widzę tam wiele kobiet, ale żadnego mężczyzny, Dawusie.
– Tam, nieco za nimi. Ma na głowie kaptur. Przecież to ten wróżbita, którego widzieliśmy w świątyni!
Wciągnąłem głośno powietrze. Postać była widoczna tylko przez chwilę, ale też miałem takie wrażenie. Lecz to przecież niemożliwe! Jak on mógłby przedostać się za mury? Uznałem, że wyobraźnia płata nam figle. Katylinarczycy wspominali o zakapturzonym gościu i to nasunęło nam na myśl wróżbitę. Ten ktoś najpewniej nie był nawet mężczyzną, ale po prostu jeszcze jedną klientką przemytnika, trzymającą się nieco na uboczu. Hmm…
Skręciłem w uliczkę i ruszyłem ku grupce kobiet. Dawus podążył za mną bez słowa. Czy postać w kapturze nagle zadrżała, czy to kolejne psoty mojej wyobraźni? Dawus złapał mnie za ramię. Usiłowałem odtrącić jego dłoń, ale on ścisnął mnie jeszcze mocniej.
– Teściu, oni znów są! Ci dwaj, którzy nas śledzili. Z tyłu, za wróżbitą, na drugim końcu uliczki. Musieli pójść okrężną drogą.
Teraz i ja ich zobaczyłem. Byli za daleko, abym mógł widzieć rysy ich twarzy. Obaj mieli na sobie brązowe chitony i niczym się od siebie nie różnili. Postać w kapturze odwróciła głowę i chyba również ich spostrzegła, wyraźnie bowiem zadrżała. Starałem się przepchnąć między stłoczonymi kobietami; moja mina musiała je zaniepokoić, ponieważ natychmiast wybuchnęły potokami greckich słów wypowiadanych za szybko, bym je zrozumiał. W jednej chwili rozbiegły się jak spłoszone ptaki, biorąc nas zapewne za agentów Wielkiej Rady, którzy przybyli zlikwidować ich nielegalny handelek.
Przez chwilę panowało zamieszanie, a potem wąska uliczka nagle opustoszała. Kobiety gdzieś zniknęły, podobnie jak dwaj mężczyźni na jej drugim końcu. Nie było też śladu po tajemniczym osobniku w kapturze… jeśli on rzeczywiście tam przedtem był.